Z przyjemnością prezentujemy Państwu historię życia Franciszka Jakowczyka, naszego ziomka, żołnierza Armii Krajowej, syna ziemi wołkowyskiej, mieszkającego obecnie w miasteczku Dołbysz w obwodzie żytomierskim na Ukrainie.
Franciszek Jakowczyk
O panu Franciszku dowiedzieliśmy się dzięki ukraińskim historykom i dziennikarzom, którzy skontaktowali się z redakcją w jego imieniu, żeby przekazać od niego pozdrowienia jego przyjaciółce z dzieciństwa i towarzyszce broni kapitan Weronice Sebastianowicz, prezes Stowarzyszenia Żołnierzy Armii Krajowej przy Związku Polaków na Białorusi.
Franciszek Jakowczyk urodził się 12 maja 1928 roku w Samołowiczach obok Pacewicz (gmina Piaski, powiat Wołkowysk) w rodzinie inteligenckiej. Rodzice nazwali syna Franciszkiem na cześć świętego Franciszka. Ojciec Włodzimierz był wojskowym i w czasach I Wojny Światowej służył w armii Piłsudskiego. Matka Anna pracowała nauczycielem historii w szkole wiejskiej.
Franciszek Jakowczyk był drugim dzieckiem w rodzinie. Starszy brat Leonid, urodził się w 1926 roku, siostra i dwóch kolejnych braci urodzili się po nim, ale całe rodzeństwo oprócz siostry zmarło, kiedy Franciszek był jeszcze małym dzieckiem.
Małego Franciszka szanowali przede wszystkim za jego inteligencję oraz sprawiedliwość. Do dzisiaj pamięta on, jak pouczał go ojciec: „Franek, musisz umieć walczyć o siebie, ale nigdy nie obrażaj młodszych i słabszych, walcz w słusznej sprawę i zła nie trzymaj…”.
W 1935 roku Franciszek poszedł do szkoły. Na całe życie zapamiętał swojego pierwszego nauczyciela, który uczył swoich uczniów miłości do Ojczyzny. Do dziś Jakowczyk cytuje jego słowa: „Jeżeli kochasz Ojczyznę, jak ojca i matkę, to nigdy ją nie zdradzisz, a będziesz walczyć za nią, a może i życie oddasz”.
Tragicznym dla rodziny Jakowczyków okazał się rok 1939. Samołowicze zostały okupowane przez wojska radzieckie. Mieszkańców wsi wysyłano na Sybir, czerwoni komisarze zabierali cały pożytek i przejmowali gospodarstwa domowe. W 1941 roku do wsi i okolic po Sowietach przyszli nowi okupanci – Niemcy.
Po ukończeniu siedmioletniej szkoły – wiosną 1942 roku – Franciszek poszedł uczyć się zawodu szewca do Grodna, rozumiejąc, że ta profesja zawsze pozwoli mu zarobić na chleb.
Nauczycielem Jakowczyka był Jan Żukowski. Z czasem pozwolił on młodemu Franciszkowi osobiście remontować i zanosić buty ludziom do domu. Czasem w tych butach leżały zapiski. Młody szewc nie miał pojęcia, co tam było napisane.
W roku 1943 rodzina Jakowczyków nadal mieszkała w okupowanych Samołowiczach. W weekendy Franciszek wracał do rodzinnej wsi, gdzie spotykał się z kolegą Michałem Zasteńczykiem.
Walka w szeregach Armii Krajowej
Z czasem Jakowczyk zaczął postrzegać działalność AK w okolicy.
Dziś pan Franciszek opowiada o wszystkim bardzo ciekawie, wdając się w najdrobniejsze szczegóły:
– Niemcy nagle zaczęły organizować naloty i przeszukiwania. Przyszli do nas, ale broni nie mieliśmy. Właśnie zabiliśmy świnię, a Niemcy zabraniali to robić, bo mięso trzeba było oddawać okupantom. Oni znaleźli mięso, przez to mój ojciec został aresztowany, a naszego psa zastrzelili. Zacząłem ich nienawidzić i postanowiliśmy z Michałem, że się zemścimy. Późnym wieczorem wzięliśmy schowany między krzakami karabin maszynowy i zaczęliśmy czekać na Niemców. Dwóch żołnierzy jechało na motocyklu i głośno rozmawiali po niemiecku o jakiejś uczcie. Gdy odległość między nimi i nami zmniejszyła się do 10-12 metrów, zrobiliśmy pierwsze strzały. Motocykl przewrócił się i wybuchnął. Staliśmy bez ruchu, nie rozumiejąc, co się stało, a następnie Michał krzyknął, że trzeba uciekać. Nikt nie domyślił się, kto zabił tych Niemców. Długo trzymałem w tajemnicy tą naszą przygodę, ale mój pracodawca Jan Żukowski dowiedziawszy się o wszystkim, zabrał mnie na spotkanie z oficerem Armii Krajowej – Alfonsem Kopaczem, pseudonim „Wróbel”.
Po tym spotkaniu postanowiłem zaciągnąć się w szeregi AK i otrzymałem pseudonim „Karny”.
Armia Krajowa zajmowała się konspiracyjną walką z okupantami – najpierw z Niemcami, później z armią radziecką.
Od 1944 roku, po tym jak okupanta niemieckiego zastąpił radziecki, grupa „Wróbla” wykonywała operacje likwidacji organizatorów kołchozów, szefów rejonowych komitetów partii komunistycznej i innych prominentnych przedstawicieli władzy radzieckiej. Ostatnią akcję likwidacyjną przeprowadzono w 1948 roku.
Szykowaliśmy się do niej w ciągu dziesięciu dni, planując wszystko bardzo dokładnie i szczegółowo. Nawet nie podejrzewałem, że może to być ostatnia moja akcja.
Wóz wiozący kapitana, Daniłę Tomkowa (ówczesnego szefa komitetu partii komunistycznej rejonu Mostowskiego – red.) z dwoma enkawudzistami i młodą dziewczyną zbliżał się do miejsca zasadzki. Dziewczyna zdjęła z głowy chustkę i zeskoczyła z wozu. To był sygnał – Tomkow jest tu. Strzałami z karabinów maszynowych „Ślązaka” i „Lotnika” została zlikwidowana ochrona. Tomkow z pistoletem stał sam na skraju drogi, bo konie, spłoszone przez strzały, uciekły. „Kapitan Tomkow!” – krzyknąłem. On nagle się odwrócił i strzelił. Jego strzał i salwa z mojego karabinu buchnęły jednocześnie. Ale jedna kula nie mogła mierzyć się z dziesiątkami. Tomków upadł. Kiedy podeszliśmy do niego był już martwy. Zawisła cisza. Zadanie wykonane. Ale radości nie poczuliśmy. Przed nami leżeli już nie wrogowie, lecz zabici młodzi ludzie. Każdy z nich miał bliskich i krewnych, którzy czekają na nich. Na tym polega tragedia, gdyż każdy po swojemu miał rację.
Operację skończyliśmy 10 kwietnia 1948 roku. Odbyło się to między miejscowościami Piaski i Mosty. Zrozumieliśmy, że nie wybaczą nam tego, co zrobiliśmy i nie dadzą spokoju. Polowanie na nas odbywało się w dzień i w nocy. Otoczeni ze wszystkich stron, bez chwili odpoczynku, miotaliśmy się, raz gubiąc pościg, raz natrafiając na zasadzkę. Nogi nas już nie trzymały. 24 kwietnia 1948 roku trafiliśmy do zasadzki. Nasza grupa liczyła sześć osób „Ślązaka”, „Wołodyjowskiego”, „Lotnika”, „Litwina”, „Tygrysa” i mnie. „Ślązak” i „Tygrys” zginęli od razu, ja zostałem zraniony w bark, ale z bojem wyrwaliśmy się z otoczenia i na jakiś czas zgubiliśmy pościg. Krew zalewała pierś, odzież była cała mokra, ból przecinał ciało przy każdym ruchu, przed oczami miałem kolorowe kręgi, nogi odmawiały posłuszeństwa. Chciało się tylko się położyć i dać spokój zmęczonemu ciału. Chociaż na chwilę zapaść w niebyt i zasnąć. Ulegając bardziej instynktowi, niż rozumowi, jeszcze szedłem na oślep, dopóki nie straciłem przytomności. Wczesnym rankiem 25 kwietnia znaleźli mnie w lesie wiejscy pastuszkowie. Ich rodzice, poznając mnie, załadowali ciało na wóż, przykryli sianem i zawieźli do domu. W domu przebywałem nie długo. W maju o świcie budynek został otoczony, a mnie schwytała grupa pod dowództwem kapitana Żarowa i Rasinskiego. Kapitan Żarow powiedział, że wydałem na siebie wyrok po 1 kwietnia, gdyż kapitana Tomkowa nam nie wybaczą. I że marne są nasze próby ucieczki przed nimi. Mnie ze skrępowanymi rękami wrzucili do samochodu i przywieźli do Wołkowyska, a potem do Grodna.
Skazaniec, więzień GUŁAG-u
Od tego momentu zaczął się całkiem nowy etap mojego życia – życia oskarżonego, a potem i skazańca. Wolność pozostała za grubymi murami więzień i śmierdzących baraków łagrów.
Śledztwo zaczęło się od strasznego pobicia, torturowania głodem i pozbawieniem snu. Bili długo i umiejętnie, otworzyła się rana, a oni nie pozwalali, żeby się zagoiła. Cały czas, zmieniając jeden drugiego, śledczy powtarzali „Przyznawaj się. Mów, nie milcz!”. A ja milczałem. Jak długo to trwało, nie pamiętam, gdyż straciłem rachubę czasu. Moje ciało wydawało mi się obce i tylko ból, nieznośny ból, dawał o sobie znać. Dzięki niemu domyślałem się, że wciąż żyję. A mam zaledwie 20 lat. Wreszcie – sąd. Wyrok – 25 lat łagrów. Czemu nie rozstrzelali? No, bo wtedy kara śmierci została skasowana.
W 1948 roku jesienią zostałem wysłany do łagru w Autonomicznej Sowieckiej Socjalistycznej Republice Komi, do miasta Inta. W ten sposób ja, Polak, zostałem pełnoprawnym więźniem Rosji. Gdy tylko przybyłem do Inty, przysięgnąłem sobie, że ucieknę, gdyż życia bez Ojczyzny, bez Polski, sobie nie wyobrażam. W piersi wirowała nienawiść do wszystkiego, co obce, do niewoli. Bez wolności życie mi nie jest potrzebne. Bo i jaki jest sens życia w niewoli w łagrze. Ale stopniowo zacząłem poznawać tajemnice takiego życia. Okazało się, że wśród nas – więźniów działa mocna organizacja przygotowująca masową ucieczkę. Na jej czele stał były pułkownik Pawłow. Organizacja zrzeszała Rosjan, Ukraińców, Polaków, Litwinów i innych. Konspiracja była bardzo mocna, ponieważ udało się nawiązać łączność z innymi łagrami. Ochrona odczuwała, że coś się święci, pachniało buntem. Z naszej strony toczyły się intensywne przygotowania.
Wiosną 1950 roku w wagonach ze sprzętem górniczym z Niemiec przybyła broń, która miała zostać złożona w jednym z szybów kopalni.
Sześciu członków naszej organizacji na czele z pułkownikiem Pawłowem prewencyjnie rozstrzelano, ale organizacja przeżyła trudne chwile i nikt nie zdradził. Choć pokusa dla każdego była ogromna. Przecież zdrada oznaczała wolność. Świadczy to o wysokim moralnym duchu członków organizacji. Pojedyncze ucieczki wciąż się zdarzały, było kilka prób ucieczek niewielkimi grupami. Ale kończyły się one niepowodzeniem, uciekinierów łapano i przywożono do łagru już martwych, żeby zastraszyć pozostałych.
Cały czas myślałem o ucieczce. Ale nie o przypadkowej ucieczce, lecz o dobrze splanowanej.
Organizacja też wyciągnęła pewne wnioski, długo naradzaliśmy się i doszliśmy do wspólnego wniosku – uciekać najlepiej z bronią w ręku. Naszą dewizą stały się słowa „Wolność albo Śmierć!” Nasza czwórka, ci, którzy bezgranicznie ufali jeden drugiemu – Władimir Diediunow, Wasyl Ganszyn, Leon Tereszczenko i ja – sporządziliśmy plan ucieczki. Wyznaczyliśmy datę i czas.
Ale wszystko poszło jakoś nie tak. Z łagru nie przekazano nam produktów i białej broni. Diediunow proponował przenieść ucieczkę na później. Większość nalegała jednak, że trzeba uciekać, jak zaplanowaliśmy. Pewnego razu zaczęliśmy się ładować do ciężarówki. Wraz z nami jeszcze siedemnastu więźniów, trzech konwojentów oraz starszy grupy w kabinie z kierowcą. Wieziono nas na roboty polowe. Na tym polegała szansa dla naszej ucieczki, która się zdarza jedna na tysiąc. W jednym momencie, zgodnie z wcześniejszym ustaleniem, po drodze rozbroiliśmy ochronę i w naszych rękach znalazły się dwa karabiny i automat. Do nich doszedł pistolet starszego grupy oraz mundury żołnierzy. Samochód zepsuliśmy, a ochronę pozostawiliśmy przy życiu. Oni z błaganiem w oczach patrzyli na nas i nikomu ręka przeciwko nim się nie podniosła. Nie jesteśmy przecież mordercami i cudza niewinna krew nie powinna była splamić naszych rąk. Przed nami stali już nie żołnierze, lecz zwykli, ogarnięci strachem, ludzie. Zaproponowaliśmy im, żeby uciekali. Za nami tymczasem wyruszył pościg. Wysłano za nami żołnierzy, psy służbowe i nawet samolot, który podawał nasze koordynaty grupie pościgowej. Jak czekaliśmy nadejścia nocy! A słońce, zdawało się, stoi w miejscu. I nie ma upragnionej ciemności. Próbowali nas otoczyć i pędzić bez ryzyka dla siebie. Jeszcze było widno, kiedy natrafiliśmy na zasadzkę, w której zginęli Diediunow i Tereszczenko. My z Ganszynem zgubiliśmy pościg, aż wreszcie zapadła ciemność i schowała nas. Na nocleg podeszliśmy do rzeczki Pieczory i schowaliśmy się w lesie. Nogi nas już nie trzymały, spadliśmy na ziemię. Głodni, ledwo żywi od zmęczenia, leżeliśmy, bojąc się nie tylko rozpalić ognisko, lecz nawet głośno rozmawiać. Wokół nas wszystko było nieznajome, obce i wrogie. Przeciwko nam byli żołnierze, sowiecka władza, organa bezpieki, miejscowa ludność Komi, każdy. Rzecz w tym, że z łagrów uciekali nie tylko polityczni, lecz także kryminalni zbrodniaże. Ludność bała się ich bardziej niż żołnierzy. To bardzo okrutni, niebezpieczni ludzie.
Żywiliśmy się produktami z magazynów stojących wzdłuż rzeki. Głownie były to mąka i suchary, a z karmy pod nogami – grzyby i jagody. Pewnego razu przebiegaliśmy przez łąkę, na której kołchoźnicy kosili trawę. Powiedziałem Ganszynowi: „Już, zauważyli nas”. Oni jednak nawet nie dali po sobie poznać, że nas widzieli. Wiedziałem od razu jednak, że będą nas szukać w tym kwadracie. Pobłądziwszy, wróciliśmy do rzeki. Śmiertelnie zmęczeni weszliśmy do pustego baraku, położyliśmy się, żeby odsapnąć i zapadliśmy w sen. Przewróciłem się we śnie, czując niebezpieczeństwo. Cichutko podpełzłem do drzwi: na odległości 10-15 metrów chodzili wojskowi, a przy brzegu stały dwie barki. Tam też byli żołnierze. Moje obawy się sprawdziły. Przybyły posiłki. Miejsce, w którym byliśmy rano, zostało otoczone. Tu, gdzie byliśmy, nie czekano na nas. Niebezpieczeństwo polegało jednak na tym, że mogli przypadkiem zajrzeć do baraku. Ale wyjść na zewnątrz też nie można było. Oznaczało to bój i śmierć. Serce krzyczało tymczasem: „Wolność albo Śmierć!” Na barce być może pozostała ochrona, a główne siły zostały rzucone na okrążenie. Zbliżał się wieczór. Dzienny upał zmienił się chłodem. Nerwy w napięciu. Nawet pragnienie przeszło, chłód nas jakby napoił. Wyszliśmy z baraku, tylko chcieliśmy pójść za zakręt drogi, jak, niby na złość, wprost na nas idzie żołnierz. Zobaczył nas i zapytał: „Z jakiej barki?” – „A ty?” – „Z pierwszej jestem” – „A my z drugiej”. Ten krótki dialog trwał przez chwilę, a nam zdawało się, że mijały wieki. Jeszcze kilkakrotnie trafialiśmy na zasadzki, ale Wszechmogący Boże ratował przed śmiercią.
Pewnego razu Ganszyn poszedł na zwiady i natrafił na żołnierza, który szedł prosto na mnie. Zmylił go mój wojskowy mundur. Odległość skracała się do minimum. Trzymałem automat gotowy do strzału. Raptem on się odwrócił i poszedł powoli precz, rozumiejąc na pewno, że nie strzelę. Nie wygadał się, że doszło do naszego spotkania. Broń niejednokrotnie dawała nam możliwość zgubić pościg, ale pierścień wokół nas się ściskał, co raz bardziej. Rozumieliśmy, że jesteśmy skazani na porażke. „Wolność albo Śmierć”. Ostatni bój stoczyliśmy w świetle księżyca. Malutkie ognisko dogorywało, zjedliśmy mizerną kolację. I każdy po cichu się modlił. Ganszyn nie był człowiekiem wierzącym, ale po swojemu prosił pomocy u Boga. Niespodziewanie ciszę przerwało szczekanie psów. Wydawało się, że biegną ze wszystkich stron. Krótki bój stoczyliśmy na swoją korzyść. Zabiliśmy jednego psa i oni nie chcieli, tracąc jednego psa, ryzykować własne życie i inne psy. Ale my z Ganszynem rozeszliśmy się w różne strony. Ganszyn pobiegł do przodu, a ja do tyłu. Ta taktyka nie raz nas ratowała. Jednak instynkt samozachowawczy pędzi człowieka do przodu i on przegrywa. Ważne jest zmusić siebie do cofnięcia się – to ryzyko, ale się opłaca. Pokrążywszy, wróciłem na miejsce noclegu. Zgodnie z umową czekałem do świtu – Ganszyn się nie pojawił. Oznaczało to, że zginął. W ten sposób pozostałem sam przeciwko wrogom.
Ciężar samotności wypróbowywał mnie jeszcze ponad miesiąc. Strasznie jest pozostać samemu, a jeszcze straszniejsza jest samotność w obcym, nieznajomym kraju, co chwila czekając na śmierć. Przecież jesteś zupełnie sam. Jedyne, co ratowało, to poczucie wolności, że oddycham pełną piersią, jak wolny człowiek.
Wygłodzony, obszarpany, zaszczuty, ale wolny. Tego wielkiego poczucia doznajemy, kiedy raz straciwszy wolność, znowu ją odzyskujemy. „Wolność albo Śmierć!” O świcie, w gęstej mgle, natrafiłem na osadę. Nic nie pozostawało, jak tylko iść dalej. Mgła szkodziła orietnacji w przestrzeni, trzeba zaczekać. Poczułem okrzyki żołnierzy: „Poddawaj się!” Nie byłem w stanie podnieść automatu, gdyż już powaliły mnie psy, rwały zębami odzież i ciało. Mnie skrępowano i odwieziono do Inty. A w obozach o naszej śmierci ogłoszono już dwa miesiące temu.
Boże, jakie straszne to były dni, takiego nie zobaczysz nawet w nocnych koszmarach. Morzyli głodem, nie dawali spać oraz bili często i okrutnie. Ciało reagowało na ból, potem był tylko ból: i wówczas, gdy torturowali, i wtedy, kiedy nie torturowali. Na pewno byłoby lżej, gdyby dobili podczas schwytania. Wtedy przyprowadzili mnie do wsi, do sielsowietu i starszy lejtnant, który tu był, uderzył mnie butem po kostce nogi. Spadłem, skręcając się z bólu, zakrzyczałem: „Dobij mnie, emgeboska mordo!” A oficer z grupy, która mnie schwytała, krzyknął: „Odstawić, wzięliśmy go żywego!” być może już wtedy skończyłby się mój koszmar? Wreszcie – sąd. Wyrok jednoznaczny – śmierć. I jakoś lżej mi się zrobiło. Oznaczało, bowiem, że wszystko mam już za sobą. Nie będzie więcej przesłuchań, tortur. A w świadomości jeszcze ciepli się nadzieja, wszczepiona do mózgu. Poprzednich śledczych zmienił adwokat Budnik. Spokojnie ze mną porozmawiał i powiedział, że razem znajdziemy drogę do życia. Po pierwsze, wszystkim trzeba obciążać martywych, po drugie, przy tej ilości nabojów, jaka była w automacie, taka liczba postrzeleń, jaką mi przypisują jest niemożliwa. O tym, że mogłem mieć naboje zapasowe – nie ma mowy. Oznacza to, że podczas strzelaniny żołnierze mogli trafiać swoich. Tylko zabity pies służbowy powinien figurować w protokóle. Na moich oczach Budnik podarł poprzedni protokół i powiedział, że zgodnie z wypracowaną wersją zdarzeń zostanie sporządzony nowy, który już podpiszę. Do dzisiaj zadaję sobie pytanie, co zmusiło tego człowieka, żeby mi pomagać? Czemu mu zaufałem?
Moskwa zastąpiła wyrok śmierci 25 latami pozbawienia wolności, z których 10 lat miałem spędzić w więzieniu. W 1955 roku etapowano mnie z Inty do miasta Władimir. Tam siedziałem do 1963 roku, potem wysłano mnie do Mordowskiej ASRR, stacja Pot’ma, ITK-196 (poprawczy obóz pracy nr 196 – red.), w którym przebywałem do 27 sierpnia 1969 roku – skasowali mi 10 lat odsiadki.
W więzieniach i łagrach byłem odcięty od świata zewnętrznego. Dużo informacji do mnie nie dochodziło. A przecież między ZSRR i Polską była podpisana umowa o repatriacji. Skorzystali z niej wcześniej moi koledzy: Marian Sorokowski i Czesław Czernecki powrócili do Polski, a Tadek Bykowski wyjechał do Niemiec. A ja zostałem w łagrze. Dowiedziawszy się o tym wszystkim też napisałem do Moskwy i otrzymałem odpowiedź od generała Gorbienki: „Nie podlega repatriacji ze względu na ciężką zbrodnię przeciwko narodowi ZSRR”.
Przez cały czas, przebywając w niewoli, zadawałem sobie pytanie: „Czy prawidłowego wyboru dokonałem, mając nieukończone szesnaście lat?” I dochodziłem do wniosku – prawidłowego. Nie sam jeden walczyłem o wolność dzisiejszej Polski, walczyli o nią tysiące Polaków. Los jednak zdecydował o moim życiu po swojemu. I za to niskie mu ukłony.
Po wyjściu z łagru
Po zwolnieniu się z łagru pojechałem do miasta Mikołajów, do znajomego z łagru. A gdzie miałem jechać? Do Polski nie puszczają, ale mieszkać gdzieś trzeba. Zatrudniłem się na budowie. Byłem cenionym robotnikiem. Nawet zdjędcie moje wisiało na tablicy honoru. Napisałem list do mamy do Polski i otrzymałem od niej zaproszenie w gości. I znowu, który już raz, odmówili mi wyjazdu. I taki smutek ogarnął moją duszę, a wraz z nim złość i rozpacz popchnęły mnie do decyzji – wyjechać. Ale tak, żeby Polska była niedaleko.
Z żoną Zofią
Jeszcze w łagrze poznałem Miedwiedkowa, który dużo opowiadał o Dołbyszu na Żytomierszczyźnie, gdzie mieszka dużo Polaków, że Dołbysz był nawet kiedyś polskim rejonem (W 1926 r. władze Ukraińskiej SRR zmieniły nazwę miasteczka Dołbysz na Marchlewsk (na cześć Juliana Marchlewskiego), ustanawiając je stolicą polskiego rejonu autonomicznego – tzw. Marchlewszczyzny – red.). On zapoznał mnie zaocznie z siostrą zwojej dziewczyny, z którą korespondowaliśmy. Przyjechałem do Dołbysza, znalazłem ją, stworzyliśmy rodzinę Jakowczyka Franka i Zofii Sarnickiej. Ona w bardzo młodym wieku owdowiała, zostając z małym dzieckiem na rękach. Zatrudniłem się w kombinacie przemysłowym jako ślusarz od naprawy maszyn do szycia, pracowałem tam do 1986 roku. Pracę zostawiłem w związku z wyjściem na emeryturę, której naliczono mi 637 hrywien. Wybudowaliśmy budyneczek mieszkalny, mieliśmy niewielkie gospodarstwo i kupę różnych chorób na dodatek.
Żyję nadzieją, że Polska o mnie nie zapomni, jak ja o niej nigdy nie zapomniałem i nie zapomnę, i że wreszcie zwycięży sprawiedliwość. Nie byłem jej synem marnotrawnym, lecz byłem patriotą, i ona też przypomni sobie o mnie, który walczył o jej wolność z bronią w ręku.
W mojej sprawie jest napisane: „Armia Krajowa miała na celu czynem zbrojnym przyłączyć Białoruś Zachodnią do burżuazyjnej Polski i mocarstw zachodnich…”
Franciszek Jakowczyk podczas pobytu u swoich krewnych – mamy i siostry w Polsce
Mieszkam na Ukrainie i Polska znowu daleko ode mnie. Co prawda, kiedy w ZSRR zaczęła się przebudowa, dwukrotnie wyjeżdżałem do Ojczyzny w gości. Kiedy pierwszy raz przekroczyłem granicę, płakałem, nie wierząc, że to się dzieje na prawdę. Gościliśmy z żoną u moich krewnych. Om moja żona się spodobała. Żonie też podobało się w Polsce.
Za moją emeryturę 637 hrywien często jeździć do Polski nie możemy, a tak by się chciało. Jestem przecież Polakiem, który nigdy nie zrzekł się polskiego obywatelstwa i nigdy nie wystąpił o obywatelstwo radzieckie. Miałem wszystko na przekór sobie. Ale żyłem i nie traciłem nadziei. Nie traciłem nadziei i żyłem.
Nareszcie w maju 2008 roku otrzymałem Kartę Polaka, potwierdzającą moją przynależność do Narodu Polskiego. 14 października 2005 zostałem wyróżniony medalem ProMemoria za zasługi w okresie II wojny światowej…
Wspomnienia Franciszka Jakowczyka, mieszkańca miasteczka Dołbysz w rejonie baranowskim obwodu żytomierskiego Ukrainy, spisał dnia 10 maja 2011 roku Wiktor Sołogub, ukraiński historyk i publicysta.
Znadniemna.pl
Z przyjemnością prezentujemy Państwu historię życia Franciszka Jakowczyka, naszego ziomka, żołnierza Armii Krajowej, syna ziemi wołkowyskiej, mieszkającego obecnie w miasteczku Dołbysz w obwodzie żytomierskim na Ukrainie.
[caption id="attachment_7677" align="alignnone" width="480"] Franciszek Jakowczyk[/caption]
O panu Franciszku dowiedzieliśmy się dzięki ukraińskim historykom i dziennikarzom, którzy skontaktowali się z redakcją