Nasz czytelnik Mikołaj Sienkiewicz z Berezy w dniach 11-12 kwietnia uczestniczył w ekspedycji etnograficznej w Zielonej Górze i okolicy, podczas której miał okazję poznać wielu mieszkańców Zielonej Góry, związanych z jego rodzinnym miastem. Swoje obserwacje Mikołaj Sienkiewicz opisał i wysłał do redakcji.
Z wdzięcznością publikujemy notatki Mikołaja Sienkiewicza. Ze względu na objętość relacji przedstawimy ją w kilku odcinkach. Dzisiaj zapraszamy na pierwszy:
„O istnieniu na zachodzie Polski diaspory ludzi, wywodzących się z Polesia oraz konkretnie – Berezy i okolic – wiedziałem od wielu lat. Marzyłem odwiedzić tych ludzi i poznać ich, dowiedzieć się czy pamiętają o swojej małej ojczyźnie. Taka okazja nadarzyła się w połowie kwietnia dzięki jednemu z potomków emigrantów z Berezy – Pawłowi Towpikowi, który pisze doktorat na temat demografii i genealogii ziemi bereskiej.
Wybraliśmy się do Zielonej Góry w dniach 11-12 kwietnia.
Zwiedzanie zaczęliśmy od Ochli, leżącej obecnie w granicach miasta wsi, praktycznie całkiem zamieszkałej przez przesiedleńców z Berezy. Cicha, spokojna miejscowość z typowo niemiecką architekturą, na ścianach domów często spotykany jest „mur pruski” (niem. – Fachwerk).
Znajomość z historią tej miejscowości zaczęliśmy od skansenu, zajmującego 13 hektarów na skraju wsi. Po skansenie oprowadziła nas pani dyrektor Irena Lis – człowiek autentycznie zafascynowany tym, co robi. Dowiedzieliśmy się, że w skansenie jest ponad 80 budowli, w tym kamiennych, odzwierciedlających historię i osiągnięcia miejscowości. Skansen, jest finansowany z funduszy europejskich, ale pani Irena ma bardzo dużo pomysłów na jego rozwój, więc ciągle inicjuje wprowadzenie do oferty płatnych usług dla zwiedzających, co raz to nowych propozycji.
Przy czym pani dyrektor robi to w sposób niezwykle twórczy, dzięki czemu muzeum pod otwartym niebem stało się znanym ośrodkiem kulturalno-rozrywkowym, przyciągającym również turystów zza granicy.
Przesiedleńcy ze wschodnich obwodów przedwojennej Polski odmienili życie tego regionu. Tu, jakby w kotle, wymieszały się najrozmaitsze kultury. Pracę badawczą nad nimi prowadzą właśnie pracownicy skansenu. Jeden z ostatnich projektów pani Ireny, obecnie opracowywany – to wystawa strojów ludowych imigrantów oraz prezentacja sztuki tkackiej krajów, z których się wywodzą. Wśród 15 kobiecych manekinów jest także nasz – poleski. Prezentacji każdego ze strojów towarzyszy odtwarzanie nagrania głosu lektora, który czyta zabawne historie i anegdoty z życia tej czy innej narodowości, napisane przez miejscowego pisarza. Oprócz ubrań z Berezy w skansenie jest przechowywana pokaźna kolekcja przedmiotów użytku codziennego, które przywieźli tutaj nasi ziomkowie w 1945 roku. W planach dyrekcji skansenu jest nabycie i postawienie na jego terenie typowej chaty poleskiej z całym wystrojem wewnętrznym.
Kolejne spotkanie w Ochli mamy z mieszkańcami pochodzącymi z Berezy. Są nimi: Karol (syn Antoniego) Peterleiter oraz Wacław (syn Aleksandra) Towpik – obaj urodzeni w Berezie.
Towarzyszy im Jan (syn Józefa) Powchowicz z podbereskich Nowosiołek. Zadbani staruszkowie w garniturach pod krawatami. Wszyscy wyjechali do Polski w 1945 roku, mając po kilkanaście lat. Później, oczywiście, odwiedzali ojczyznę. Wacław ze swoim śp. bratem Nikodemem po raz pierwszy zrobił to w 1969 roku. Potem wszyscy odwiedzili rodzinną miejscowość w latach 90., kiedy w Berezie budowano nowy kościół. Mieli tam krewnych, z którymi korespondowali i rzadko się spotykali, ale potem tamci poumierali i więź się urwała. Staruszkowie nostalgicznie przebierają stare zdjęcia z widokami Berezy i żywo się interesują współczesnym życiem mieszkańców rodzinnego miasta: jaki na Białorusi jest kurs dolara i ile kosztuje butelka wódki? Jakie są średnie zarobki? Czy duże jest bezrobocie? Jakie zakłady przemysłowe pracują w Berezie? Jak tam rzeczka Jasiołda? Co mieści się w Czerwonych koszarach? Wszyscy trzej doskonale pamiętają okres swojego życia w Berezie.
Jan Powchowicz: – Przed 1 maja policja zamykała miejscowych komunistów, a po Święcie Pracy – wypuszczała ich. Pamiętam, jak w 1939 roku przyszli Sowieci. Ten, kto był zamożniejszy spotykał ich z przekąsem, ale niektórzy Białorusini – z bukietami kwiatów. Ruscy, którzy przyszli w 1939 roku, nie byli źli. Źli byli miejscowi szpicle, bo donosili przeciwko nam. Uczyliśmy się w szkole po polsku, a od 1939 roku – polski zastąpiono białoruskim. Zwyczajnie między sobą gadaliśmy jednak po polsku i w gwarze miejscowej ( do tej pory rozmawiają gwarą – przyp. aut.).
Pod okupacją niemiecką też chodziliśmy do szkoły. Mieściła się w trzech żydowskich domach, stojących przy drodze do klasztoru. W budynku szkoły miejskiej Niemcy rozmieścili żandarmerię.
Staruszkowie mogą dużo opowiadać o swoim życiu w latach wojny. Ojciec Jana Powchowicza pracował, jako maszynista na kolei, a potem jako robotnik przy pompie wodnej w Błudeniu.
Wybrał się do Brześcia w delegację, kiedy zdarzył się nalot niemiecki i kula trafiła go w rękę.
– Na terenie koszar od strony Nowosiołek, niemieckie samoloty rozstrzelały dwóch czerwonoarmistów. Pasliśmy krowy i widzieli, jak nadleciały dwa samoloty, jeden z jednej strony, drugi – z drugiej, żeby nikt się nie schował za drzewami. Podczas okupacji egzekucji dokonywano w lesie za cmentarzem austriackim, tam gdzie wcześniej zakopywano zdechłe bydło.
Opowiadając o przyczynach opuszczenia rodzinnych stron, Jan Powchowicz zaczyna z daleka:
– W Nowosiołkach połowa wsi to byli Poźniacy. Powchowiczowie (siedem rodzin) byli na drugim miejscu pod względem liczebności, praktycznie wszyscy uprawiali ziemię.
Ludzi zabierano na roboty. Po raz pierwszy, w 1940 roku, ojca i jeszcze trzech mężczyzn ze wsi zabrano na budowę kanału na Muchawcu. Rzeka była zbyt płytka dla nawigacji barek, więc trzeba było zgłębić koryto. Z budowy wszyscy wrócili z kwitkami z naliczonym zarobkiem, a po pieniądze trzeba było jechać do Brześcia. Troje napisali upoważnienie na ojca, żeby odebrał także ich wypłatę. Pojechał więc do Brześcia, gdzie wszystkim robotnikom z wypłaty potrącili kwoty za noclegi i wyżywienie podczas robót i nawet potrącili cenę za łopatę, która się złamała, kiedy kopali kanał. W wyniku, za pół roku pracy, wypłata na czterech wyniosła tyle, że zabrakło jej na kupienie powrotnego biletu na pociąg dla jednego. Ojciec musiał wracać z okazją – autostopem.
Drugi raz w składzie tej samej czwórki robotników ojciec pracował w 1944 roku w Mińsku. Bilety powrotne sprzedano im tylko do Baranowicz. W kasie powiedziano, że za Baranowiczami zaczyna się Polska, więc musieli od Baranowicz kupować dodatkowo bilety do Berezy.
Ojca nie wzięli do wojska, gdyż miał już ponad 50 lat. A młodzież chętnie zaciągała się do Ludowego Wojska Polskiego. Punkt rekrutacji znajdował się w Baranowiczach. Przynależność wojskową stwierdzano na podstawie wiary. Chodzisz do kościoła – znaczy idziesz do Wojska Polskiego, nie – do Armii Czerwonej.
Kiedy sporządzaliśmy dokumenty na repatriację, ojcowi zarzucono, że Powchowicz to nie polskie, lecz białoruskie nazwisko. Ale ojciec miał metrykę chrztu kościelnego.
Opuszczając Berezę z jednej strony żałowaliśmy pozostawianego domu, dorobku i ziemi, ale z drugiej – byliśmy szczęśliwi, że nie wywieziono nas na Syberię. Tego wszyscy żeśmy się bali. Moją siostrę ze szwagrem przed wojną wywieziono do Nowosybirska. Mieliśmy pojechać za nimi kolejnym transportem za dwa dni, ale wybuchła wojna i ocaleliśmy.
Nie byliśmy wyzyskiwaczami, lecz zwyczajnymi chłopami. Ale kiedy z Berlina wracali sowieccy żołnierze, wszystko – konia, krowę, świnie – ładowali do wagonów. Potem te pociągi wracały z powrotem na zachód i, żeby nie jechały puste, wywożono w nich Polaków-repatriantów. W naszym pociągu było 30-40 wagonów.
Karol Peterleiter: – Pozostawiliśmy tam wszystko, a tu zajęliśmy niemieckie domy. Tam baliśmy się kołchozów, i że zabiorą nam ziemię. Czym wówczas moglibyśmy się zajmować? Taką już mamy mentalność. Nie wiedzieliśmy na jak długo wyjeżdżamy. Krążyły pogłoski, że będzie wojna między Anglią bądź USA, a ZSRR, i wtedy pozwolą nam wrócić z powrotem.
Ale z powrotem wrócili tylko pojedynczy repatrianci. Na przykład wróciła rodzina Bukacza. Gdy byliśmy w Berezie – odwiedziliśmy go na ulicy Tatarskiej. Nasz dom stał na Seleckiej 20. Kiedy poszedłem obejrzeć, co tam i jak – zastałem nieznajomych ludzi, którzy w nim mieszkali. Powiedziałem, kim jestem. Oni bardzo się zdziwili. Pokazali mi dom, a ja opowiedziałem jak w nim wszystko wyglądało wcześniej: „Tu komora była, a tu kuchnia…” Teraz wszystko już wyglądało inaczej Potem poprosiłem ich o zabranie garstki ziemi z posesji. Dali mi słoik, nabrałem ziemi. Do dzisiaj ją przechowuję…”
cdn.
Mikołaj Sienkiewicz, Bereza – Zielona Góra
Nasz czytelnik Mikołaj Sienkiewicz z Berezy w dniach 11-12 kwietnia uczestniczył w ekspedycji etnograficznej w Zielonej Górze i okolicy, podczas której miał okazję poznać wielu mieszkańców Zielonej Góry, związanych z jego rodzinnym miastem. Swoje obserwacje Mikołaj Sienkiewicz opisał i wysłał do redakcji.
Z wdzięcznością publikujemy notatki