HomeStandard Blog Whole Post (Page 161)

Dzisiaj, 26  lipca 2022 roku, przypada dziesiąta rocznica śmierci Zofii Boradyn, założycielki i wieloletniej prezes Oddziału Związku Polaków na Białorusi w Nowogródku, córki bohatera naszej akcji „Dziadek w polskim mundurze” Kazimierza Kosińskiego. 

Śp. Zofia Boradyn (z domu Kosińska), ur. 1926 r. w Radomsku. W wieku 3 lat wyjechała z rodziną na Kresy Wschodnie. Przez większą część życia mieszkała w Nowogródku. Ojciec, Kazimierz Kosiński, po internowaniu na Litwie trafił do łagrów sowieckich na Syberii, skąd z tworzoną później Armią Andersa dostał się do Iraku. Późniejsze jego losy były związane z II Korpusem Polskim. Zmarł w 1972 roku w Argentynie. Matka, Helena Kosińska, zmarła w 1955 roku w Nowogródku. Losy wojny rozłączyły rodzinę na zawsze.

Zofia Boradyn pozostawiła po sobie trwały ślad w postaci wciąż aktywnego w Nowogródku i na ziemi nowogródzkiej środowiska polskiego, które wspomina swoją przywódczynię, jako człowieka, dla którego polskość była sensem życia, a wartości narodowe były nadrzędne nad wszystko w czasach, kiedy Polacy w ZSRR czuli się zagrożeni prześladowaniami za manifestowanie przynależności narodowej i wiary katolickiej.

W wyniku jej działań w Nowogródku powstawały polskie klasy. Marzeniem jej życia było otwarcie polskiej szkoły w Nowogródku. Apelowała o to do wielu znanych osób w Polsce i świecie. 23 czerwca 1993 roku podczas spotkania z prezydentem RP Lechem Wałęsą w Baranowiczach poprosiła go o pomoc w tej kwestii. W ciągu swojej działalności nieustannie podejmowała wysiłki, by polska szkoła w Nowogródku powstała. Bardzo boleśnie przeżyła unicestwienie przez władze zaawansowanych zalążków szkolnictwa polskiego w Nowogródku.

W sytuacji mającej miejsce w 2005 roku, gdy władze białoruskie za pomocą usłużnych sobie członków Związku Polaków na Białorusi pogrzebały jego niezależność, Zofia Boradyn jak zawsze stanęła po właściwej stronie. Broniąc najistotniejszych dla niej wartości wybrała stronę tych działaczy ZPB, dla których niezależność polskiej organizacji była równie ważna jak i moralne przymioty w postaci honoru, poczucia sprawiedliwości oraz dążenia do prawdy.

Szczęściem jest, że  pani Zofia pozostawiła po sobie także wspomnienia  autobiograficzne, których fragmenty dzisiaj, w dziesiątą rocznicę śmierci wielkiej polskiej patriotki ziemi nowogródzkiej,  za witryną nowogrodczyzna.jimdofree.com dla Państwa publikujemy:

Zofia Boradyn

Fragmenty pamiętnika

Fara Witoldowa w Nowogródku, w której został ochrzczony Adam Mickiewicz/lata 1925-1939

Od 1929 roku ojciec kilkakrotnie był przenoszony z Nowojelni do Nowogródka i z powrotem w miarę wakansji jako referent gospodarczy w starostwie, ale od listopada 1935 r. mieszkamy w Nowogródku już na stałe.

Dworek Mickiewiczów w Nowogródku/1935 rok

Spotkałam się z koleżankami, z którymi rozpoczynałam naukę w I kl. w naszej szkole im. Grzegorza Piramowicza, która mieści się w byłym pałacu Radziwiłłów przy placu zwanym Wielki Rynek. Na parterze od strony rynku jest drukarnia – tu drukują gazetę nowogródzką i żydowską w języku jidysz.
Idąc do szkoły muszę przejść ul. Hołówki, potem Bazyliańską i już jest rynek. Jaką mozaiką są te domy, które mijam w drodze do szkoły! Na każdym domu jest tabliczka z numerem i nazwiskiem właściciela. Nasz gospodarz, Mikołaj Żdan, mieszka w domu pod nr 39. Żona p. Żdana to córka Adama Gibasa i jeszcze siostra p. Żdanowej – p. Helena Piotrowiczowa druga córka, którym wykupił place i wybudował domy przy pomocy zięciów stolarz Adam Gibas. Mają studnię i kawałek łąki. Biegamy tam, gdy podnosi się wieczorem mgła. Pp. Piotrowiczowie mają jeszcze mniejszy dom, w którym jest sklepik z towarami spożywczymi. Sam Adam Gibas, już bardzo posunięty w latach, ma też swój nieduży dom.

Następny dom należy do Bronisława Wilniewczyca, szlachcica z jakiegoś zaścianka, miejscowego szewca, nosimy tam obuwie do reperacji. Wilniewczyc jest kawalerem, więc sąsiadki ze wszystkich sił starają się go wyswatać, bo bez kobiety przecież trudno samemu.

Ilko i Ludmiła Bernatowie to właściciele dużego domu, tam mieszkają lokatorzy. Właścicielami następnych trzech domów są Tatarzy pp. Makułowiczowie. Mają duży sad, piękny ogród i dużo kwiatów. Sami mieszkają w jednym domu, a dwa wynajmują lokatorom. Obok stoi dom Nestora Wojtko – gospodarz mieszka na wsi, a w domu lokatorzy. Dalej duży teren należący do inż. Lewackiego, obsiewany rumiankiem. W czasie wakacji zbieramy tu kwiatki dla apteki, płacą nam za to.

Dalej już dom Kamienieckich, tu też mieszkają lokatorzy, bo p. Kamieniecka jest artystką w teatrze żydowskim i rzadko bywa w domu, ale ma syna Griszkę. Następne dwa budynki to domy braci Aronowskich, jeden większy, drugi mniejszy. Mniejszy należy do właściciela sklepu. Trzeci dom też żydowski. Mieszka w nim rzeźnik. Wygląda on na biedniejszego, w suterynach na rynku ma jatkę z mięsem. Jego synek choruje.

Tam dom panien Wojniłowiczówien – ziemianek z Węgłów, które mieszkają na wsi, a tu tylko lokatorzy. Znów dom Tatara, Lebiedzia, i na samym rogu ul. Hołówki i Bazyliańskiej stoi maleńki dom Tatarki Furszy Alijewicz. Właścicielem dużego areału po lewej stronie ulicy, którą chodzę do szkoły w stronę Bazyliańskiej, był Żyd Mowszowicz. Sprzedawał on i wybudował dużo domów. Pp. Kiwacze kupili dużo ziemi nie tylko pod budowę domu, ale i na potrzeby gospodarstwa. P. Zofia Lebiedziowa to siostra p. Kiwaczowej. P. Lebiedź jest nauczycielem na wsi, przeniósł się do miasta, mieli dwoje dzieci. Dom p. Władka Mazura jest duży. Właściciele zajmowali tylko jeden pokój, a resztę wynajęli lokatorom, żeby spłacać pożyczkę zaciągniętą w banku.

Po sąsiedzku stoją domy Białorusinów Jurewiczów i Sidorkiewiczów. Obok dom Mackiewiczów – Polaków, dalej Białorusinów Huleckich. Bardzo duży dom sąsiedni jest własnością Żyda Piątaka. Właścicielem dom Kordiaków jest Polak Oleszkiewicz (rodzina mieszana). Tutaj dwa domy p. Felicji Szahidewicz –Tatarki, żydowski dom Lipchina za nim – Tatara Aleksandrowicza. Następny dom należy do Żyda p. Szafiry, który miał fabrykę mydła. Dalej dom p. Hryńki. Znów dom Tatarki – Smolskiej, Polaków – Szumskich, Podlipskich, Czaboćków, p. Lewaszkiewiczównej. Za nimi dom żydowski. W nim mieszkała moja koleżanka Renia Baleinowska. No i wreszcie plac, gdzie będzie budowana nowa szkoła.

Na rogu Bazyljańskiej i Hołówki z lewej strony stoi dom pp. Łukowskich, to bardzo posunięci w latach ludzie. Bazyliańskiej ulicy nie będę opisywać, ale tam istnieje prawie taka sama mozaika. Chcę zaznaczyć, że ludzie żyją obok siebie w zgodzie, bez nienawiści.

* * *

Moja mama w młodym wieku została sierotą. Zamieszkała w majątku. Była przyzwyczajona do tego, że trzeba nieść pomoc potrzebującym, szczególnie chorym. Umiała stawiać bańki, często nawet wieczorem przychodzili ludzie prosić ją o pierwszą pomoc. Nigdy nie brała wynagrodzenia. Nie była taką domową kurą, miała skończony kurs Czerwonego Krzyża, należała do Klubu Kobiet Katolickich. Tam na zebraniach radzono na temat pomocy charytatywnej. Była też członkiem komitetu rodzicielskiego w mojej klasie.

Jest bardzo gościnna. Mimo że nie jesteśmy zamożni, zawsze do nas przychodzą dzieci; częstujemy tym, co i my jemy. Mama ma dużo przyjaciół. Moi rodzice prenumerują dla siebie gazety centralne i czasopisma, a dla dzieci Mały Przewodnik Katolicki.

W naszej klasie mamy mozaikę narodowościową: są Polacy, Białorusini, Tatarzy i Żydzi. W sobotę Żydom nie wolno pisać, toteż moje koleżanki Sara Dawidzon, Michla Krulewiecka, Adasa Mimękina tylko siedzą na lekcjach, nikt nie zmusza ich do łamania praw religijnych. W dzień, gdy mamy lekcję religii, przychodzą: katolicki ksiądz Wiktor Gliński, prawosławny duchowny Klejewski, wyznanie mojżeszowe reprezentuje rabin Bruk, zaś islam muzułmański imam Safarewicz. Dzielimy się na grupy wyznaniowe w czasie tej lekcji, a na następną przychodzimy już wszyscy razem do swojej klasy. Nikt nie czuje się gorszy czy lepszy, jesteśmy wszyscy jednakowo traktowani.

Synagoga w Nowogródku na fotografii Jana Bułhaka, fot. z 1930 roku

W Nowogródku na 12 000 mieszkańców 50% to Żydzi. Widać to szczególnie w handlu, tym większym i tym mniejszym. Na Rynku są hale targowe z mnóstwem sklepików. Żydzi są wykształceni, inteligentni. Są wśród nich lekarze, adwokaci, farmaceuci, właściciele aptek. Przy Rynku – Ginzburg i Lejzerowski, bracia Delatyccy, skład apteczny – Ajzikowicki, Kiwelewicz – sklep materiałów kancelaryjnych, małżeństwo Delatyckich, Harkawy – dentyści. Żydzi są właścicielami hoteli, piekarni – Ejszysko, Masłowaty, właściciel kina Iwieniecki, właściciel restauracji Lipuner (na gmachu pierwszy neon w Nowogródku). W handlu zajmują pierwsze miejsce. Również są rzemieślnikami – szewcy, krawcy, fryzjerzy, blacharze, stolarze, zegarmistrze, fotografowie – Winnik, Szymonowicz. W sobotę do swoich sklepów wynajmują chrześcijańskich ekspedientów. Z okazji otwarcia muzeum pamiątek po A. Mickiewiczu 11-22. IX. 1938 r. okazjonalny jednodniowy biuletyn pisał: „według najświeższych danych w województwie Nowogródzkim rzemiosło Nowogródczyzny posiada legalnych warsztatów 9 000, w tym chrześcijańskich 3 400, żydowskich 5 600. W miejskich ogółem 3 510, chrześcijańskich 789, żydowskich 2 721. W wiejskich ogółem 5 490, chrześcijańskich 2 775, żydowskich 2 715”. Gmina żydowska posiada szpital, dom położny, bożnicę i szkoły, swoją prasę. Według mojego pojęcia nie mogą czuć się obywatelami niższej kategorii.

Meczet tatarski w Nowogródku – 1931 roku. Fot. M. Szymenowicz

Już mamy nową szkołę przy ulicy Zamkowej, a przy rynku jest szkoła nr 3. Teraz dzieci będą się uczyć tylko z rana, a przedtem uczyliśmy się na dwie zmiany. Jest rok 1939, marzec. W maju będę mieć 13 lat.
Jest mała mobilizacja. Jestem w 6 klasie, mamy wprowadzone lekcje samoobrony na wypadek wojny. Śmiejemy się, co za brednie. Przecież niedawno skończyła się wojna światowa, która tyle ofiar ludzkich pochłonęła.

Nieraz zaglądam do gazet moich rodziców. Tu są jakieś artykuły w obronie zwierząt, nad którymi znęcają się ludzie. Były również artykuły przeciwko ubojowi zwierząt według rytuału żydowskiego. Trzeba zabić tylko jednym pociągnięciem noża. A jeżeli zbyt słabo? Poprawiać nie można. Można sobie wyobrazić straszne męki tego zwierzęcia. Mamy sklepy z mięsem koszernym, każdy mógł wybrać, jakie mu odpowiadało. Były jeszcze jakieś sporne kwestie w akademii medycznej. Studenci uczący się na lekarzy preparowali tylko ciała umarłych chrześcijan, a Żydzi mieli godny pochówek. Domagano się, żeby studenci Żydzi preparowali umarłych wyznania mojżeszowego.

Z horyzontu moich 13 lat nie mogę wyrobić swojego zdania, to jeszcze nierealne i odległe, bo jeszcze przede mną długie 6 lat nauki. Po 6 klasie szkoły powszechnej czekał mnie egzamin do gimnazjum państwowego nr 919 im. A. Mickiewicza w Nowogródku. Moja starsza siostra już się tam uczy. Moja mama i mama mojej koleżanki Aliny M. umówiły się, że trzeba nająć korepetytora. Dwa razy w tygodniu chodziłam do Aliny i miałyśmy lekcje. Korepetytor Hilel Kapliński, uczeń liceum (po 4 kl. gimnazjum 2 liceum) jest Żydem. Muszę odrabiać lekcję do szkoły i potem na korepetycje. Dowiedział się o tym kierownik naszej szkoły, p. Antoni Marcinowski. Wezwał mamę i odradzał, zapewnił, że ja zdam bez korepetycji i miał rację. Przestałam chodzić na te lekcje do Aliny, nie wiem, czy Alina pobiera nadal. Zdolnym uczniom starszych klas, niezależnie od narodowości czy wyznania, dobrze się powodziło. Mogli zarabiać korepetycjami.

Już koniec roku szkolnego, takie małe pożegnanie z naszą szkołą, nauczycielami, bo jeżeli nie zdamy, to będziemy uczyć się w 7 klasie. Mam przeżycie emocjonalne – egzaminy. Wchodzimy do gmachu gimnazjum (były klasztor pojezuicki), jest tak uroczyście. Zdałam. Moje nazwisko jest na liście przyjętych. Mama szykuje mundurek, wymarzona tarcza z nr 919 przyszyta na lewym rękawie. Teraz już wakacje, a początek roku szkolnego 1 września.

Hale targowe w Nowogródku

Upalne, gorące lato. Cieszę się, że słońce tak świeci i opalam się na czekoladowo. Jest niespokojnie, ale nam nic nie mówią. Chodzimy do lasu grabnickiego po jagody i grzyby, nabieramy siły do zajęć w szkole. Ciepła wchłoniętego w organizm wystarczy na długie jesienne dni. Po 20 sierpnia zostaje 11 dni do rozpoczęcia roku szkolnego, do zajęć w ukochanej, wymarzonej budzie. Niepokoi nas wyjazd delegacji niemieckiej do Moskwy. Już jest piosenka okazjonalna: „Hitler swastykę wypuścił z dłoni i bolszewikom się pokłonił, straszą nas czerwoną szmatą, taką szmatą, a my sobie gwiżdżem na to”. Rodzice rozmawiają ze sobą, nie wiemy, o czym. Mama chce wyjąć pieniądze z książeczki oszczędnościowej. Rodzice odkładali na „czarną godzinę”. Ojciec nie może pozbawić Ojczyzny w ciężkiej chwili tych pieniędzy.

Starostwo (dawny pałac Radziwiłłów)/lata 30 XX wieku

Pierwszego września jest jakiś mglisty poranek. Wszyscy wychodzimy oprócz mamy. Ja z siostrą do gimnazjum, brat i młodsza siostra do szkoły powszechnej. Ojciec do pracy. Zbliżamy się, ale drzwi nie są otwarte. Tłum uczniów stoi i czeka. Wychodzi dyrektor: „Kochani, Niemiec napadł na nasz kraj – wojna”. Stoimy strwożeni. Wchodzimy do budynku, rozdzielają nas. Nasza klasa będzie w gmachu dodatkowym przy ul. Pieresieka. Po małej mobilizacji w marcu rezerwistów puścili, a teraz rozpoczyna się znów mobilizacja. Ojciec wyjeżdża w delegacje. Mówi, że pójdzie na ochotnika do wojska. Mama płacze, zostanie sama z czwórką dzieci.

Chodzę do gimnazjum. Raz tylko nadleciał samolot, to wtedy schodziliśmy do podpiwniczenia. Alarm odwołano i znów szły lekcje. Nie wiem, co będzie dalej. Nie mamy w domu odbiornika, bo przeszkadzałby dzieciom w nauce. Moja koleżanka, Janka S., mieszka u pp. Makułowiczów, oni mają radio. Myśleliśmy, że Rosja jest państwem neutralnym, może będzie mówić prawdę. Języka nie znamy, ale jej mama mówi, że podają w komunikacie dużą liczbę żołnierzy polskich wziętych do niewoli. Robi się nam smutno.

Już 17 dzień wojny. Niedziela. Pogoda znów słoneczna. Rano o 6 godzinie ktoś puka okna. Wzywają ojca natychmiast do pracy. Czekamy na jego powrót, idziemy do kościoła, wracamy – jeszcze go nie ma. Idziemy z siostrą do biura. Wszyscy na miejscu, robią porządek z dokumentami. Ojciec każe nam iść do domu, zapewnia, że przyjdzie. Ludzie idą do kościoła na sumę, a tu na niebie samolot z czerwonymi gwiazdami. To niespodzianka. Baliśmy się samolotów z czarnymi krzyżami, czy to już sowieckie samoloty mają prawo latać nad nami?

Koło 14 przychodzi ojciec. Zawiadamia, że ma rozkaz odjechać ze wszystkimi kolegami, a tutaj idą bolszewicy. Mama stoi jak skamieniała, siostra dostaje histerii. Co będzie z nami? Ojciec żegna się z nami, z mamą. Zostawia dokumenty z pracy, gdzie był wcześniej zatrudniony. Mieliśmy dwa rowery, jeden własny, drugi służbowy. O 15 godzinie ojciec wsiadł na swój rower, służbowy oddał koledze i odjechał.

Po dwóch godzinach byli już w Nowogródku bolszewicy.

Patrzymy na naszych sąsiadów, których córeczka była naszym „stałym gościem”, jak witają sowieckich „towariszczej”. Przychodzi do nas gospodyni, mieszkamy już u pp. Mackiewiczów (to bliżej rynku), każe odpruwać tarcze gimnazjalne, bo bolszewicy nie lubią gimnazjalistów. W ciągu kilku godzin zostaliśmy bez Ojczyzny, na łasce cudzego państwa, przeciw któremu nie popełniliśmy żadnego przestępstwa, a już byliśmy osądzeni. Ta świadomość przyszła do nas później. Pierwsza noc bez głowy rodziny.

Na drugi dzień przychodzą do nas podrostki z czerwonymi kokardami, potrzebują „lisopiedy” (rowery). Mama mówi: „Szukajcie. Znajdziecie – to wasze”. Zabrali się i poszli. Mama i starsza siostra poszły do pracy w parku. Płacili 5 rubli za dniówkę. Ja gotowałam obiad. Przychodzą załamane, nie fizycznie a psychicznie. Nadeszli Żydzi, szydzili z nich, z tych Polaków, którzy pracowali, że muszą prędzej pracować i przyznali się, że oni (Żydzi) 17 dni pościli i za 17 dni Polskę diabli wzięli i to dla nich wielka radość. Byliśmy wstrząśnięci.

Tymczasem po pierwszych dniach części armii sowieckiej przesuwały się na zachód. Nam zarekwirowano jeden pokój. Nocowało tam z sześciu żołnierzy. Buty smarowali dziegciem, całe miasto prześmierdło tym zapachem. Po ich wyjeździe nie mogliśmy wywietrzyć pokoju.

Gdzie są sklepy? Gdzie się wszystko podziało? Wszystko już znacjonalizowane, nie ma nic prywatnego. W witrynach sklepowych widać wycięte z forniru wędliny i inne towary. Kolejki po cukier, mydło. Gospodarzom zabierają domy, zastawiają małą klitkę do przeżycia, a wynajmują lokatorom, których przysyłają z urzędu. Z więzienia wypuścili kryminalistów, okazuje się, że wszyscy siedzieli za „ideę”. Naszym dzielnicowym jest Żyd, był kowalem, siedział za zwyczajne przestępstwo, ale awansował na milicjanta.

Znów chodzimy do gimnazjum w tym budynku przy Rynku na dwie zmiany, bo nabrali dużo nowych uczniów. Uczymy się rosyjskiego, nie mamy łaciny. Ks. Zienkiewicz jest bez pracy, bo oczywiście religii nie ma, nawet niemieckiego nie pozwolono mu wykładać. Niemieckiego uczyła nas Żydówka Dulsinowa, co prowadziła antyreligijne wykłady. Byliśmy przygnębieni. Starsze klasy były bardziej niepokorne, nieraz robiły spięcia, elektryczność wyłączali, było ciemno. Koleżanka opowiadała, jak dyrektor Poźniak deklamował po ciemku wiersz Staffa „Deszcz jesienny”. Wszyscy siedzieli jak zaczarowani, nie śmieli poruszyć się, żeby nie przeszkodzić.

Już jest 7 listopada – rocznica „oktiabrskiej rewolucji”. Mamy iść na defiladę. Błoto i mokro, ale po defiladzie idziemy do kinoteatru na ul. Beczkowicza. Jest referat a potem występy. Nasi chłopcy pod kierownictwem p. Strycharzewskiego przedstawili ćwiczenia gimnastyczne, są doskonali. Występuje także Hilel Kapliński w czerwonej koszuli, mówi, że on ma nową ojczyznę; nie spocznie, dopóki czerwony sztandar nie zawiśnie na wieży Eifla w Paryżu. Jest mi ogromnie smutno, my swojej ojczyzny nie wyrzekamy się.

Już nie ma niedzieli, są tylko „wychodne” w pracy, kiedy wypadnie. My w szkole mamy niedziele. Na rogu placu, niedaleko hotelu „Europa”, jest ogromny sklep ze szkła, to firma czeska Bata. Tu można było kupić tanie obuwie, ale już go nie ma, przyjmują tylko zamówienia, bo szewcy i krawcy musieli być w „arcieli”. To jest państwowe, nad nimi jest jakiś naczelnik.

Przeprowadzają paszportyzację. Mama wypełniała dokumenty do nowego zameldowania – nie wiedziałam, że umie pisać po rosyjsku. Trzeba było pisać życiorys, dawała sobie radę. Tymczasem mamy wiadomość, że nasi przeszli granicę z Litwą i zostali internowani. Ojciec jest w takim obozie ze wszystkimi razem i Czerwony Krzyż pomaga im tam. Litwa jest niezależna; niektóre panie przekraczały granicę nielegalnie, odwiedzały swoich mężów.

Już wojna z Finlandią. Mamy nowego dyrektora. Cieślonek robi zebranie wszystkich i oznajmia o wojnie. Wychodzi taki wysoki uczeń liceum, Bożko: „Ja książkę zamienię na karabin i pójdę walczyć za swoją ojczyznę”. Dyrektor zapytał, czy są jeszcze pytania. Spomiędzy tych mundurków odzywa się cieniutki dziewczęcy głosik: „A kiedy Norwegia wyśle pomoc Finlandii?” Dyrektor jest wściekły, łamie krzesło. „Kto to powiedział?”. Cicho, gdzie ty tam poznasz.

Tylko do nowego roku mamy gimnazjum. W szkole sióstr Nazaretanek otwarto polską 10-latkę. Jestem w 5 klasie, Basia w 7-ej.

Trzeba stać w kolejce po cukier. Zima jest mroźna. Nadchodzi 10 lutego. Następnego dnia w szkole nie ma wielu uczniów. Puste ławki, w takie mrozy 40 stopniowe wywozili w nieznane. Sańmi do Nowojelni, a tam pociągiem na Sybir. Kto układał listę tych ludzi?

Basia już dawno załatwiła sobie pracę w „wyszywalnoj arcieli”. Mamusia na zmianę z p. Seklecką szyją na naszej maszynie białe płaszcze z lnianego płótna wykrojone w fabryce. Ja uczę się robić na drutach. Pani Maria Mazurowa umiała robić na drutach swetry i chustki, więc ja siedząc obok niej prosiłam o druty, wełnę i nauczyłam się. Pierwszy sweter zrobiłam, gdy miałam 14 lat.

13 kwietnia. Śnieg pada ogromnymi płatami. Znów wywożono ludzi. P. Marię Mazurową z małą Alinką, Pruszyńskich, którzy mieszkali w domu p. Wojtko, p. Lebiedziową z dziećmi (mąż poszedł na wojnę), Szagidewiczów synową i wnuczkę p. Felicji. Kordiaków wywieźli 10 lutego, została tylko babcia. Po tej wywózce (byliśmy też spakowani) przyszedł szewc Lipchin, znał nas, bo ojciec zawsze zamawiał u niego obuwie. Mówi: „na pewno was wywiozą. Ja zabiorę wasze meble teraz, a potem wam będę wysyłać paczki do Rosji”. A na razie poprzynosił jakieś stare obuwie, które wyszło z mody. Mama zgodziła się, więc wieczorem nową szafę, 4 półfotele, kanapę, etażerkę, to wszystko nowe, niedawno kupione, przewieziono do Lipchina. Nie mamy tutaj żadnych krewnych, więc to było jedyne wyjście w tej sytuacji. Został stół, tapczan taki na dwie osoby i nasze łóżka. Ludzie potrafią wykorzystać niepewność i zamieszanie – zabrali zabawki na choinkę, widoczki olejne malowane, bo to na Sybirze czy Kazachstanie nam nie będzie potrzebne. Przychodził do nas dzielnicowy Marciszewski, mówił do mamy: „kobieto, rozwiąż swoje tłumoczki, o was się nikt nie pyta”. Jednak jest pewna sprawa, która nie daje mi spokoju. My u nikogo nie kupowaliśmy na kredyt. Nikomu nie byliśmy dłużni. Mieszkania, umeblowanie zostawione przez wywiezionych było sprzedawane na licytacji. Jeżeli ktoś mógł udokumentować, że dany człowiek był mu dłużny, to zwracano dług. Nie można wszystkich jedną miarką mierzyć, ale coś w tym jest. Mama zaniosła niedoszyte płaszcze, żeby nie obwiniano p. Pierożnikowej w razie, gdyby nas wywieźli.

Stale mamy sublokatorów, ponieważ trudno zapłacić za mieszkanie. W czasie wakacji w szkole nauczyciele Żydzi, uciekinierzy z Warszawy, mają kursy doskonalenia białoruskiego języka. Chodzą, szukają mieszkania na miesiąc. Uzgodniono opłatę i już nowogródzcy Żydzi poprzynosili kanapy, tapczany i 2 Żydów z inteligencji warszawskiej zamieszkało u nas. Alfred Łazar i Mietek. Cały dzień byli zajęci. Mieli wyżywienie zapewnione w mieście, więc nie gotowali nic. Wieczorami przychodzili ich koledzy. Zawsze rozmawiali po polsku, ale kiedy myśleli, że wszyscy śpią, to rozmawiali po żydowsku. Mieli jeszcze jakieś dochody uboczne, bo ich współplemieńcy mieli dużo znajomości. Sprzedawali nowe buciki.

Później przyszedł rozkaz – wszystkich, którzy przekroczyli nielegalnie granicę niemiecko-radziecką – wywieźć. Wywieźli ich też, ale na Ukrainę, w bardziej dogodne do życia tereny. Tylko Mietek Kohn napisał z Darewa, uczył w szkole. Znów mamy sublokatorów, to pp. Snarscy. On jest inżynierem.

Przeszła zima. Chodzimy do p. Matarskiej, jej szwagier p. Tadeusz Derdelewicz ma radioodbiornik. Słuchamy audycji z Londynu. BBC podaje, że dużo wojska zgromadzili Niemcy na granicy z ZSSR. Rosja odpowiada, że to manewry. W międzyczasie mężczyzn z naszej ulicy, może i innych, zabierają do Białegostoku na budowę lotniska. Wśród nich są Jurewicz, Sidorkiewicz, Baśko. Żony martwią się. 19 czerwca przychodzę do p. Matarskiej (miała dwie córeczki, a mąż 17 września 1939 roku odjechał). W domu rozpacz, bo w nocy wywieźli ich.

22.VI. niedziela. Co to się stało, wojsko maszeruję to w stronę Lidy, to znów z powrotem. Przybiega sąsiadka, mówi, że wojna. We wtorek bombardują Nowogródek, ale niedużo bomb zrzucono, tylko burzące. Nowogródek leży na szlaku do Mińska. Tyle wojska przejeżdża na Mińsk.

28 czerwca, sobota, bombardowanie. Samoloty jedne odlatują, drugie nadlatują, huk straszny. Teraz zrzucają także bomby zapalające. Nowogródek płonie. Wieczorem na tle łuny postacie żołnierzy. Mama pobiegła do kościoła św. Michała patrzeć, co tam się dzieje. Przybiegli ludzie ratować kościół, bo paliła się instalacja elektryczna.

Podobno mieli wywieźć wszystkich Polaków, tylko nie zdążyli. Co z tymi, których wywieźli? My czujemy się ocalonymi przed deportacją, co dalej? Między Żydami niepewność, trwoga o dalszy los. Zajmowali często wysokie stanowiska. Niektórzy wyjeżdżali z wycofującą się administracją.

3 dni pożarów, ogień zajmuje coraz to nowe obiekty, nikt nie ratuje. Nie wychodzimy do miasta, ruiny i zgliszcza. Już nie bombardują, bo nie ma co, ale jedni odeszli, drudzy nie przyszli. Takie miasto bez władzy, przyjeżdżają ze wsi rabować puste domy. To jest straszne, człowiek nie wie, co go może spotkać, a jeśli śmierć? Któregoś dnia przyjeżdża na Rynek kilka motocykli z niemieckimi żołnierzami. To też wróg, ale może zakończą się grabieże. U nas nic nie ma, a i nigdzie nie uciekaliśmy, bo mieszkamy dalej od centrum. Jest pełno ruin, gruzów – nasza była szkoła – pałac Radziwiłłowski, nie istnieje, starostwo, hale kościelne. Kościół pw. św. Michała cały, tylko dach spalony, ale w budynku byłego klasztoru dominikańskiego pierwsze piętro rozbite (to były kancelaria i plebania). Jest władza cywilna, magistrat i władza niemiecka.

22 lipca obok ruin hal zostało rozstrzelano kilkudziesięciu Żydów. Co za przyczyna – nie wiem. Wiem, że Żydom kazali nosić żółte łatki na wierzchnim ubraniu oraz ogłosili, że nie mają prawa wchodzić do mieszkań chrześcijan. Na razie mieszkają w swoich domach. Jest organizowany Judenrat, to on spotyka się z władzami.

W kościele zaczynają zbierać pieniądze na zakup blachy. Jak zaczną się deszcze, to będzie lać się na sklepienie. Ks. Michał Dalecki kieruje wszystkim, bardzo pomaga Michał Wł. Półjan. Wynajmuje blacharzy, ksiądz zatrudnia ich, w tym wielu Żydów. Miasto wzywa młodzież przymusowo rozbierać ruiny. Chłopców przeznaczono do cięższych prac, dziewczęta oczyszczają cegły i układają. Magistrat zabiera. Pracują za kilogram chleba. Chleb jest na kartki. Moja starsza siostra też musi chodzić do pracy.
Ogradza się duży obszar płotem. To ma być getto. Przesiedlają z domów jednych do domów drugich. Nikt nie wie, jaki kogo spotka los. Nas nie wywieźli, a p. Lipchina zabierają do getta. Meble rekwirują.

Pobiegła moja mama i siostra do domu Lipchina i zaczęły tłumaczyć. Tam tłumaczem był p. Kopyto, nauczyciel niemieckiego z gimnazjum. Pozwolono nam zabrać meble, ale kanapy już nie zabraliśmy, bo dzieci widocznie tak skakały po niej i tak zniszczyły, że nie było co zabrać. Na miejsce Lipchina przesiedlili rodzinę Zienkiewiczów, bo ich dom został zabrany pod getto. Już puste domy Kamienieckich, Baronowskich, w ich domach inni, których domy znalazły się na terenie getta.

6 grudnia. Wchodzą Niemcy do nas, zabierają mężczyzn. U nas był tylko sąsiad. Z sąsiednich domów też zabrali. Zapowiadają, żeby nikt nie wychodził z domów. Po trzech dniach wracają mężczyźni, ale nie chcą z nikim rozmawiać. Niemcy rozstrzeliwali Żydów, a mężczyźni musieli kopać doły, a potem zasypywać.

Jeszcze latem miasto było wstrząśnięte zbrodnią dokonaną na 12-letniej dziewczynce – Izie S. Znaleziono ją nieżywą w gruzach starostwa, miała zadane kilkanaście ran. Jedni mówili, że to Żydzi na odkupienie musieli przelać chrześcijańską krew, inni, że to Niemcy, żeby skłócić chrześcijan z Żydami. Prawdę znał ten, który dokonał tej zbrodni. A teraz tyle ofiar. To pierwsza masowa egzekucja Żydów. Chociaż chodziły pogłoski, że to Żydzi zestawiali spisy ludności polskiej na wywóz, żałujemy ich, bo co winne małe dzieci. Niektórzy Żydzi zostawiali dzieci w polskich rodzinach. Gdyby znaleziono je, a były takie wypadki, to od razu rozstrzeliwano dorosłych, a dzieci wywożono do Niemiec.

Jestem na wsi. Latem swetrów się nie robi, więc pomagam w gospodarstwie; zawsze jedną „gębę” mniej będzie mama miała do nakarmienia. W niedziele bywam w Nowogródku.

29 czerwca 1942 rok. Aresztowani zostali ks. Dalecki – dziekan nowogródzki, ks. Józef Kuczyński – proboszcz wsielubski, także dużo naszej inteligencji, m.in. Michał Półjan. Jak to jest? Niemcy i bolszewicy są wrogami, a umowy dotrzymują – niszczą Polaków.

31 lipca grupa Polaków została rozstrzelana. A 14 sierpnia znów rozstrzeliwano Żydów.

Getto jest coraz mniejsze. Zostawiali tylko tych, których zatrudniali na różnych robotach. Już przenieśli getto do byłego sądu okręgowego w Nowogródku. Egzekucje były wykonywane w różnych miejscach – za koszarami, przy drodze do Litówki, przy drodze na Mińsk.

Już pracuję u sąsiadów, bo mnie nie chcą zameldować u matki, ponieważ to, że byłam na wsi, jest przeszkodą nie do pokonania. Moi chlebodawcy to rolnicy, córka pracuje jako nauczycielka w Seminarium Nauczycielskim, więc zameldowali mnie. Moi gospodarze mają dużo pracy, mają krowę, konia, trzodę chlewną. Na kwaterze są również chłopcy. Trzeba nagotować im jeść. Uczą się na nauczycieli. Robią im zebrania i informują, kto jest przyjacielem, a kto wrogiem. Niemcy to przyjaciele, a Polacy są wrogami. Wszystkiemu winna jest polityka – dziel i rządź. Nakazują nienawidzić ludzi, którzy już są prześladowani przez Niemców, bolszewików, no i jeszcze Białorusinów. Jest mi ogromnie ciężko na sercu. Tyle nienawiści, gdzie jej kres?

W mieście zamieszanie. Żydzi uciekli z getta w byłym gmachu sądu. Niemcy biegają, szukają, ale bez rezultatu. Mieli okazję, to czy mieli biernie czekać na śmierć? Cały ten ruch partyzancki, to ludzie wynieśli na swoich plecach. Przecież nikt im nie zrzucał z samolotów wyżywienia czy ubrania. Wielka szkoda, że czasem zabierali wszystko. Szczególnie te nowe oddziały, organizowane w miarę odzyskiwania wolności. Ja mieszkam w mieście, ale przychodzili na obrzeża miasta i też zostawiali ludzi w jednej bieliźnie. Ludzie nie mieli komu poskarżyć się, cierpieli w milczeniu. Szła pogłoska, że Żydzi w partyzantce byli bardziej bezwzględni od innych. Nieraz ludzie po przeżyciu nocy nie wiedzieli, czy przeżyją następny dzień. Bywało i śmiesznie. Jacyś ludzie w dzbanku chowali tłuszcz, wstawiali go śniegu na noc. Pies wsunął głowę, a wydostać nie mógł. Ze zgrozą patrzyli, co to za dziwne zwierzę biegnie po polu – pies z dzbankiem na głowie.

Zachorowałam. Od uderzenia mam zapalenie szpiku w lewej nodze. Operację wykonał dr Karol Mazurkiewicz. Jestem na zwolnieniu lekarskim, nie mogę chodzić. Robimy swetry.

Nadchodzi rok 1944. W 1943 wykonano egzekucję na 11 siostrach Nazaretankach. Aresztowano, a potem wywieziono do Niemiec dużo polskiej młodzieży. Oto owoce polityki nienawiści. Coraz bliżej front. Baliśmy się kiedyś niemieckich samolotów, potem sowieckich. Trwa godzina policyjna; w mieście zaciemnienie. Wozami wiozą rannych Niemców. Już nie są butni jak kiedyś.

Ostatni dzień. Przyszło dużo sąsiedniej młodzieży. Zaszli Niemcy. „Dlaczego nie wyjeżdżacie?” „Nie mamy przyczyny”. Ale oni mówią: „Pamiętajcie, wy nie jesteście zwykłymi ludźmi. Wy byliście pod okupacją. No i do widzenia, Panowie, a jutro będzie dobranoc, Towarzysze”. No i wszystko się spełniło. Tak wojna splątała ludzkie losy. Przekonywaliśmy się, kto jest kto, chociaż wiele spraw jest zamknięte, niedostępne na razie dla nas. „My na tej ziemi nieproszeni goście” – tak pisał wielki Adam – „doświadczyliśmy tej prawdy na sobie”.

Znadniemna.pl

Dzisiaj, 26  lipca 2022 roku, przypada dziesiąta rocznica śmierci Zofii Boradyn, założycielki i wieloletniej prezes Oddziału Związku Polaków na Białorusi w Nowogródku, córki bohatera naszej akcji "Dziadek w polskim mundurze" Kazimierza Kosińskiego.  Śp. Zofia Boradyn (z domu Kosińska), ur. 1926 r. w Radomsku. W wieku 3

„Co robią tutaj ci polscy okupanci?” – skargi takiej i podobnej treści zaczęły wpływać ostatnio do administracji Narodowego Muzeum Historycznego Republiki Białoruś w Mińsku. Dotyczyły ekspozycji, poświęconej szlachcie, której upiększeniem przez ponad 11 lat były figury polskiego króla Władysława Jagiełły i spokrewnionego z nim wielkiego księcia litewskiego Witolda Kiejstutowicza.

Reakcją na antypolskie donosy stało się usunięcie z ekspozycji figur stryjecznych braci, żyjących w średniowieczu, a sama wystawa o szlachcie jest szykowana do likwidacji.

O sprawie poinformował niezależny portal białoruski Nasza Niwa. Według białoruskich dziennikarzy ekspozycja, poświęcona dziejom szlachty w Wielkim Księstwie Litewskim, ma zostać zastąpiona inną, poświęconą okresowi obecności na współczesnych ziemiach Białorusi Imperium Rosyjskiego.

Przed wojną z Ukrainą polski królowie i litewski książę nie byli „okupantami”

Figury polskiego monarchy i jego stryjecznego brata, związane z historią Wielkiego Księstwa Litewskiego i Rzeczypospolitą Obojga Narodów ilustrowały epokę, z którą białoruska opozycja wiąże średniowieczną tradycję państwowości na współczesnych ziemiach. Właśnie do tej tradycji zdaniem historyków, najczęściej znajdujących się w opozycji wobec dyktatora Łukaszenki, odwoływały się późniejsze pokolenia Białorusinów, walczące o własny byt państwowy.

Z oporami, ale powyższa koncepcja była przez długie lata, jeśli nie podzielana, to przynajmniej tolerowana przez Łukaszenkę i stojące za nim prorosyjskie siły na szczytach białoruskiej władzy. Figury Władysława Jagiełły i Witolda Kiejstutowicza nie przeszkadzały nikomu w muzealnej ekspozycji przez 11 lat.

Wystawiany przez ponad dekadę w białoruskim Narodowym Muzeum Historii wizerunek księcia Witolda był wzorowany na konterfekcie zamieszczonym na jego osobistej pieczęci, natomiast do rekonstrukcji twarzy króla Jagiełły posłużył wizerunek z jego nagrobka, a szata królewska została odtworzona na podstawie obrazu „Pokłon trzech króli” z Tryptyku Matki Boskiej Bolesnej z kaplicy Świętokrzyskiej w katedrze na Wawelu.

Stosunek do postaci, będących kultowymi w tradycji Polski i Litwy, krajów należących do NATO i aktywnie wspierających walczącą z rosyjskim najeźdźcą Ukrainę, musiał się radykalnie zmienić akurat teraz. Stąd zapowiedź zastąpienia szlacheckiej ekspozycji wystawą, poświęconą okresowi z czasów panowania na współczesnych ziemiach białoruskich Imperium Rosyjskiego, czyli z czasów zaborów.

Donosicielstwo na polskość bardzo popularne

Donosicielstwo na przejawy sympatii do historii Polski, czy postaci historycznych, związanych z naszym krajem, jest na Białorusi zjawiskiem dosyć powszechnym i przez reżim Łukaszenki tolerowanym.

Jednym z ostatnich absurdalnych przykładów skutecznego donosu na postać historyczną jest historia z przygranicznego Grodna, w którym działa prorosyjska aktywistka Olga Bondariewa. Ostatnio na jej skargę z Przychodni Lekarskiej nr 3 usunięto plakat, popularyzujący postać pierwszej w historii Polski i Wielkiego Księstwa Litewskiego lekarza-kobiety Reginy Salomei Pilsztyn, z domu Rusieckiej. Według prorosyjskiej aktywistki niedopuszczalne było nazwanie przez autorów plakatu „polskiej awanturnicy”, urodzonej pod białoruskim współcześnie Nowogródkiem, „honorem Białorusi”.

Donos na język białoruski

Prorosyjscy aktywiści na Białorusi zupełnie bezkarnie zwalczają nie tylko przejawy polskości, lecz także białoruskości.

Wspomnianej Oldze Bondariewej w ubiegłym roku nie spodobało się na przykład to, że w niektórych grodzieńskich przedszkolach dzieci uczą się podstaw języka białoruskiego.

Prorosyjska aktywistka wydała publiczne oświadczenie, iż w procesie nauczania w przedszkolach języka białoruskiego jest stosowana „przemoc oraz indoktrynacja”, a dzieci uczą się wyrazów, „z języka polskiego”.

Aktywistka stwierdziła, że białoruskie „dziakuj”, jest niczym innym, tylko polskim „dziękuję”, a słowo „dabranacz”, to polskie „dobranoc”. Prorosyjskiej lingwistce amatorce nie przyszło do głowy, iż wyraz wdzięczności może brzmieć podobnie w różnych słowiańskich językach.

Publiczna obraza języka białoruskiego, przedstawiona w formie urągającej godności grodzieńskich pedagogów oraz Białorusinów, uważających język białoruski za ojczysty, jest na Białorusi wykroczeniem. Wystąpienie prorosyjskiej aktywistki zostało nawet zaskarżone przez mieszkańców Grodna do miejscowej władzy. Ale reakcja nie nastąpiła i Bondariewa pozostała bezkarna.

Bezkarność pozwala na zwalczanie świętości

Ośmielona bezkarnością kobieta publicznie zażądała później usunięcia z katedry prawosławnej w Grodnie ikon białoruskich prawosławnych księży-męczenników, którzy przedstawieni są jako ofiary egzekucji dokonywanych przez wojska NKWD.

Zdaniem działających na Białorusi prorosyjskich aktywistów przedstawianie w negatywnym świetle sowieckiej przeszłości może wzbudzać wśród miejscowej ludności niechęć do Rosji oraz Rosjan.

Znadniemna.pl/polskatimes.pl

"Co robią tutaj ci polscy okupanci?" - skargi takiej i podobnej treści zaczęły wpływać ostatnio do administracji Narodowego Muzeum Historycznego Republiki Białoruś w Mińsku. Dotyczyły ekspozycji, poświęconej szlachcie, której upiększeniem przez ponad 11 lat były figury polskiego króla Władysława Jagiełły i spokrewnionego z nim wielkiego

W lipcu leninowski sąd w Grodnie ogłosił, że materiały publikowane przez strony internetowe „polskieradio.pl” i „polskieradio24.pl” zostały uznane za „ekstremistyczne”. To samo spotkało grodzieński portal hrodna.life i witrynę Białoruski Trybunał Ludowy.

Na liście materiałów ekstremistycznych znalazł  się także czat telegramowy „Naukowcy przeciwko przemocy” i kanał telegramu „Co myślą Białorusini”.

Jak informują obrońcy praw człowieka od tej pory korzystanie z informacji zawartych w tych mediach oraz rozpowszechnianie w sieciach społecznościowych może być podstawą do pociągnięcia użytkownika do odpowiedzialności karnej za „działalność ekstremistyczną”.

Przypominamy, że dwukrotnie – w grudniu ubiegłego roku i w maju roku bieżącego – ten sam sąd leninowski w Grodnie uznawał za ekstremistyczny portal Związku Polaków na Białorusi, który wydajemy pod kolejnym zastępczym adresem www, zachowując pierwotną nazwę naszego medium.

Znadniemna.pl

W lipcu leninowski sąd w Grodnie ogłosił, że materiały publikowane przez strony internetowe "polskieradio.pl" i "polskieradio24.pl" zostały uznane za "ekstremistyczne". To samo spotkało grodzieński portal hrodna.life i witrynę Białoruski Trybunał Ludowy. Na liście materiałów ekstremistycznych znalazł  się także czat telegramowy "Naukowcy przeciwko przemocy" i kanał telegramu

Takie akcje w Białymstoku odbywają się co miesiąc przy pomniku bł. ks. Jerzego Popiełuszki, przy którym stoją wielkoformatowe zdjęcia Borys i Poczobuta. Akcję organizuje Związek Polaków na Białorusi i Podlaski Oddział Stowarzyszenia „Wspólnota Polska”.

Dziennikarz i członek zarządu głównego ZPB Andrzej Poczobut od szesnastu miesięcy przebywa w areszcie, Borys opuściła go w marcu, rok po aresztowaniu, teraz w areszcie domowym czeka na proces. Zarzuty dotyczą „gloryfikowania nazizmu”, za co grozi do 12 lat więzienia. Obrońcy praw człowieka uznają Borys i Poczobuta za więźniów politycznych.

Podczas wiecu trzymano flagi polskie i białoruskie – biało-czerwono-białe. Trzymano też zdjęcia uwięzionych, a także transparent „Siedzą, bo są Polakami”.

„Ludzie siedzą generalnie za to, co według władz brzmi +jako gloryfikacja nazizmu i podżeganie do nienawiści na tle narodowościowym+. Faktycznie w taki sposób reżim Łukaszenki utrzymuje przedstawicieli polskiej mniejszości jako zakładników” – mówił przyjaciel Poczobuta i dziennikarz z Grodna Jan Roman.

Powiedział, że w poniedziałek kończy się termin kolejnego przedłużenia aresztu dla Poczobuta. Dodał, że wiadomo, iż ten areszt został mu przedłużony, nie wiadomo tylko, na jaki czas. Mówił, że z ostatnich wiadomości, jakie do niego dotarły, to Poczobut „zapoznaje się ze sprawą karna”. „Wiadomo, że on nie współpracuje ze śledztwem, on jak i Andżelika Borys nie dawali żadnych świadectw, bo białoruskie prawo wygląda tak, że każde słowo, jakie powiesz, może być później wykorzystane przeciwko człowiekowi” – mówił.

Roman podkreślił, że „nasi koledzy” są w więzieniu w niełatwych czasach patrząc na to, co się dzieje na Białorusi. Dodał, że na policję wzywani są też kolejni działacze ZPB, inni musieli opuścić kraj.

Roman zwrócił też uwagę, że w ostatnim czasie władze w Mińsku zaczęły „atak” na groby polskich żołnierzy, które są rozsiane po całej Białorusi. Dodał, że z ostatnim czasie dotyczyło to pomnika w Stryjówce niedaleko Grodna, gdzie pochowanych było ponad 30 żołnierzy AK, którzy zginęli w 1943 roku. „To też świadczy o tym, że władze białoruskie, Łukaszenka nie mogą spokojnie patrzeć na Polaków, na polską historię” – podkreślił.

Podczas wiecu głos zabrali też przedstawiciele diaspory białoruskiej mieszkający w Białymstoku. Apelowali, by uczestniczyć i solidaryzować się z więzionymi na Białorusi Polakami, nie zapominać o nich, domagać się także wolności dla ponad 1,8 tys. białoruskich więźniów politycznych.

Andżelika Borys została zatrzymana w Grodnie 23 marca ubiegłego roku, najpierw za organizację imprezy kulturalnej Grodzieńskie Kaziuki, którą władze uznały za nielegalną. Została skazana na 15 dni aresztu, ale dodatkowo zarzucono jej podżeganie do nienawiści narodowej i religijnej oraz siania niezgody na tle narodowym, religijnym i językowym.

Dwa dni później, 25 marca, zatrzymany został Andrzej Poczobut oraz działaczki ZPB Irena Biernacka i Maria Tiszkowska. W marcu została zatrzymana także inna działaczka Anna Paniszewa. Trzy działaczki z regionalnych oddziałów ZPB wyszły z aresztu w połowie ubiegłego roku i zmuszone zostały do wyjazdu.

Znadniemna.pl/PAP/Fot.: Władysław Tokarski

Takie akcje w Białymstoku odbywają się co miesiąc przy pomniku bł. ks. Jerzego Popiełuszki, przy którym stoją wielkoformatowe zdjęcia Borys i Poczobuta. Akcję organizuje Związek Polaków na Białorusi i Podlaski Oddział Stowarzyszenia "Wspólnota Polska". Dziennikarz i członek zarządu głównego ZPB Andrzej Poczobut od szesnastu miesięcy przebywa

25 lipca białoruski opozycyjny polityk i działacz społeczny, Honorowy Członek Związku Polaków na Białorusi Aleksander Milinkiewicz kończy 75 lat. Międzynarodowej i krajowej opinii publicznej dał się lepiej poznać w 2006 roku, gdy jako kandydat zjednoczonej opozycji demokratycznej wystartował w wyborach prezydenckich. On sam przyznaje, że nie wygrał z Łukaszenką, ale jak zauważa Radio Svaboda, Milinkiewicz wniósł znacznie większy wkład do historii Białorusi poza polityką.

Aleksander Milinkiewicz pochodzi z mieszczańskiej rodziny nauczycielskiej. Jego rodzice przed II wojną światową mieszkali w Warszawie, pracowali w żoliborskim domu dziecka prowadzonym przez Janusza Korczaka (poszedł do komory gazowej ze swoimi wychowankami, żydowskimi sierotami i zginął razem z nimi). Jego pradziadek uczestniczył w powstaniu styczniowym i był represjonowany przez władze carskie. Dziadek w latach 20. XX wieku, w II Rzeczypospolitej, był działaczem białoruskiej mniejszości narodowej na Grodzieńszczyźnie.

Po wojnie rodzice Milinkiewicza zamieszkali w rodzinnym Grodnie, gdzie urodził się ich syn. W 1965 roku ukończył z wyróżnieniem szkołę, w 1969 roku – Wydział Fizyczno-Matematyczny  Grodzieńskiego Państwowego Instytutu Pedagogicznego. Pracował jako nauczyciel, wykładał w instytucie. W 1990 roku objął stanowisko wiceprzewodniczącego komitetu wykonawczego miasta Grodno.

Przez sześć lat zajmował się problematyką edukacji, kultury, ochrony zdrowia, młodzieży, sportu, mediów, religii, stosunków międzynarodowych oraz ochrony dziedzictwa historycznego. Koledzy i przyjaciele Milinkiewicza opowiedzieli portalowi Svaboda o jego osiągnięciach, które zasługują, by zapisano je na kartach historii Białorusi.

Praca w Grodzieńskim Ratuszu

Wskazują, że to pod jego rządami Grodno najszybciej spośród innych miast Białorusi zwracało swoje świątynie wiernym.

Na początku lat 90. Aleksander Milinkiewicz pracował w grodzieńskim ratuszu i zajmował się sprawami kultury, edukacji i religii. W tym czasie w mieście trwało aktywne przekazywanie wiernym obiektów sakralnych. Nie tylko kościołów katolickich i cerkwi. Pomimo, że w mieście było zaledwie 50 luteranów, i oni odzyskali swoją świątynię. Wielka synagoga również została przekazana wiernym.

To właśnie za panowania Milinkiewicza w Grodnie otwarto pierwsze katolickie seminarium na Białorusi. Nie byłoby to możliwe, gdyby nie jego ogromne zaangażowanie w tę sprawę.

Przy udziale Milinkiewicza władze miasta podjęły decyzję, że wszystkie opuszczone lokale w centrum miasta zostaną przekazane nie na cele komercyjne, ale (po symbolicznych cenach) ludziom kultury i artystom.

W latach 90. grupa organizacji społecznych miasta Grodna postanowiła zorganizować festiwal podkreślający kulturową różnorodność miasta. Milinkiewicz absolutnie wsparł ich projekt i tak zapoczątkowano imprezę, która później przekształciła się w Festiwal Kultur Narodowych, który obecnie odbywa się corocznie.

Również przy aktywnym udziale Milinkiewicza w drugiej połowie lat 90. rozpoczął się w Grodnie festiwal muzyczny „Rock-Gubertalia”.

Jak przypomniał były przewodniczący Związku Polaków na Białorusi Tadeusz Gawin, nie byłoby możliwości otwarcia Polskiej Szkoły w Grodnie bez pomocy Milinkiewicza. Jego zasługi dla odrodzenia Polskości na Grodzieńszczyźnie zaowocowały przyznaniem Panu Aleksandrowi tytułu Honorowego Członka Związku Polaków na Białorusi.

To Milinkiewicz znalazł miejsce pochówku ostatniego króla Rzeczypospolitej

35 lat temu, jeszcze jako docent uniwersytetu w Grodnie odwiedził Wołczyn, miejsce urodzenia oraz spoczynku Stanisława Augusta Poniatowskiego. I dokonał niezwykłego odkrycia. W 2017 roku Aleksander Milinkiewicz opowiedział Radiu Svaboda, jak w krypcie kościoła pw. św. Trójcy w Wołczynie, wraz z przyjaciółmi odnalazł fragmenty królewskich szat i obuwia, dębowej trumny, szaty koronacyjnej z herbami królewskimi: orłem szytym w srebrno-złotym kolorze. Ale nie udało się znaleźć kości ostatniego króla Polski. Znaleziska przewieziono do Polski. W 1995 r. w uroczystości przeniesieni szczątków władcy do do Katedry Jana Chrzciciela w Warszawie uczestniczyli prezydent Lech Wałęsa i arcybiskup Józef Glemp. Za to odkrycie Milinkiewicz został wyróżniony odznaką Zasłużony dla Kultury Polskiej.

„Dla Polaków to ostatni król, dla nas Białorusinów – ostatni wielki książę białorusko-litewskiego państwa. Syn ziemi brzeskiej, Stanisław Poniatowski pochodził ze znanego litewskiego rodu Czartoryskich i Sapiehów. Jednym słowem – z naszych, miejscowych, – cytuje słowa Aleksandra Milinkiewicza Svaboda.

Do zasług Milinkiewicza w tamtych latach można dodać poszukiwanie miast partnerskich. Dzięki jego aktywnej pracy, miastami partnerskimi Grodna stało się francuskie Limoges, niemiecki Minden i Białystok.

Milinkiewicz odegrał kluczową rolę w procesie przywracania ulicom miast historycznych nazw. To on kierował grodzieńską komisją toponimiczną. Za jego sprawą nazwę historyczną odzyskał Plac Tyzenhausa, ul. Stefana Batorego. Kierowana przez Milinkiewicza komisja podjęła nawet decyzję o niecelowości pomnika Lenina na centralnym placu miasta. Ale sam komitet wykonawczy miasta bał się zburzyć pomnik przywódcy bolszewików.

Dzięki lobbingowi Milinkiewicza, urzędu burmistrza Limoges, kilku wpływowych francuskich konserwatorów i firm restauracyjnych, UNESCO wydało fundusze na odbudowę cerkwi Świętych Borysa i Gleba (tzw. Kołożskiej) – najstarszej cerkwi prawosławnej w Grodnie. Powstał nawet projekt restauracji cerkwi, jednak jego realizację uniemożliwiło dojście do władzy Łukaszenki.

Aleksander Milinkiewicz osobiście odwiedzał szkoły i przedszkola, aby przekonywać rodziców do przestawienia dzieci na białoruski język nauczania. Ale jako człowiek niezwykle skromny, Milinkiewicz zawsze podkreślał, że wszystkie jego osiągnięcia na stanowisku burmistrza nie miałyby szans na realizację bez poparcia burmistrza Siemiona Domasza.

Odrestaurował jeden z najstarszych miejskich zegarów wieżowych w Europie

Zegar, z XIV wieku, przestał działać w latach 50. XX wieku. Sowieckie władze twierdziły, że tykanie zegara zakłócało komunikację miejską. Mimo to, w 1987 r. Milinkiewicz postanowił go odrestaurować. Koordynował wszystkie prace, zapraszał konsultantów-historyków i rzemieślników. Tylko czyszczenie starych kół i wałów trwało około tygodnia. A po trzech miesiącach zegar znów zaczął tykać.

Na początku 1996 roku Aleksander Milinkiewicz zrezygnował z pracy we władzach lokalnych w proteście przeciwko niekonstytucyjnemu referendum Łukaszenki. Były urzędnik założył organizację publiczną „Ratusz”, która stała się centrum wsparcia dla trzeciego sektora. Był jednym z wiodących ośrodków rozwoju społeczeństwa obywatelskiego w całym kraju. Warto zauważyć, że jego organizację aktywnie wspierali lokalni biznesmeni. W 2003 roku władze zdelegalizowały organizację.

Kierował klubem koszykówki „Grodno-93”

Milinkiewicz od młodości interesował się koszykówką. A w latach 1996-1997 został prezesem klubu miejskiego „Grodno-93”. W 1993 roku klub stał się profesjonalny. W sezonie 1994/1995 mieszkańcy Grodna po raz pierwszy stanęli na podium mistrzostw Białorusi, zajmując drugie miejsce. W następnym sezonie 1995/1996 grodzieńscy koszykarze zostali mistrzami Białorusi. 6 września 1995 roku klub zadebiutował w Karachi Cup, jednym z trzech najbardziej prestiżowych turniejów klubowych w europejskiej koszykówce.

W 2006 roku Milinkiewicz został laureatem Nagrody im. Sacharowa „Za wolność myśli”, przyznawanej przez Parlament Europejski. Na jej przykładzie Milinkiewicz ufundowała na Białorusi podobną nagrodę – Nagrodę im. Wasyla Bykowa, na którą przeznaczył nagrodę pieniężną przyznaną mu przez Parlament Europejski.

Aleksander Milinkiewicz od kilku lat pracuje nad utworzeniem Wolnego Uniwersytetu Białoruskiego. To projekt nowoczesnej uczelni do nauczania na odległość. Jest już zarejestrowana w Polsce jako fundacja, a jej kanclerzem jest Milinkiewicz. Uczelnia nie będzie miała nawet siedziby, akademików dla studentów i biurokracji.

Wolny Uniwersytet Białoruski rozpocznie swoją działalność od studiów podyplomowych, później magisterskich i doktoranckich, w specjalnościach niezbędnych do transformacji gospodarczej, społecznej i społecznej Białorusi. Dyplomy dla Białorusinów będą wydawać polskie uczelnie partnerskie, z którymi fundacja ma zawrzeć umowy o kształceniu studentów.

Panu Aleksandrowi gratulujemy zdrowia i wielu, wielu sukcesów!

Znadniemna.pl/Kresy24.pl/svaboda.org

25 lipca białoruski opozycyjny polityk i działacz społeczny, Honorowy Członek Związku Polaków na Białorusi Aleksander Milinkiewicz kończy 75 lat. Międzynarodowej i krajowej opinii publicznej dał się lepiej poznać w 2006 roku, gdy jako kandydat zjednoczonej opozycji demokratycznej wystartował w wyborach prezydenckich. On sam przyznaje, że

Po bestialskim zbezczeszczeniu pomnika na grobie żołnierzy VII  Uderzeniowego Batalionu Kadrowego Armii Krajowej, dowodzonego przez Zbigniewa Czarnockiego „Czarnego”, w Stryjówce koło Grodna, władze zgodnie z zaleceniem KGB robią wszystko, aby po upamiętnieniu nie pozostał nawet ślad.

Po wizycie konsula generalnego RP w Grodnie Andrzeja Raczkowskiego w miejscu popełnionego przez władze Białorusi aktu świętokradztwa, władze wywiozły gruzy zburzonego obelisku i zaorały miejsce pochówku zabierając pozostawione przez dyplomatę na grobie żołnierskim zapalone znicze.

Wczoraj na świeżo  zaoranym fragmencie pola, czyli w miejscu spoczynku żołnierzy „Czarnego”, płonące znicze pojawiły się znowu. Jest to wyraz dezaprobaty dla aktu świętokradztwa popełnionego przez władze, a także świadectwo nieprzemijającej pamięci o poległych bohaterach zademonstrowany przez  mieszkających w Stryjówce Polaków , dla których zbiorowa mogiła polskich żołnierzy była przez dziesięciolecia miejscem modlitwy i zadumy.

Znadniemna.pl

Po bestialskim zbezczeszczeniu pomnika na grobie żołnierzy VII  Uderzeniowego Batalionu Kadrowego Armii Krajowej, dowodzonego przez Zbigniewa Czarnockiego „Czarnego”, w Stryjówce koło Grodna, władze zgodnie z zaleceniem KGB robią wszystko, aby po upamiętnieniu nie pozostał nawet ślad. Po wizycie konsula generalnego RP w Grodnie Andrzeja Raczkowskiego w

Kolejny akt barbarzyństwa na Białorusi, tym razem zniszczono pomnik żołnierzy Armii Krajowej w Stryjówce; Polska wykorzysta wszystkie możliwe narzędzia dyplomatyczne, by sprawców tej profanacji spotkała sprawiedliwość – oświadczył premier Mateusz Morawiecki w związku z ostatnim zbezczeszczeniem mogiły żołnierzy Armii Krajowej na Białorusi.

„Kolejny akt barbarzyństwa na Białorusi. Tym razem zniszczono pomnik żołnierzy Armii Krajowej w Stryjówce. Ten akt wandalizmu to wyraz nienawiści reżimu Łukaszenki do Polski. Choć Łukaszenka robi wszystko, by poróżnić Polaków i Białorusinów, to musimy pamiętać, że to on jest bezpośrednio odpowiedzialny za wszystko złe, co dzieje się dziś na Białorusi. Polska i Polacy chcą żyć w jak najgłębszej przyjaźni z narodem białoruskim” – napisał w sobotę na Facebooku szef rządu.

Zapewnił jednocześnie, że Polska wykorzysta wszystkie możliwe narzędzia dyplomatyczne, by sprawców tej profanacji spotkała sprawiedliwość.

„Pamiętajmy, że takie akty politycznego wandalizmu robione są z premedytacją, by nas poróżnić. A wszystkie zniszczone mogiły odbudujemy, kiedy tylko Łukaszenka ustąpi” – zapewnił Morawiecki.

Rzecznik MSZ Łukasz Jasina na swoim twitterowym koncie zamieścił  zdjęcie polskiego konsula z Grodna Andrzeja Raczkowskiego (publikowane przez nas) , który stoi przy gruzach zburzonego pomnika.

Kamienny obelisk w Stryjówce upamiętniał żołnierzy VII Uderzeniowego Batalionu Kadrowego, którego dowódcą był Zbigniew Czarnocki, „Czarny”. Na tablicy pamiątkowej umieszczone były nazwiska poległych żołnierzy. Pomnik na mogile żołnierzy AK postawiono w 1992 roku staraniami Światowego Związku Żołnierzy AK przy wsparciu Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa.

 Znadniemna.pl za PAP

Kolejny akt barbarzyństwa na Białorusi, tym razem zniszczono pomnik żołnierzy Armii Krajowej w Stryjówce; Polska wykorzysta wszystkie możliwe narzędzia dyplomatyczne, by sprawców tej profanacji spotkała sprawiedliwość – oświadczył premier Mateusz Morawiecki w związku z ostatnim zbezczeszczeniem mogiły żołnierzy Armii Krajowej na Białorusi. "Kolejny akt barbarzyństwa na

Mieszkający w Białymstoku Białorusini wraz z osiadłymi tutaj Polakami z Białorusi protestowali w piątek, 22 lipca, przeciwko burzeniu przez władze Białorusi upamiętnień żołnierskich w tym kraju.

Akcja protestacyjna odbyła się przy Konsulacie Generalnym Republiki Białorusi w Białymstoku, a jej inicjatorem był działacz diaspory białoruskiej w Białymstoku, członek Związku Polaków na Białorusi Mieczysław Nowogrodzki.

Protestujący trzymali w rękach transparent z napisem „Opamiętajcie się!”, który był przesłaniem, skierowanym do władz Białorusi.

W nocy z 21 na 22 lipca w rejonie grodzieńskim z inspiracji KGB na rozkaz władz popełniony został kolejny akt świętokradztwa na ziemi grodzieńskiej. We wsi Stryjówka robotnicy ze Sczuczyna, bo nikt z miejscowych w obawie przez karą Bożą na coś takiego by się nie zgodził, zburzyli pomnik na zbiorowym grobie żołnierzy VII  Uderzeniowego Batalionu Kadrowego Armii Krajowej dowodzonego przez Zbigniewa Czarnockiego „Czarnego”. Zbiorowa mogiła żołnierska w Stryjówce była jednym z najlepiej zadbanych miejsc polskiej pamięci narodowej w rejonie grodzieńskim, a stojący na niej obelisk upamiętniał polskich partyzantów poległych w stoczonym pod Stryjówką boju z Niemcami.

Jak widać niszczenie śladów po bohaterach walczących z faszyzmem staje się polityką państwową na Białorusi, która sama stała się państwem faszystowskim, współpracującym z takim samym reżimem, prowadzącym barbarzyńską inwazję na Ukrainie starającej się wymknąć spod rosyjskich wpływów i integrować się z cywilizowanym światem, w którego tradycji jest szacunek do zmarłych niezależnie od tego, jakiej byli narodowości, nawet, jeśli walczyli po stronie wroga.

W przypadku upamiętnienia w Stryjówce, ci, którzy wydali rozkaz jego zniszczenia, mogą się uważać za duchowych spadkobierców niemieckich żandarmów, panoszących się na ziemi grodzieńskiej i zwalczających miejscowy ruch oporu we wrześniu 1943 roku.

Wcześniej władze białoruskie zburzyły upamiętnienia i zbezcześciły groby żołnierzy, walczących m.in. z niemieckim faszyzmem, ale też z czerwoną zarazą ze wschodu, w Mikuliszkach, Bogdanach (Jewłasze), Kaczycach i Jodkiewiczach.

Znadniemna.pl

Mieszkający w Białymstoku Białorusini wraz z osiadłymi tutaj Polakami z Białorusi protestowali w piątek, 22 lipca, przeciwko burzeniu przez władze Białorusi upamiętnień żołnierskich w tym kraju. Akcja protestacyjna odbyła się przy Konsulacie Generalnym Republiki Białorusi w Białymstoku, a jej inicjatorem był działacz diaspory białoruskiej w Białymstoku,

Chodzi o kamienny obelisk, upamiętniający żołnierzy VII  Uderzeniowego Batalionu Kadrowego Armii Krajowej dowodzonego przez Zbigniewa Czarnockiego „Czarnego”. 20 września 1943 roku  ta jednostka stoczyła pod Stryjówką bój z żandarmerią niemiecką, tracąc 32 żołnierzy.

Konsul Generalny RP w Grodnie Andrzej Raczkowski stoi przy zniszczonym upamiętnieniu żołnierzy VII  Uderzeniowego Batalionu Kadrowego Armii Krajowej dowodzonego przez Zbigniewa Czarnockiego „Czarnego”

Nazwiska większości poległych widniały na wmurowanej w obelisk tablicy. Fakt zbiorowego  pochówku nie zatrzymał wandali w pagonach z grodzieńskiego KGB, którzy kazali Aleksandrowi  Szyszko, przewodniczącemu kołchozu „Jeziory”, na którego terenie znajduje się zbiorowy grób  żołnierski, zniszczyć upamiętnienie tak, żeby nie pozostało po nim śladu.

O  zamiarze zniszczenia jednego z najlepiej zadbanych na ziemi grodzieńskiej upamiętnień żołnierzy Armii Krajowej, poległych w walce z faszystowskim najeźdźca, jeszcze wczoraj informował redakcję Znadniemna.pl mieszkaniec miejscowości Jeziory, w którym znajduje się siedziba kołchozu o tej samej nazwie. Jak zapewniało nasze źródło „z uwagi na to, że nikt z miejscowych nie odważy się na taki akt świętokradztwa, jak zakłócanie spokoju spoczywających pod pomnikiem żołnierzy, do zburzenia upamiętnienia zaangażowali prawdopodobnie robotników ze Szczuczyna”.

Już dzisiaj otrzymaliśmy potwierdzenie sprofanowania grobu żołnierzy AK w Stryjówce od ambasadora RP na Białorusi, Artura Michalskiego, który przesłał do nas fotografię konsula generalnego RP w Grodnie Andrzeja Raczkowskiego, oddającego hołd poległym żołnierzom w miejscu ich sprofanowanego przez białoruskie władze upamiętnienia.

Żołnierze VII  Uderzeniowego Batalionu Kadrowego Armii Krajowej dowodzonego przez Zbigniewa Czarnockiego „Czarnego” zginęli pod Stryjówką w walce z żandarmerią niemiecką 20 września 1943 roku podczas przemarszu dokonywanego na rozkaz Kwatery Głównej AK na teren Nowogródzkiego Okręgu Armii Krajowej. W skład oddziału, według  badacza dziejów AK Kazimierza Krajewskiego wchodzili również partyzanci AK z powiatów sokółskiego i białostockiego.

Podczas przemarszu oddział stoczył kilka potyczek z policją i żandarmerią niemiecką. (m.in. pod Wiercieliszkami). Na postoju w Stryjówce oddział został zlokalizowany i okrążony przez oddziały niemieckie.

Pomnik na mogile żołnierzy AK postawiono w 1992 roku staraniami Światowego Związku Żołnierzy AK przy wsparciu Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa.

Nad mogiłą sprawowało opiekę Stowarzyszenie Żołnierzy AK przy Związku Polaków na Białorusi oraz Polacy z Jezior.

Znadniemna.pl

Chodzi o kamienny obelisk, upamiętniający żołnierzy VII  Uderzeniowego Batalionu Kadrowego Armii Krajowej dowodzonego przez Zbigniewa Czarnockiego „Czarnego”. 20 września 1943 roku  ta jednostka stoczyła pod Stryjówką bój z żandarmerią niemiecką, tracąc 32 żołnierzy. [caption id="attachment_57259" align="alignnone" width="461"] Konsul Generalny RP w Grodnie Andrzej Raczkowski stoi przy

Najgorsze było nawet nie bicie, ale przesłuchania – mówił kardynał Kazimierz Światek, wspominając lata prześladowań przez reżim komunistyczny. W zamieszczonym poniżej wywiadzie przeprowadzonym 1 maja 1996 r., opowiada o latach dzieciństwa na Polesiu, zsyłce na Syberię, powołaniu kapłańskim, uwięzieniu w celi śmierci oraz o pracy duszpasterskiej w Pińsku, do której powrócił w 1954 r., po dziesięciu latach łagru. Dzisiaj, 21 lipca, przypada 11. rocznica śmierci kardynała Kazimierza Świątka, którego pochowano w podziemiach pińskiej katedry, gdzie znajduje się też grób jego poprzednika Sługi Bożego ks. bpa Zygmunta Łozińskiego, także odważnego duszpasterza Polesia i Podlasia, który był dla niego wzorem i oparciem w pełnionej posłudze.

Ksiądz Kardynał urodził się na pograniczu Estonii i Łotwy, w osiadłej tam rodzinie polskiej. Czy mógłby ksiądz Kardynał przybliżyć swoje środowisko rodzinne?

– Mój ojciec pochodził z kieleckiego, a dokładnie z Pińczowa. Ponieważ w 1914 roku kieleckie było pod zaborem rosyjskim, więc ojciec musiał odbywać służbę wojskową w armii carskiej. W sierpniu wybucha wojna, o on jako żołnierz był w Estonii czy Łotwie, w każdym razie gdzieś na tych terenach. Tam zapoznał się z Polką z Wileńszczyzny. Pobrali się, a ja jestem ich drugim dzieckiem, brat był starszy o dwa lata. Urodziłem się 21 października 1914 roku, a więc już po wybuchu wojny i po tym, jak ojciec został zmobilizowany na front. Nie zdążył mnie więc zobaczyć. Nie spotkaliśmy się nigdy…

Tymczasem nadeszła zawierucha wojenna.

– Przychodzi rewolucja październikowa. Wraz z całą rodziną mojej mamy, jej rodzicami, siostrami i bratem zostaliśmy wywiezieni jako element polski, widocznie nieco podejrzany, na daleką Syberię, w okolice Tomska, nie dojeżdżając do Krasnojarska. Byliśmy tam do 1921 roku. Dopiero po traktacie ryskim (marzec 1921 r. – red.), kiedy nastała możliwość repatriacji, cała nasza rodzina przesuwała się stopniowo na Zachód. Trwało to dosyć długo, bo dopiero w 1922 r. przekroczyliśmy w Stołpcach granicę Polski z 1918 r.

O ojcu nie mieliśmy żadnych wiadomości, mama ze swoją matką, a moją babcią, skierowała się na Wileńszczyznę, wiedząc, że tam jest rodzona siostra mojej babci. Znaleźliśmy się w małym miasteczku Dukszty, za Wilnem, w stronę granicy łotewskiej.

I jak tam dzieciństwo upływało?

– Będąc jeszcze na Syberii mieszkaliśmy przy torach kolejowych. Pojawiali się tam także rozmaici Polacy, nie wiem jakim sposobem. Pierwszej lekcji języka polskiego udzielał nam Polak, zesłaniec pochodzący z Tarnowa. Kiedy wróciliśmy do Rzeczpospolitej, to brat i ja poprawnie mówiliśmy po polsku. I kiedy w Duksztach zapisaliśmy się do szkoły podstawowej, to przyjęto nas od razu do trzeciej klasy. W Duksztach przemieszkaliśmy pięć lat, nic nie wiedząc o losie ojca. Poszukiwania nie dawały żadnego rezultatu. Przez Czerwony Krzyż dowiedzieliśmy się tylko, że był ranny, trafił do szpitala i niewoli niemieckiej a po wyjściu ze szpitala ślad po nim zaginął.

Mama zajmowała się krawiectwem i w ten sposób utrzymywała mnie i brata. Było rzeczywiście ciężko. Po pięciu latach pobytu w Duksztach przyjechaliśmy do Baranowicz. Przez dwa lata chodziłem tu jeszcze do szkoły podstawowej, następnie rozpocząłem naukę w gimnazjum państwowym. W 1933 r. zdobyłem maturę a jesienią wstąpiłem do seminarium w Pińsku.

Katedra i Seminarium Duchowne w pofranciszkańskim klasztorze w Pińsku; widok od strony rzeki Piny, lata 20. XX w.

Czy to był nagły impuls czy jakoś stopniowo dochodził Ksiądz do tej decyzji?

– To był dla mnie bardzo ważny moment. Jeszcze jako gimnazjalista wstąpiłem do Sodalicji Mariańskiej, stowarzyszenia opartego na kulcie Matki Bożej. Kiedy zdobyłem maturę, nasz prefekt zaproponował nam trzydniowe rekolekcje w Pińsku. Zgłosiłem się, zamieszkaliśmy w budynku seminarium. Na zakończenie prefekt zabrał nas na wycieczkę po mieście. Zaczęliśmy od pińskiej katedry, żeby nawiedzić grób biskupa Zygmunta Łozińskiego, który zmarł w 1932 i został tam pochowany. Zeszliśmy do podziemi. Trumna była zamurowana, ale pozostawiono mały otwór, żeby można jej było dotknąć. Prefekt zachęcał nas by to zrobić i pomodlić się o jakąś łaskę za wstawiennictwem Biskupa, którego już dzień po jego śmierci uznano go za Sługę Bożego i kandydata na ołtarze.

Uklęknąłem, położyłem rękę na trumnie i poprosiłem o dwie łaski: żebym w całym swoim życiu był wiernym sługą Chrystusa (choć wówczas myśl o kapłaństwie nawet przez myśl mi nie przeszła) i żeby moja mama żyła jak najdłużej. Kiedy wyszedłem z tych podziemi poczułem, że coś się ze mną stało. Miałem już zaawansowane plany związane z filologią polską na uniwersytecie w Wilnie. Byłem wysportowanym, ruchliwym młodym chłopakiem. O kapłaństwie nigdy nie myślałem. I kiedy powiedziałem kolegom, że zamierzam zostać księdzem wybuchnęli śmiechem. Byli przekonani, że żartuję, bo oczywiście wszyscy uwielbialiśmy kawały. Zapewniłem, że mówię serio i dodałem, że to musi być tylko seminarium w Pińsku. Przestali się śmiać.

Przyjechałem do domu, pamiętam, że był wtedy także mój wujek. Wszystko już było przygotowane na mój wyjazd do Wilna a ja mówię: nie, niestety, może was zawiodę ale zmieniłem decyzję i wstępuję do seminarium. Oczywiście sprzeciwów nie było. Wujek, zdaje się, był nawet zadowolony, bo jak mi później powiedziano, kiedyś sam miał podobne plany. I tak 8 września 1933 r. zgłosiłem się do seminarium.

Czy w tym czasie pojawiły się już jakieś wieści o ojcu?

– Będąc jeszcze klerykiem a jednocześnie harcerzem, w 1936 r. pojechałem na obóz harcerski w stronę Dukszt. Bardzo byłem ciekaw jak wyglądają miejsca, które znałem z dziecinnych lat. Zatrzymaliśmy się w Wilnie i poszliśmy na cmentarz na Rossie, żeby zobaczyć niedawno urządzone mauzoleum z sercem Piłsudskiego i ciałem jego matki. Stanęliśmy nad tym grobem, były śpiewy itd. Mnie coś tknęło, odszedłem nieco od mauzoleum i poszedłem pomiędzy groby polskich legionistów. Niedługo szedłem: dziewiąta mogiła, w drugim rzędzie licząc od grobu Piłsudskiego, czytam: Jan Świątek. Mój ojciec. To było moje pierwsze spotkanie z ojcem…

Okazało się, że był legionistą.

– Tak. Kiedy wyszedł ze szpitala, nie mógł odnaleźć żony ani nikogo z rodziny. W tym czasie Piłsudski tworzył Legiony. I właśnie przy zdobywaniu Wilna, w podarunku dla „Dziadka”, na jego imieniny, ojciec zginął od kuli bolszewickiej.

A więc o losach ojca dowiedział się Ksiądz Kardynał w wieku 22 lat…

– Kiedy po różnych przejściach obozowych pierwszy raz udało mi się przybyć do Polski, odnalazłem swoją mamę. Po pewnym czasie przywiozłem ją do Pińska i zawiozłem do Wilna, na Rossę. Akurat przypadała 50. rocznica ślubu moich rodziców. Było to dla nas olbrzymie przeżycie. Mój starszy brat był lotnikiem i też zginął od wybuchu bomby, w 1944 r. w swoim mieszkaniu w Terespolu. Jego mogiły nie odnalazłem, niestety. Mama zmarła w Opolu w 1980 r.

Czy klimat domu rodzinnego był szczególnie religijny?

– Cóż, żyliśmy we trójkę: mama i ja z bratem, Edkiem. Nie było dnia, żebyśmy rano i wieczorem nie uklękli do pacierza. Klękało się przy łóżku i odmawiało cały pacierz, od „Ojcze nasz”, poprzez „Zdrowaś Maryjo”, „Wierzę w Boga” i dziesięć przykazań. W niedzielę chodziliśmy 4 km do kościoła. To było normalne życie. Sądzę, że początek mojej wiary i pobożności zawdzięczam swojej mamie, która pilnowała nas, odpowiednio wychowała i przybliżała do Boga i do Kościoła.

Ale samo zdobycie powołania było bezpośrednią „akcją” Sługi Bożego, biskupa Zygmunta Łozińskiego, tak uważam. Wtedy, tam, przy trumnie połączyło się jakoś moje życie i całe kapłaństwo. Dziś, chociaż jestem kardynałem, połączony z nim jestem codziennie, całkowicie. Uważam, że to mój duch opiekuńczy, który mnie prowadzi przez całe życie – i osobiste i kapłańskie.

Katedra katolicka i seminarium duchowne, 1936, Fot. H. Poddębski

Jak wspomina Ksiądz Kardynał sześć lat pobytu w seminarium w Pińsku? Skąd pochodzili inni klerycy?

– Większość z Polesia, to byli Polacy, oczywiście. Część przyszła z niższego seminarium w Drohiczynie. Seminarium było dziełem biskupa Łozińskiego. Po jego śmierci (16 marca 1932 r. – red.) aż do dziś panuje tu „zygmuntowski” duch. To był asceta. Surowy, wprost niemiłosiernie od siebie wymagający a jednocześnie pełen dobroci i miłości dla innych. Człowiek, który naprawdę już za życia uważany był za kandydata na ołtarze. Seminarium w Pińsku dawało kapłanów, którzy później, w 95 procentach „tworzyli” kapłaństwo z prawdziwego zdarzenia, w duchu biskupa Łozińskiego a więc w duchu wielkiego wyrzeczenia, ofiarności, odrzucenia zainteresowań materialnych itd. To były cechy zasadnicze, odróżniające księży diecezji pińskiej od tych kształconych w innych seminariach. Jeśli uda mi się odtworzyć seminarium w Pińsku to chciałbym, by panował w nim ten sam duch.

Moje kapłaństwo zaczęło się 8 kwietnia 1939 r. Święcenia otrzymałem w katedrze w Pińsku z rąk bp. Kazimierza Bukraby, następcy biskupa Łozińskiego. Pierwszą nominację otrzymałem na wikariusza do Płużany, miasta powiatowego województwa brzeskiego. Od razu musiałem objąć całą parafię, bo miejscowy proboszcz został zmobilizowany do armii polskiej jako kapelan wojskowy. Ostatnie miesiące przed wybuchem wojny była już przecież mobilizacja.

Przez moją parafię przechodziły masy ludzi uciekających przed Niemcami. 21 kwietnia 1941 r. w nocy, do mojego pokoju wtargnęło NKGB. „Ręce do góry!”, dokładna rewizja i do samochodu. Przewieziono mnie do Brześcia.

Miał Ksiądz wcześniej jakieś sygnały, że może być aresztowany?

– Wiedziałem, że prędzej czy później tak to się skończy, bo przede mną dziesiątkami aresztowani byli wszyscy Polacy.

Co wydarzyło się w Brześciu?

– Przywieziono mnie do gmachu KGB a po paru godzinach wstępnych rozmów do więzienia nad Muchawcem (a więc nie do znanego więzienia w Twierdzy brzeskiej), które zdążył wybudować Kostek Biernacki, wojewoda nowogrodzki i poleski. Okazało się, że wybudował dla nas… Siedziało nas tam 7 tysięcy Polaków. Natychmiast trafiłem do celi śmierci.

Czy oznajmiono Księdzu w jakim jest położeniu i że jest skazany na śmierć?

– Nie, ale miałem świadomość co oznacza umieszczenie w pojedynczej celi, w maleńkiej izolatce. Dokoła beton i żelazne drzwi. A na ścianach mnóstwo napisów typu „Żegnaj, Ojczyzno”…

Czyli o dalszym swoim losie nic Ksiądz nie wiedział, tylko przeczuwał, że to się może skończyć bardzo źle?
– Przez dwa miesiące kiedy tak siedziałem, nie widziałem nikogo poza sędzią śledczym. Wyjścia na przesłuchania organizowano w ten sposób, że ani nikt mnie nie widział, ani ja nie miałem kontaktu wzrokowego z kimkolwiek.

A czy śledczy tylko wypytywał, czy w którymś momencie zakomunikował co Księdzu grozi, i za co?

– Od razu, pierwszego dnia powiedział: dla ciebie życia już nie ma.

Czy jakoś to uzasadnił?

– Uzasadnienie? Króciutkie „uzasadnienie”: takich to się rozstrzeliwuje tylko kuli szkoda. I koniec. Tam nie było ceregieli.

To był oficer KGB?

– Tak, starszy lejtnant, Sołowjow, jeśli się nie mylę. Młody, w moim wieku. A ja miałem wtedy 27 lat.

A więc dwa miesiące w izolatce.

– Tak, ale gdyby to tylko o tę izolatkę chodziło…. Na dwa miesiące, jakie tam spędziłem, 59 nocy zeszło mi na „badaniach”. Zabierano mnie wieczorem, a o 5-6 rano z powrotem wrzucano do celi.

Co chciano Księdzu udowodnić?

– Taktyka za czasów stalinowskich była jedna i ta sama. Nie było oficjalnego zarzutu i oficjalnego orzeczenia o rozstrzelaniu. Przypisywano rozmaite przestępstwa, niektóre nawet by mi się nie przyśniły. Wypisywali co chcieli.

W moim akcie oskarżenia były cztery artykuły z kodeksu karnego ZSRR. Trzy, dotyczące m.in. szpiegostwa i dywersji, przewidywały karę śmierci przez rozstrzelanie a jeden – za propagandę antyradziecką – 10 lat ciężkiej pracy w obozach.

Czy oficer KGB usiłował przynajmniej coś Księdzu udowodnić czy nawet nie udawał, że zarzuty mają cokolwiek wspólnego z rzeczywistością?

– Najgorsze było nawet nie bicie, ale przesłuchania. Siadało wieczorem dwóch czy trzech i zadawało pytania. Pytali o coś, ja odpowiadałem, że to nieprawda, na co oni to: gawari prawdu, swołocz (mów prawdę, ścierwo). I tak w kółko, przez 10 godzin. Doprowadzali do obłędu. Kiedy jeden się zmęczył, to na jego miejscu siadał kolejny. Siedziałem na stołku (umocowanym do podłogi – na wszelki wypadek, gdyby przesłuchiwanemu coś przyszło do głowy…) a więc bez oparcia, z rękoma na kolanach – i tak bez ruchu przez 10 godzin.

Czy podczas tych przesłuchań był Ksiądz Kardynał bity?

– Na te tematy wolałbym nie mówić. Chciałbym jeszcze trochę pożyć… Kiedy po przeżyciach obozowych pierwszy zjawiłem się w Warszawie i trafiłem do kardiologa, to po 15 minutach badań orzekł: nie znajduję u księdza serca. Zapytałem: Panie profesorze, to jaki ze mnie ksiądz? Coś tam widocznie kolebie się na jakiejś niteczce, ale jak, to nie wiem.

Czy dla Sowietów Księdza kapłańska tożsamość była okolicznością „obciążającą”?

– To była kwestia zasadnicza! Chodziło o ich ateizm, bezbożnictwo, które było maskowane wymyślaniem jakiegoś tam szpiegostwa itd. Ilu księży w ten sposób zginęło!

A czy były próby zwerbowania Księdza do współpracy z radzieckimi służbami?

– Wyczuwałem, że w Brześciu jednak mnie nie rozstrzelają ale planują przewieźć do Moskwy. Ostatnimi nocami wyczuwałem, że mają jakieś zamiary wobec mnie.

Ale najtrudniejsze były chwile, kiedy o północy kogoś wyprowadzano z którejś z cel na rozstrzelanie. Na korytarzach położone było coś w rodzaju chodników, które tłumiły kroki. Nic nie było słychać. Słyszało się tylko kroki schodzących w dół, bo izolatki położone były na najwyższym piętrze (gdy teraz przejeżdżam przez Brześć, widzę okienko mojej celi). Kiedy enkawudziści kogoś przyprowadzali lub odprowadzali z celi, słychać było zgrzyt klucza i zatrzaskiwanie żelaznych drzwi. A poza tym – śmiertelna cisza. I nasłuchiwanie każdej nocy: przy których drzwiach się zatrzymają…

Moja cela, nr 140, była ostatnia w korytarzu. Najgorszemu wrogowi nie życzę przeżycia takiej nocy. Kiedy orientowałem się, że otwierają się drzwi innej celi, mimo woli odczuwałem ulgę: a więc nie po mnie przyszli… Przyznaję się do tego, to jest instynkt samozachowawczy. Myślałem: wiem, że i po mnie przyjdą, ale tę noc jeszcze przeżyję.

I taki moment nadszedł: kilka dni przed wejściem hitlerowców do Brześcia także moje drzwi się otworzyły. Kazali zabrać tobołek. Pamiętam, że spojrzałem jeszcze w okienko. Niepisanym prawem było, że gdy kogoś wyprowadzano z celi, cały korytarz, na znak protestu i pożegnania, stukał od wewnątrz specjalną, żelazną kołatką służącą do przywoływania strażnika. Tak więc wyprowadzaniu więźnia towarzyszył przerażająco głośny stukot wywołany przez pozostałych osadzonych. Podobnie było gdy i mnie prowadzono korytarzem.

Co wtedy myślałem? Dokładnie pamiętam. Nie stać mnie już było na jakieś szczególne rozważania. Wzbudziłem w sobie jeszcze krótki akt żalu za wszystkie grzechy i później tylko szeptałem cały czas „Ojcze nasz” i „Zdrowaś Maryjo”. Umysł już nie pracował. Jedyna myśl: w którym momencie nastąpi wystrzał, bo oni strzelali w tył głowy. I czy to będzie już tu, czy trochę dalej. Tymczasem wrzucili mnie do samochodu, to był taki „czornyj woron”. Była noc, nie wiedziałem dokąd mnie wywożą. Wreszcie zatrzymaliśmy się, kazali wyjść. Znalazłem się na oświetlonym korytarzu, po chwili wepchnięto mnie do dużej sali.

To była piekielna noc. Kagiebiści usiedli dookoła i jeden za drugim zadawali pytania. Dwóch z bardzo bliska patrzyło na wyraz twarzy starając się odgadnąć, czy mówię prawdę czy nie. Trwało to gdzieś do pół do szóstej rano. Pamiętam, że kiedy już świtało, jeden z przesłuchujących, major Lewin, Żyd podszedł do mnie i mówi: do niczego się nie przyznałeś, to żywy stąd już na pewno nie wyjdziesz. Miałem nad nimi przewagę: byłem wierzący i wciąż modliłem się do Ducha Świętego, żeby mnie prowadził, oświecał co mam mówić i jak postępować. Pomagało mi to i wtedy i teraz, np. gdy rozmawiam z rządem…

Z 21 na 22 czerwca 1941 r., Niemcy, dotychczasowy sojusznik, zaatakował ZSRR. Pamiętam, akurat patrzyłem w okienko celi. Raptem wybucha bomba, poleciało szkło, poczułem podmuch powietrza i zapach siarki. Tuż po tym wybuchu pomyślałem, że Sowieci zaraz nas powystrzelają. Nasłuchuję, ale – cisza. Pouciekali. Kilka godzin później miejscowa ludność zaczęła rozbijać więzienie. Ludzie dotarli i do mojej celi i zaczęli wybijać drzwi. Udało się. Pierwszą osobą, którą zobaczyłem była jakaś kobieta z siekierą… I tak oto znalazłem się na wolności. Na mieście żywej duszy, ni Niemców ni Sowietów, ni miejscowej ludności, a wszystkie bramy pozamykane. Parę dni się błąkałem. Wkrótce natknąłem się na oddział Hitlerjugend. Od razu „Hände hoch!”, bagnety przyłożyli mi do boków itd. W jednej kieszeni miałem kawałek suchego chleba a w drugiej jakieś ulotki. Okazało się, że to zrzucone przez Niemców apele do żołnierzy sowieckich, żeby się poddawali. Wzięto mnie więc za jednego z nich. Trochę przydała mi się znajomość niemieckiego, bo te bagnety trzymali jakby lżej. Kazali mi przyłączyć się do kolumny ludzi, których pędzili środkiem drogi, zapewne z zamiarem przewiezienia do jakiegoś obozu. Szliśmy wysokim nasypem, patrzę niżej – tory kolejowe. W jednym momencie decyzja i – pędzę w dół. Udało się. Cztery dni szedłem piechotą do „swojej” Prużany – bez żadnych dokumentów. I szczęśliwie dotarłem. Idę na plebanię, na drzwiach informację, że urzęduje tu gestapo. Pomyślałem, że trafiam z deszczu pod rynnę… Wchodzę do pokoju, z którego zabrali mnie Sowieci, a tam siedzi niemiecki major. Krzyczy do mnie „los” – wynosić się! Odpowiadam mu po niemiecku, że śpi w moim łóżku, więc to ja oczekuję, że opuści mój pokój.

Zbiło go to z tropu.

– Tak, od razu mówi: proszę siadać. Dał mi pół godziny na odpoczynek i umycie się i kazał przyjść na rozmowę. Miałem ten atut, że znałem niemiecki. Przyszedłem i mówię: panie majorze, przecież nie za to mnie posadzili, że walczyłem z wami. Może na odwrót, podejrzewając, że z wami współpracuję? No tak, odpowiada, zbadamy to. Badania jednak nie było. Powróciłem do pracy, duszpasterskiej, na co Niemcy wyrazili zgodę. Musiałem jednak być bardzo ostrożny, i oczywiście nie miałem wstępu na plebanię – tam cały czas mieszkało gestapo.

Przyszedł rok 1944. Około północy 16 lipca do Płużany wchodzi powtórnie Armia Czerwona. O trzeciej nad ranem radziecki kontrwywiad był już w moim pokoju. Potwierdzają moją tożsamość i mówią: znaleźlibyśmy was i pod ziemią, bo mamy niedokończone rachunki. Wiedzieli dokładnie i wszystko. Wśród nich był teraz i ten, który był przy moim aresztowaniu w 1941 roku, tyle, że było to w innym pokoju. Pyta: wy mnie pamiętacie? Nie, odpowiadam. A ja was dobrze pamiętam, on na to, to było w kwietniu 1941 r.

Od razu wyprowadzili mnie do samochodu, odwieźli na stację w Berezie Kartuskiej a stamtąd – pociągiem do Mińska. Znalazłem się w więzieniu miejskim a później przerzucono mnie do specjalnego więzienia w głównym gmachu KGB, tzw. amerykanki. Ogromny pięciopiętrowy budynek plus trzy piętra pod ziemią. I tam, w celi pod ziemią właśnie, spędziłem pięć miesięcy. Badanie jedno, drugie, dziesiąte…

Podczas jednego z takich przesłuchań wprowadzono mnie do pokoju, gdzie naprzeciw stał już generał KGB. Pełne dystynkcje, lampasy itd. I zaczyna „wersalską” rozmowę: jak się czuję, czy mnie nie krzywdzą itp. Chodziło o zwerbowanie mnie ale robił to bardzo okrężną drogą. Zrozumiałem o co chodzi ale udawałem greka. Czekałem, by zaproponował to otwarcie, dzięki czemu miałbym satysfakcję by mu powiedzieć: nie. W pewnym momencie mówi: no cóż, tyle już gadamy, to przypomnę wam jeszcze takie rosyjskie powiedzonko: „lepsza jest żywa wrona niż martwy orzeł”. Wtedy stanąłem przed nim dumnie i powiedziałem: „panie generale, z ogromną satysfakcją chciałem panu zakomunikować, że w polskim języku takiego przysłowia nie ma”. Wściekł się potwornie i wycedził, że chętnie by mnie zabił… Do dziś mam satysfakcję. Parę dni później, a po pięciu miesiącach więzienia, mówią tak: nie będziemy się bawić w ciuciubabkę, podjęto decyzję w waszej sprawie i tylko nam kuli na was szkoda…

Dlatego ześlemy was do obozów koncentracyjnych i to specjalnego reżimu. Przynajmniej będzie z was ta korzyść, że dla nas popracujecie: może miesiąc, może rok, może dwa. Ale zapewniamy was, że stamtąd żywym nie wyjdziecie. Będziecie tam do śmierci. I odczytali mi wyrok: 10 lat obozu.

A więc – długi transport na Wschód…

– Ta, wywieźli nas na Syberię. Trafiłem mniej więcej na te tereny, w których byłem na zsyłce z rodziną jako mały chłopiec a więc pod Krasnojarsk. Przepracowałem dwa lata, latem przy pracach rolnych a zimą na wyrębie syberyjskiej tajgi.

W towarzystwie głównie polskich zesłańców?

– To było bardzo urozmaicone środowisko.

Księża też tam byli?

– Nie, przez 10 lat nie spotkałem tam ani jednego duchownego.

A czy udawało się Księdzu pełnić tam posługę kapłańską?

– Nie, jedynie spowiadałem, natomiast sam, przez cały ten okres nie miałem możliwości odbycia spowiedzi. Po dwóch latach zabrano mnie, niby po to, żeby przewieźć do Warszawy. Wieziono mnie różnymi pociągami, od września do grudnia, z etapu na etap. Ostatecznie, kiedy wyszedłem na peron, zgadzała się tylko pierwsza litera – „W”. To nie była Warszawa tylko Workuta…

Był początek grudnia, 24 grudnia urządziłem Wigilię, za co wyrzucono mnie z Wortkuty w tundrę, do budowy nowego miasta – Inta. Przy tej pracy spędziłem siedem lat. W 1954 roku, już po śmierci Stalina, wreszcie mnie zwolniono.

Autorzy świadectw, także literackich, na temat pobytu w sowieckich łagrach, różnie wypowiadają się na temat wpływu tych przeżyć na ich stosunek do religii. A co wynika z obserwacji Księdza Kardynała? Czy doświadczenia obozowe skłaniają człowieka do uwierzenia w Boga czy raczej utraty wiary?

– Miałem jeden taki wypadek. W wagonie wywożącym nas na Syberię jechałem m.in. z pewnym komunistą, jednym z najbliższych współpracowników Gomułki. W drodze z nim nie rozmawiałem, ale zetknęliśmy się później w obozie. Wiedzieliśmy nawzajem kim jesteśmy, zacząłem z nim rozmawiać.

Pytam go: jestem ciekaw, co pan o tym wszystkim myśli, bo przecież chciał pan budować komunizm a teraz siedzi pan w obozie z księdzem katolickim. Czy pana myśl nie zwraca się teraz do Boga?

Odpowiada: nie, jestem ateistą. Ja na to: na pana miejscu, gdybym rzeczywiście był ateistą, szybko bym znalazł rozwiązanie – przy pomocy kawałka sznurka albo paska od spodni… W ciągu tygodnia już nie żył, z powodu wycieńczenia. Do końca pozostał wierny idei socjalizmu i komunizmu.

A więc, po śmierci Stalina, wyszedł Ksiądz z obozu na dalekiej północy Rosji.

– No tak, ale od razu zastrzeżono, że ani nie mogę wrócić do Polski ani osiedlić się w żadnym dużym mieście w Rosji. Jeszcze podczas pobytu w Workucie dostałem adres pewnego księdza na Ukrainie. Pojechałem do niego. Musiałem się ukrywać, wkrótce przedarłem się nielegalnie do Pińska. Przy katedrze już sześć lat nie było księdza, którego aresztowano. Miałem wtedy różne oferty, proponowano mi stanowiska dyrektorskie, niemal ministerialne, z osobnym pokojem itp. Wszystko to odrzuciłem, wobec tego mówią mi: z powrotem do Workuty. Wtedy zacząłem im tłumaczyć: przecież panowie wiecie, że w Związku Radzieckim są trzy kategorie ludzi. Pierwsza – tych co siedzieli, druga – obecnych więźniów a trzecia – tych, co będą siedzieć. Ja należę do tych pierwszych, więc Workuty się nie boję a wy należycie do kategorii trzeciej… Na tym zakończyliśmy rozmowę. 1 grudnia 1954 r. dali mi tzw. „sprawkę”, że mogę odprawiać nabożeństwa w katedrze pińskiej.

Jako jedyny kapłan na terenie ZSRR.

– Tak, przez pewien czas miałem parafię od Bugu aż po Ocean Spokojny. Owszem, posługiwali księża w Moskwie, ale działali na innych zasadach. Tak to trwało do kwietnia 1991 roku, kiedy papież mianował mnie na pierwszego biskupa utworzonej wtedy archidiecezji mińsko-mohylewskiej.

A jak liczna była wspólnota, nad którą po 1954 r., sprawował Ksiądz pieczę?

– Zaczynałem od jednostek. Najśmielsi byli ci liczący 70-80 lat. Nie mieli nic do stracenia. Jak ktoś doszedł do emerytury, zaczynał chodzić do kościoła. Inni bardzo się bali. Wystarczyło przyjść do kościoła a następnego dnia można już było nie iść do pracy…

Ile osób, mniej więcej, uczestniczyło w niedzielnej Mszy w pińskiej katedrze?

– Może 30?

A jak wspomina Ksiądz Kardynał potajemne chrzty i inne sakramenty przyjmowane potajemnie w latach komunizmu?

– Przyjeżdżali do mnie ludzie z miejsc odległych nawet o 3 czy 5 tysięcy kilometrów, żeby ochrzcić dziecko czy wziąć ślub. Prosili tylko, by broń Boże nigdzie tego nie zapisywać.

A czy Ksiądz wyjeżdżał w jakieś inne regiony ZSRR z posługą duszpasterską?

– Nie. Nie mogłem ryzykować. Gdybym pojechał, ochrzcił gdzieś dziecko i dowiedziano by się o tym, odebrano by mi możliwość posługi kapłańskiej Pińsku. Utraciłbym nawet i to.

A tego trzeba było pilnować.

– Tak, żeby wiedziano, że w Pińsku jest ksiądz. A ta wiadomość rozchodziła się po całym Związku Radzieckim.

A do spowiedzi przychodziły zapewne osoby ze wszystkich stron?

– I jakie to były spowiedzi! Niektórzy spowiadali się po raz pierwszy od czasu Rewolucji Październikowej 1917 roku!

W czasach ZSRR, na Białorusi byli też księża pracujący w podziemiu. Czy Ksiądz Kardynał miał z nimi jakiś kontakt?

– Tak, miałem. W Baranowiczach pracował jeden z moich kolegów kursowych, inny natomiast w Czernawczycach koło Brześcia nad Bugiem. Byli to dwaj księża, których nie ruszyli ani Niemcy ani Sowieci. W czepku urodzeni (śmiech). Działali tylko oni dwaj. Pozostali zostali wywiezieni, pomordowani, zamęczeni… Tylko w diecezji pińskiej Niemcy rozstrzelali pięćdziesięciu księży.

(Rozmowa została przeprowadzona 1 maja 1996 r.; nie była publikowana do 18 listopada 2014 roku, gdyż kard. Świątek życzył sobie, aby jej publikacja nastąpiła dopiero w kilka lat po jego śmierci.)

Kardynał Kazimierz Świątek urodził się 21 października 1914 w Valdze (płd. Estonia) w patriotycznej rodzinie polskiej. 8 kwietnia 1939 przyjął w Pińsku święcenia kapłańskie, po czym pracował jako wikariusz w Prużanie na Polesiu.

21 kwietnia 1941 po raz pierwszy został aresztowany przez NKWD i uwięziony w Brześciu nad Bugiem, gdzie skazano go na karę śmierci. Wyroku nie wykonano wskutek wybuchu wojny niemiecko-sowieckiej w czerwcu tegoż roku. Po ponownym wkroczeniu na te ziemie Armii Czerwonej trafił znów 17 grudnia 1944 do więzienia, tym razem w Mińsku. 21 lipca 1945 skazano go na 10 lat łagrów syberyjskich o zaostrzonym reżimie i 5 lat pozbawienia praw obywatelskich. 3 grudnia 1947 został zesłany do gułagu w okolicach Workuty. 16 lipca 1954 odzyskał wolność w ramach odwilży po śmierci Stalina i powrócił do Pińska. 13 kwietnia 1991 został pierwszym biskupem utworzonej przez Jana Pawła II archidiecezji mińsko-mohylowskiej i jednocześnie administratorem apostolskim diecezji pińskiej. Na konsystorzu 26 listopada 1994 papież włączył abp. Świątka w skład Kolegium Kardynalskiego. 14 czerwca 2006 Kardynał ustąpił z urzędu, ale jeszcze 5 lat był administratorem apostolskim diecezji pińskiej. Zmarł po długiej chorobie, 21 lipca 2011 w Pińsku w wieku 96 lat. Spoczął w podziemnej krypcie pińskiej katedry, tuż obok sługi Bożego bp. Zygmunta Łozińskiego.

Dom kardynała Kazimierza Światka w Pińsku. Fot: Jan Smyk

Rozmawiali Tomasz Królak i Marcin Przeciszewski/KAI

Znadniemna.pl

Najgorsze było nawet nie bicie, ale przesłuchania – mówił kardynał Kazimierz Światek, wspominając lata prześladowań przez reżim komunistyczny. W zamieszczonym poniżej wywiadzie przeprowadzonym 1 maja 1996 r., opowiada o latach dzieciństwa na Polesiu, zsyłce na Syberię, powołaniu kapłańskim, uwięzieniu w celi śmierci oraz o pracy

Przejdź do treści