To prawda, że bohaterowie żyją wśród nas. Czcimy Żołnierzy Wyklętych, a niektórzy z nich jeszcze nie złożyli broni. Dzisiaj już jednak nie biegają po lasach. Walczą o wolność w inny sposób. Poznaj niezwykłą historię kpt. Weroniki Sebastianowicz ps. „Różyczka”, o której nie przeczytasz w żadnym podręczniku szkolnym. Przekaż ją dalej.
Kpt. Weronika Sebastianowicz. Fot.: zespół wdolnyslasku.pl
Jej losy mogłyby się nadawać na scenariusz filmu, który wgniatałby w fotel. I być może kiedyś do tego dojdzie. Na razie Weronika Sebastianowicz, mimo swojego podeszłego wieku, trzyma się doskonale, a w jej sercu wola walki i pragnienie wolności jest większe niż u niejednego młodego człowieka. Przeszła piekło tortur więzienia stalinowskiego i zsyłkę do łagru w Workucie na północy Syberii.
Uczestniczyła w narodowym powstaniu antykomunistycznym po II wojnie światowej. Nie mogła się pogodzić z zajęciem Polski przez Sowietów. To była dla niej kolejna okupacja. Dzisiaj mieszka na Białorusi, w miasteczku Skidel niedaleko Grodna wśród innych Polaków, którzy zostali na wschodnią granicą. Tam dla niej wciąż żyje Polska. Dla władzy jest wrzodem, którego trzeba jak najszybciej usunąć.
Weronika Sebastianowicz komentuje posiedzenie sądu
Do dzisiaj walczy o wolność, a w słowie „walczy” nie ma ani krzty przesady czy przenośni. Jako 84-latka piastuje stanowisko przewodniczącej Stowarzyszenia Żołnierzy Armii Krajowej na Białorusi, nieuznawanego przez białoruskie władze. W czerwcu 2014 roku kombatantka była sądzona przed sądem w Grodnie za zbiórkę świątecznych paczek dla AK-owców. Dzisiaj przyznaje bez wahania, że wciąż działa w podziemiu razem ze swoimi ludźmi. Dla nich walka się nie skończyła ani po wojnie, ani po 1989 roku i prawdopodobnie nie skończy się nigdy.
Do dzisiaj słyszę ten trzask kości
Jako 13-latka w 1944 roku złożyła przysięgę i została oficjalnie zaprzysiężona do Armii Krajowej. Otrzymała pseudonim „Różyczka”. Po wojnie kontynuowała walkę z komunistami w Obwodzie AK Wołkowysk jako członek Samoobrony Wołkowyskiej. W 1951 r. odkryli ją w konspiracji i została aresztowana.
-To był straszny czas. Połowę z 5 miesięcy spędziłam w karcerze. Kto dzisiaj wie czym był karcer? Zabierano mnie z celi zawsze wieczorem i do rana trwało przesłuchanie, czyli w praktyce bicie, bo nic nie mówiłam. Torturowano mnie – pani Weronika milczy przez chwilę. – Wkładano mi palce między framugę i drzwi i łamano je silnym pchnięciem drzwi. Do dzisiaj słyszę ten trzask kości. Kazali mi klęczeć i trzymać dwie cegły. Szybko, jako osoba bardzo wyczerpana torturami, traciłam przytomność. A funkcjonariusze NKWD bili mnie do odzyskania przytomności. Wtedy budziłam się z rozbitą czaszką, cała zakrwawiona. Kopano mnie okrutnie, skakano po mnie, gdy leżałam. Nie wiem do dzisiaj, jak ja to przeżyłam. Miałam wtedy 20 lat… – wspomina z trudem „Różyczka”.
Jak stwierdza, chcieli wydobyć od niej informacje o bracie Antonim, który działał w podziemiu AK i poakowskim, o jego położeniu, o oddziałach, którymi jako zastępca komendanta i podporucznik dowodził. Katowali młodą Polkę co noc. Zabierali ją wieczorem, a nad ranem dwóch funkcjonariuszy ciągnęło ją po ziemi za ręce, bo nie mogła iść o własnych siłach. Ok. 2,5 miesiąca spędziła w karcerze: betonowa buda, metr na metr, bez okien, po ścianach leje się woda, biegają szczury, a przez niewielkie okienko dwa razy dziennie dostajesz kubek z wodą. Nie raz prosiła Boga o śmierć. „Żeby już się ta męka skończyła. Niech rozstrzelają” – myślała w samotności.
Daleka podróż po cierpienia
Po tragicznym pobycie w więzieniu stalinowskim ogłoszono wyrok: 25 lat łagru w Workucie, na północnej Syberii.
-Głód, chłód i cierpnie. O 6 rano pobudka. Konwój. Psy na około. 5-6 kilometrów marszu do tajgi, a tam nieludzka praca. Ścinanie drzew do zmierzchu. Odmrożenia palców, policzków, nosa to była norma. Panowały proste zasady. Jak wyrabiasz normę (ustaloną na bardzo wysoką), wtedy jesz. Jeśli nie wyrobisz – nie jesz. A latem z kolei męczył nas upał 40-45 st. Celsjusza. Ludzie po prostu padali i od razu umierali. Dokuczały nam owady, muszki gryzły do krwi. Trzeba było pracować. Tereny na Syberii są przesiąknięte ciałami Polaków. Gdyby nastał teraz koniec świata i wszyscy powstaliby z martwych, to tam nie zostałby skrawek ziemi. Ciało na ciele… – wspomina pobyt w łagrze pani Weronika Sebastianowicz.
Udało się przeżyć. Kobiecy organizm, najpierw torturowany, potem poddawany nieludzkiemu wysiłkowi przy pracy w lesie przetrwał. I na dodatek dzisiaj, mimo 84-lat, kpt Weronika Sebastianowicz radzi sobie doskonale. Jest aktywna, działa społecznie. Walczy o prawa Polaków na Białorusi.
Jak to dzisiaj tłumaczy?
-To dzięki woli Bożej. Bez Bożej łaski nie udałoby mi się przeżyć. Sowieci byli potworami. Niemiec mordował, ale zabijał od razu. Też zbrodniarz, ale nie torturował, nie męczył jak ruski. Ich katusze spowodowały, że trzy razy podejmowałam próbę samobójczą. Ostatni raz w tajdze stanęłam przed walącym się na mnie drzewem, ale źle wymierzyłam odległość i dotknęły mnie tylko gałęzie. Nic mi się nie stało. Wtedy przysięgłam przed Matką Bożą, prosząc o wybaczenie, że nigdy więcej już tego nie zrobię. Rozpłakałam się, bo zdałam sobie sprawę, że Bóg nie chce, abym umarła. Mam jeszcze wiele rzeczy do zrobienia. I Maryja mnie wysłuchała. Przecież już dziewiąta dziesiątka mi leci jeśli chodzi o wiek, a dalej mogę działać – mówi kombatantka.
Kpt. Weronika Sebastianowicz wśród towarzyszy broni, członków Stowarzyszenia ŻAK przy ZPB
Na Kresach Wschodnich żyła złota
Nigdy się pogodziła z tym, że tam, gdzie mieszka, jest Białoruś. Chciałaby, żeby wróciła Polska. Jak stwierdza, walka dalej trwa. Białoruskie władze nie zarejestrowały stowarzyszenia, którym kieruje przy Związku Polaków na Białorusi. Polacy jako mniejszość są szykanowani i odbiera im się podstawowe prawa wolnościowe. Pani Weronika może wrócić do ojczyzny, ale nie chce. Nie zostawi ludzi, którym służy. Swoich kombatantów. Grobu rodziców, męża, przodków, kompanów broni. Dla niej ojczyzna jest na Grodzieńszczyźnie, bo tam biją polskie serca.
Kpt. Weronika Sebasianowicz przemawia w Raczkowszczyźnie (rej. szczuczyński), podczas uroczystości poświęcenia krzyża ku czci Anatola Radziwonika ps. „Olech”, ostatniego dowódcy połączonych sił AK Lida-Szczuczyn, poległego w 1949 roku. Za postawienie krzyża „Olechowi” pani kapitan została skazana przez sąd w Szczuczynie na dotkliwą karę grzywny
-Na Białorusi ciągle wytykają nas placami: „Polaczki, Polaczki”. Do Polski jak przyjedziemy, mówią: „Ruscy, Ruscy”. Nie rozumieją, że my tam o polskość na co dzień walczymy i żyjemy wielką nadzieją na zmianę. Żebyśmy mogli tam, na swoich ziemiach, egzystować z godnością. Mam wrażenie, że nami nikt już się nie opiekuje. Polskie władze o nas zapomniały, a na białoruskie nawet nie ma co liczyć. Jeden poseł z PO powiedział mi kiedyś na uroczystościach w Polsce: „Pani to tylko o tych Kresach i Kresach, a tam nawet węgla nie ma”. Odpowiedziała mu wtedy: „Węgla nie, ale pełno złota – polskości”. My wciąż toczymy bój, żebyśmy mogli zachowywać polską tradycję, własną wiarę, w której zostaliśmy wychowani – tłumaczy kapitan Wojska Polskiego.
Nie marzy o zmianach jutro, za miesiąc za rok. Może jak już jej nie będzie na świecie, ale chce zrobić wszystko co w jej mocy, do ostatnich swoich dni. A swoje działanie dedykuje wszystko akowcom, którzy ginęli za wolną i niepodległą ojczyznę.
-Ja powtarzam często, że Armia Krajowa to bardzo dziwne wojsko. Tam nikt do niczego nie zmuszał, nikt nic nie dawał, a zawsze byli chętni do walki, nawet po wojnie szli całymi rodzinami. Teraz walczymy o pamięć i honor żołnierzy, naszych braci. Za te krzyże, które nam piłują, za tablice, które nam zrywają. Za prześladowania. I szczerze powiem: nie boję się nikogo ani żadnych konsekwencji. Chciałabym jak najdłużej żyć, żeby przekazywać historię młodzieży i opiekować się kombatantami – mówi Polka.
Po prostu: Bóg, honor, ojczyzna
Gdy ogląda polską telewizję, odczuwa wielki żal, który materializuje się w łzy. W jej ukochanym kraju też niszczy się pamięć o bohaterach i ofiarach totalitaryzmu. Wsparcie rządowe, a raczej jego brak, tłumaczy w prosty sposób. W elitach politycznych Polski tkwią jeszcze dość spore pozostałości po komunizmie w postaci potomków zbrodniarzy. Dlatego wielką nadzieję pokłada w młodym pokoleniu.
Weronika Sebastianowicz odbiera nagrodę, fot.: radiownet.pl
-A z drugiej strony dochodzi do nas wiele głosów wsparcia, podziękowań, miłych słów wdzięczności, które dodają nam siły. Piszą: „Dzięki wam żyjemy w wolnym kraju”. Nie mamy może tyle, ile wy na stołach, ale cieszymy się z najdrobniejszych datków. Widziałam łzy w oczach za chleb, mleko i ser i kartkę na święta – oświadcza pani Sebastianowicz.
Największa wartość?
-Bóg, który kieruje tym wszystkim. Nigdy nie miałam do Niego pretensji. Ludzie mówią, że pozwolił na tyle okrucieństw. Ja je widziałam na własne oczy i wiem, że to diabeł. Bóg je właśnie zwyciężył. Widocznie te cierpienia były potrzebne. Jezus cierpiał za grzechy całego świata, a nasi rodacy ginęli za kogoś i w imię wspaniałych wartości, za swoją ojczyznę – odpowiada kombatantka, a przy tym apeluje do rodaków, aby kultywowali polskość na różne sposoby i dbali o świadomość historyczną.
Wszystko bowiem zależy od nas samych. Idąc za myślą Jana Zamojskiego, hetmana wielkiego koronnego: „Takie będą Rzeczypospolite, jakie ich młodzieży chowanie”.
Znadniemna.pl za Zespół wDolnymŚląsku.pl
To prawda, że bohaterowie żyją wśród nas. Czcimy Żołnierzy Wyklętych, a niektórzy z nich jeszcze nie złożyli broni. Dzisiaj już jednak nie biegają po lasach. Walczą o wolność w inny sposób. Poznaj niezwykłą historię kpt. Weroniki Sebastianowicz ps. "Różyczka", o której nie przeczytasz w żadnym