Najgorsze było nawet nie bicie, ale przesłuchania – mówił kardynał Kazimierz Światek, wspominając lata prześladowań przez reżim komunistyczny. W zamieszczonym poniżej wywiadzie przeprowadzonym 1 maja 1996 r., opowiada o latach dzieciństwa na Polesiu, zsyłce na Syberię, powołaniu kapłańskim, uwięzieniu w celi śmierci oraz o pracy duszpasterskiej w Pińsku, do której powrócił w 1954 r., po dziesięciu latach łagru. Dzisiaj, 21 lipca, przypada 11. rocznica śmierci kardynała Kazimierza Świątka, którego pochowano w podziemiach pińskiej katedry, gdzie znajduje się też grób jego poprzednika Sługi Bożego ks. bpa Zygmunta Łozińskiego, także odważnego duszpasterza Polesia i Podlasia, który był dla niego wzorem i oparciem w pełnionej posłudze.
Ksiądz Kardynał urodził się na pograniczu Estonii i Łotwy, w osiadłej tam rodzinie polskiej. Czy mógłby ksiądz Kardynał przybliżyć swoje środowisko rodzinne?
– Mój ojciec pochodził z kieleckiego, a dokładnie z Pińczowa. Ponieważ w 1914 roku kieleckie było pod zaborem rosyjskim, więc ojciec musiał odbywać służbę wojskową w armii carskiej. W sierpniu wybucha wojna, o on jako żołnierz był w Estonii czy Łotwie, w każdym razie gdzieś na tych terenach. Tam zapoznał się z Polką z Wileńszczyzny. Pobrali się, a ja jestem ich drugim dzieckiem, brat był starszy o dwa lata. Urodziłem się 21 października 1914 roku, a więc już po wybuchu wojny i po tym, jak ojciec został zmobilizowany na front. Nie zdążył mnie więc zobaczyć. Nie spotkaliśmy się nigdy…
Tymczasem nadeszła zawierucha wojenna.
– Przychodzi rewolucja październikowa. Wraz z całą rodziną mojej mamy, jej rodzicami, siostrami i bratem zostaliśmy wywiezieni jako element polski, widocznie nieco podejrzany, na daleką Syberię, w okolice Tomska, nie dojeżdżając do Krasnojarska. Byliśmy tam do 1921 roku. Dopiero po traktacie ryskim (marzec 1921 r. – red.), kiedy nastała możliwość repatriacji, cała nasza rodzina przesuwała się stopniowo na Zachód. Trwało to dosyć długo, bo dopiero w 1922 r. przekroczyliśmy w Stołpcach granicę Polski z 1918 r.
O ojcu nie mieliśmy żadnych wiadomości, mama ze swoją matką, a moją babcią, skierowała się na Wileńszczyznę, wiedząc, że tam jest rodzona siostra mojej babci. Znaleźliśmy się w małym miasteczku Dukszty, za Wilnem, w stronę granicy łotewskiej.
I jak tam dzieciństwo upływało?
– Będąc jeszcze na Syberii mieszkaliśmy przy torach kolejowych. Pojawiali się tam także rozmaici Polacy, nie wiem jakim sposobem. Pierwszej lekcji języka polskiego udzielał nam Polak, zesłaniec pochodzący z Tarnowa. Kiedy wróciliśmy do Rzeczpospolitej, to brat i ja poprawnie mówiliśmy po polsku. I kiedy w Duksztach zapisaliśmy się do szkoły podstawowej, to przyjęto nas od razu do trzeciej klasy. W Duksztach przemieszkaliśmy pięć lat, nic nie wiedząc o losie ojca. Poszukiwania nie dawały żadnego rezultatu. Przez Czerwony Krzyż dowiedzieliśmy się tylko, że był ranny, trafił do szpitala i niewoli niemieckiej a po wyjściu ze szpitala ślad po nim zaginął.
Mama zajmowała się krawiectwem i w ten sposób utrzymywała mnie i brata. Było rzeczywiście ciężko. Po pięciu latach pobytu w Duksztach przyjechaliśmy do Baranowicz. Przez dwa lata chodziłem tu jeszcze do szkoły podstawowej, następnie rozpocząłem naukę w gimnazjum państwowym. W 1933 r. zdobyłem maturę a jesienią wstąpiłem do seminarium w Pińsku.
Katedra i Seminarium Duchowne w pofranciszkańskim klasztorze w Pińsku; widok od strony rzeki Piny, lata 20. XX w.
Czy to był nagły impuls czy jakoś stopniowo dochodził Ksiądz do tej decyzji?
– To był dla mnie bardzo ważny moment. Jeszcze jako gimnazjalista wstąpiłem do Sodalicji Mariańskiej, stowarzyszenia opartego na kulcie Matki Bożej. Kiedy zdobyłem maturę, nasz prefekt zaproponował nam trzydniowe rekolekcje w Pińsku. Zgłosiłem się, zamieszkaliśmy w budynku seminarium. Na zakończenie prefekt zabrał nas na wycieczkę po mieście. Zaczęliśmy od pińskiej katedry, żeby nawiedzić grób biskupa Zygmunta Łozińskiego, który zmarł w 1932 i został tam pochowany. Zeszliśmy do podziemi. Trumna była zamurowana, ale pozostawiono mały otwór, żeby można jej było dotknąć. Prefekt zachęcał nas by to zrobić i pomodlić się o jakąś łaskę za wstawiennictwem Biskupa, którego już dzień po jego śmierci uznano go za Sługę Bożego i kandydata na ołtarze.
Uklęknąłem, położyłem rękę na trumnie i poprosiłem o dwie łaski: żebym w całym swoim życiu był wiernym sługą Chrystusa (choć wówczas myśl o kapłaństwie nawet przez myśl mi nie przeszła) i żeby moja mama żyła jak najdłużej. Kiedy wyszedłem z tych podziemi poczułem, że coś się ze mną stało. Miałem już zaawansowane plany związane z filologią polską na uniwersytecie w Wilnie. Byłem wysportowanym, ruchliwym młodym chłopakiem. O kapłaństwie nigdy nie myślałem. I kiedy powiedziałem kolegom, że zamierzam zostać księdzem wybuchnęli śmiechem. Byli przekonani, że żartuję, bo oczywiście wszyscy uwielbialiśmy kawały. Zapewniłem, że mówię serio i dodałem, że to musi być tylko seminarium w Pińsku. Przestali się śmiać.
Przyjechałem do domu, pamiętam, że był wtedy także mój wujek. Wszystko już było przygotowane na mój wyjazd do Wilna a ja mówię: nie, niestety, może was zawiodę ale zmieniłem decyzję i wstępuję do seminarium. Oczywiście sprzeciwów nie było. Wujek, zdaje się, był nawet zadowolony, bo jak mi później powiedziano, kiedyś sam miał podobne plany. I tak 8 września 1933 r. zgłosiłem się do seminarium.
Czy w tym czasie pojawiły się już jakieś wieści o ojcu?
– Będąc jeszcze klerykiem a jednocześnie harcerzem, w 1936 r. pojechałem na obóz harcerski w stronę Dukszt. Bardzo byłem ciekaw jak wyglądają miejsca, które znałem z dziecinnych lat. Zatrzymaliśmy się w Wilnie i poszliśmy na cmentarz na Rossie, żeby zobaczyć niedawno urządzone mauzoleum z sercem Piłsudskiego i ciałem jego matki. Stanęliśmy nad tym grobem, były śpiewy itd. Mnie coś tknęło, odszedłem nieco od mauzoleum i poszedłem pomiędzy groby polskich legionistów. Niedługo szedłem: dziewiąta mogiła, w drugim rzędzie licząc od grobu Piłsudskiego, czytam: Jan Świątek. Mój ojciec. To było moje pierwsze spotkanie z ojcem…
Okazało się, że był legionistą.
– Tak. Kiedy wyszedł ze szpitala, nie mógł odnaleźć żony ani nikogo z rodziny. W tym czasie Piłsudski tworzył Legiony. I właśnie przy zdobywaniu Wilna, w podarunku dla „Dziadka”, na jego imieniny, ojciec zginął od kuli bolszewickiej.
A więc o losach ojca dowiedział się Ksiądz Kardynał w wieku 22 lat…
– Kiedy po różnych przejściach obozowych pierwszy raz udało mi się przybyć do Polski, odnalazłem swoją mamę. Po pewnym czasie przywiozłem ją do Pińska i zawiozłem do Wilna, na Rossę. Akurat przypadała 50. rocznica ślubu moich rodziców. Było to dla nas olbrzymie przeżycie. Mój starszy brat był lotnikiem i też zginął od wybuchu bomby, w 1944 r. w swoim mieszkaniu w Terespolu. Jego mogiły nie odnalazłem, niestety. Mama zmarła w Opolu w 1980 r.
Czy klimat domu rodzinnego był szczególnie religijny?
– Cóż, żyliśmy we trójkę: mama i ja z bratem, Edkiem. Nie było dnia, żebyśmy rano i wieczorem nie uklękli do pacierza. Klękało się przy łóżku i odmawiało cały pacierz, od „Ojcze nasz”, poprzez „Zdrowaś Maryjo”, „Wierzę w Boga” i dziesięć przykazań. W niedzielę chodziliśmy 4 km do kościoła. To było normalne życie. Sądzę, że początek mojej wiary i pobożności zawdzięczam swojej mamie, która pilnowała nas, odpowiednio wychowała i przybliżała do Boga i do Kościoła.
Ale samo zdobycie powołania było bezpośrednią „akcją” Sługi Bożego, biskupa Zygmunta Łozińskiego, tak uważam. Wtedy, tam, przy trumnie połączyło się jakoś moje życie i całe kapłaństwo. Dziś, chociaż jestem kardynałem, połączony z nim jestem codziennie, całkowicie. Uważam, że to mój duch opiekuńczy, który mnie prowadzi przez całe życie – i osobiste i kapłańskie.
Katedra katolicka i seminarium duchowne, 1936, Fot. H. Poddębski
Jak wspomina Ksiądz Kardynał sześć lat pobytu w seminarium w Pińsku? Skąd pochodzili inni klerycy?
– Większość z Polesia, to byli Polacy, oczywiście. Część przyszła z niższego seminarium w Drohiczynie. Seminarium było dziełem biskupa Łozińskiego. Po jego śmierci (16 marca 1932 r. – red.) aż do dziś panuje tu „zygmuntowski” duch. To był asceta. Surowy, wprost niemiłosiernie od siebie wymagający a jednocześnie pełen dobroci i miłości dla innych. Człowiek, który naprawdę już za życia uważany był za kandydata na ołtarze. Seminarium w Pińsku dawało kapłanów, którzy później, w 95 procentach „tworzyli” kapłaństwo z prawdziwego zdarzenia, w duchu biskupa Łozińskiego a więc w duchu wielkiego wyrzeczenia, ofiarności, odrzucenia zainteresowań materialnych itd. To były cechy zasadnicze, odróżniające księży diecezji pińskiej od tych kształconych w innych seminariach. Jeśli uda mi się odtworzyć seminarium w Pińsku to chciałbym, by panował w nim ten sam duch.
Moje kapłaństwo zaczęło się 8 kwietnia 1939 r. Święcenia otrzymałem w katedrze w Pińsku z rąk bp. Kazimierza Bukraby, następcy biskupa Łozińskiego. Pierwszą nominację otrzymałem na wikariusza do Płużany, miasta powiatowego województwa brzeskiego. Od razu musiałem objąć całą parafię, bo miejscowy proboszcz został zmobilizowany do armii polskiej jako kapelan wojskowy. Ostatnie miesiące przed wybuchem wojny była już przecież mobilizacja.
Przez moją parafię przechodziły masy ludzi uciekających przed Niemcami. 21 kwietnia 1941 r. w nocy, do mojego pokoju wtargnęło NKGB. „Ręce do góry!”, dokładna rewizja i do samochodu. Przewieziono mnie do Brześcia.
Miał Ksiądz wcześniej jakieś sygnały, że może być aresztowany?
– Wiedziałem, że prędzej czy później tak to się skończy, bo przede mną dziesiątkami aresztowani byli wszyscy Polacy.
Co wydarzyło się w Brześciu?
– Przywieziono mnie do gmachu KGB a po paru godzinach wstępnych rozmów do więzienia nad Muchawcem (a więc nie do znanego więzienia w Twierdzy brzeskiej), które zdążył wybudować Kostek Biernacki, wojewoda nowogrodzki i poleski. Okazało się, że wybudował dla nas… Siedziało nas tam 7 tysięcy Polaków. Natychmiast trafiłem do celi śmierci.
Czy oznajmiono Księdzu w jakim jest położeniu i że jest skazany na śmierć?
– Nie, ale miałem świadomość co oznacza umieszczenie w pojedynczej celi, w maleńkiej izolatce. Dokoła beton i żelazne drzwi. A na ścianach mnóstwo napisów typu „Żegnaj, Ojczyzno”…
Czyli o dalszym swoim losie nic Ksiądz nie wiedział, tylko przeczuwał, że to się może skończyć bardzo źle?
– Przez dwa miesiące kiedy tak siedziałem, nie widziałem nikogo poza sędzią śledczym. Wyjścia na przesłuchania organizowano w ten sposób, że ani nikt mnie nie widział, ani ja nie miałem kontaktu wzrokowego z kimkolwiek.
A czy śledczy tylko wypytywał, czy w którymś momencie zakomunikował co Księdzu grozi, i za co?
– Od razu, pierwszego dnia powiedział: dla ciebie życia już nie ma.
Czy jakoś to uzasadnił?
– Uzasadnienie? Króciutkie „uzasadnienie”: takich to się rozstrzeliwuje tylko kuli szkoda. I koniec. Tam nie było ceregieli.
To był oficer KGB?
– Tak, starszy lejtnant, Sołowjow, jeśli się nie mylę. Młody, w moim wieku. A ja miałem wtedy 27 lat.
A więc dwa miesiące w izolatce.
– Tak, ale gdyby to tylko o tę izolatkę chodziło…. Na dwa miesiące, jakie tam spędziłem, 59 nocy zeszło mi na „badaniach”. Zabierano mnie wieczorem, a o 5-6 rano z powrotem wrzucano do celi.
Co chciano Księdzu udowodnić?
– Taktyka za czasów stalinowskich była jedna i ta sama. Nie było oficjalnego zarzutu i oficjalnego orzeczenia o rozstrzelaniu. Przypisywano rozmaite przestępstwa, niektóre nawet by mi się nie przyśniły. Wypisywali co chcieli.
W moim akcie oskarżenia były cztery artykuły z kodeksu karnego ZSRR. Trzy, dotyczące m.in. szpiegostwa i dywersji, przewidywały karę śmierci przez rozstrzelanie a jeden – za propagandę antyradziecką – 10 lat ciężkiej pracy w obozach.
Czy oficer KGB usiłował przynajmniej coś Księdzu udowodnić czy nawet nie udawał, że zarzuty mają cokolwiek wspólnego z rzeczywistością?
– Najgorsze było nawet nie bicie, ale przesłuchania. Siadało wieczorem dwóch czy trzech i zadawało pytania. Pytali o coś, ja odpowiadałem, że to nieprawda, na co oni to: gawari prawdu, swołocz (mów prawdę, ścierwo). I tak w kółko, przez 10 godzin. Doprowadzali do obłędu. Kiedy jeden się zmęczył, to na jego miejscu siadał kolejny. Siedziałem na stołku (umocowanym do podłogi – na wszelki wypadek, gdyby przesłuchiwanemu coś przyszło do głowy…) a więc bez oparcia, z rękoma na kolanach – i tak bez ruchu przez 10 godzin.
Czy podczas tych przesłuchań był Ksiądz Kardynał bity?
– Na te tematy wolałbym nie mówić. Chciałbym jeszcze trochę pożyć… Kiedy po przeżyciach obozowych pierwszy zjawiłem się w Warszawie i trafiłem do kardiologa, to po 15 minutach badań orzekł: nie znajduję u księdza serca. Zapytałem: Panie profesorze, to jaki ze mnie ksiądz? Coś tam widocznie kolebie się na jakiejś niteczce, ale jak, to nie wiem.
Czy dla Sowietów Księdza kapłańska tożsamość była okolicznością „obciążającą”?
– To była kwestia zasadnicza! Chodziło o ich ateizm, bezbożnictwo, które było maskowane wymyślaniem jakiegoś tam szpiegostwa itd. Ilu księży w ten sposób zginęło!
A czy były próby zwerbowania Księdza do współpracy z radzieckimi służbami?
– Wyczuwałem, że w Brześciu jednak mnie nie rozstrzelają ale planują przewieźć do Moskwy. Ostatnimi nocami wyczuwałem, że mają jakieś zamiary wobec mnie.
Ale najtrudniejsze były chwile, kiedy o północy kogoś wyprowadzano z którejś z cel na rozstrzelanie. Na korytarzach położone było coś w rodzaju chodników, które tłumiły kroki. Nic nie było słychać. Słyszało się tylko kroki schodzących w dół, bo izolatki położone były na najwyższym piętrze (gdy teraz przejeżdżam przez Brześć, widzę okienko mojej celi). Kiedy enkawudziści kogoś przyprowadzali lub odprowadzali z celi, słychać było zgrzyt klucza i zatrzaskiwanie żelaznych drzwi. A poza tym – śmiertelna cisza. I nasłuchiwanie każdej nocy: przy których drzwiach się zatrzymają…
Moja cela, nr 140, była ostatnia w korytarzu. Najgorszemu wrogowi nie życzę przeżycia takiej nocy. Kiedy orientowałem się, że otwierają się drzwi innej celi, mimo woli odczuwałem ulgę: a więc nie po mnie przyszli… Przyznaję się do tego, to jest instynkt samozachowawczy. Myślałem: wiem, że i po mnie przyjdą, ale tę noc jeszcze przeżyję.
I taki moment nadszedł: kilka dni przed wejściem hitlerowców do Brześcia także moje drzwi się otworzyły. Kazali zabrać tobołek. Pamiętam, że spojrzałem jeszcze w okienko. Niepisanym prawem było, że gdy kogoś wyprowadzano z celi, cały korytarz, na znak protestu i pożegnania, stukał od wewnątrz specjalną, żelazną kołatką służącą do przywoływania strażnika. Tak więc wyprowadzaniu więźnia towarzyszył przerażająco głośny stukot wywołany przez pozostałych osadzonych. Podobnie było gdy i mnie prowadzono korytarzem.
Co wtedy myślałem? Dokładnie pamiętam. Nie stać mnie już było na jakieś szczególne rozważania. Wzbudziłem w sobie jeszcze krótki akt żalu za wszystkie grzechy i później tylko szeptałem cały czas „Ojcze nasz” i „Zdrowaś Maryjo”. Umysł już nie pracował. Jedyna myśl: w którym momencie nastąpi wystrzał, bo oni strzelali w tył głowy. I czy to będzie już tu, czy trochę dalej. Tymczasem wrzucili mnie do samochodu, to był taki „czornyj woron”. Była noc, nie wiedziałem dokąd mnie wywożą. Wreszcie zatrzymaliśmy się, kazali wyjść. Znalazłem się na oświetlonym korytarzu, po chwili wepchnięto mnie do dużej sali.
To była piekielna noc. Kagiebiści usiedli dookoła i jeden za drugim zadawali pytania. Dwóch z bardzo bliska patrzyło na wyraz twarzy starając się odgadnąć, czy mówię prawdę czy nie. Trwało to gdzieś do pół do szóstej rano. Pamiętam, że kiedy już świtało, jeden z przesłuchujących, major Lewin, Żyd podszedł do mnie i mówi: do niczego się nie przyznałeś, to żywy stąd już na pewno nie wyjdziesz. Miałem nad nimi przewagę: byłem wierzący i wciąż modliłem się do Ducha Świętego, żeby mnie prowadził, oświecał co mam mówić i jak postępować. Pomagało mi to i wtedy i teraz, np. gdy rozmawiam z rządem…
Z 21 na 22 czerwca 1941 r., Niemcy, dotychczasowy sojusznik, zaatakował ZSRR. Pamiętam, akurat patrzyłem w okienko celi. Raptem wybucha bomba, poleciało szkło, poczułem podmuch powietrza i zapach siarki. Tuż po tym wybuchu pomyślałem, że Sowieci zaraz nas powystrzelają. Nasłuchuję, ale – cisza. Pouciekali. Kilka godzin później miejscowa ludność zaczęła rozbijać więzienie. Ludzie dotarli i do mojej celi i zaczęli wybijać drzwi. Udało się. Pierwszą osobą, którą zobaczyłem była jakaś kobieta z siekierą… I tak oto znalazłem się na wolności. Na mieście żywej duszy, ni Niemców ni Sowietów, ni miejscowej ludności, a wszystkie bramy pozamykane. Parę dni się błąkałem. Wkrótce natknąłem się na oddział Hitlerjugend. Od razu „Hände hoch!”, bagnety przyłożyli mi do boków itd. W jednej kieszeni miałem kawałek suchego chleba a w drugiej jakieś ulotki. Okazało się, że to zrzucone przez Niemców apele do żołnierzy sowieckich, żeby się poddawali. Wzięto mnie więc za jednego z nich. Trochę przydała mi się znajomość niemieckiego, bo te bagnety trzymali jakby lżej. Kazali mi przyłączyć się do kolumny ludzi, których pędzili środkiem drogi, zapewne z zamiarem przewiezienia do jakiegoś obozu. Szliśmy wysokim nasypem, patrzę niżej – tory kolejowe. W jednym momencie decyzja i – pędzę w dół. Udało się. Cztery dni szedłem piechotą do „swojej” Prużany – bez żadnych dokumentów. I szczęśliwie dotarłem. Idę na plebanię, na drzwiach informację, że urzęduje tu gestapo. Pomyślałem, że trafiam z deszczu pod rynnę… Wchodzę do pokoju, z którego zabrali mnie Sowieci, a tam siedzi niemiecki major. Krzyczy do mnie „los” – wynosić się! Odpowiadam mu po niemiecku, że śpi w moim łóżku, więc to ja oczekuję, że opuści mój pokój.
Zbiło go to z tropu.
– Tak, od razu mówi: proszę siadać. Dał mi pół godziny na odpoczynek i umycie się i kazał przyjść na rozmowę. Miałem ten atut, że znałem niemiecki. Przyszedłem i mówię: panie majorze, przecież nie za to mnie posadzili, że walczyłem z wami. Może na odwrót, podejrzewając, że z wami współpracuję? No tak, odpowiada, zbadamy to. Badania jednak nie było. Powróciłem do pracy, duszpasterskiej, na co Niemcy wyrazili zgodę. Musiałem jednak być bardzo ostrożny, i oczywiście nie miałem wstępu na plebanię – tam cały czas mieszkało gestapo.
Przyszedł rok 1944. Około północy 16 lipca do Płużany wchodzi powtórnie Armia Czerwona. O trzeciej nad ranem radziecki kontrwywiad był już w moim pokoju. Potwierdzają moją tożsamość i mówią: znaleźlibyśmy was i pod ziemią, bo mamy niedokończone rachunki. Wiedzieli dokładnie i wszystko. Wśród nich był teraz i ten, który był przy moim aresztowaniu w 1941 roku, tyle, że było to w innym pokoju. Pyta: wy mnie pamiętacie? Nie, odpowiadam. A ja was dobrze pamiętam, on na to, to było w kwietniu 1941 r.
Od razu wyprowadzili mnie do samochodu, odwieźli na stację w Berezie Kartuskiej a stamtąd – pociągiem do Mińska. Znalazłem się w więzieniu miejskim a później przerzucono mnie do specjalnego więzienia w głównym gmachu KGB, tzw. amerykanki. Ogromny pięciopiętrowy budynek plus trzy piętra pod ziemią. I tam, w celi pod ziemią właśnie, spędziłem pięć miesięcy. Badanie jedno, drugie, dziesiąte…
Podczas jednego z takich przesłuchań wprowadzono mnie do pokoju, gdzie naprzeciw stał już generał KGB. Pełne dystynkcje, lampasy itd. I zaczyna „wersalską” rozmowę: jak się czuję, czy mnie nie krzywdzą itp. Chodziło o zwerbowanie mnie ale robił to bardzo okrężną drogą. Zrozumiałem o co chodzi ale udawałem greka. Czekałem, by zaproponował to otwarcie, dzięki czemu miałbym satysfakcję by mu powiedzieć: nie. W pewnym momencie mówi: no cóż, tyle już gadamy, to przypomnę wam jeszcze takie rosyjskie powiedzonko: „lepsza jest żywa wrona niż martwy orzeł”. Wtedy stanąłem przed nim dumnie i powiedziałem: „panie generale, z ogromną satysfakcją chciałem panu zakomunikować, że w polskim języku takiego przysłowia nie ma”. Wściekł się potwornie i wycedził, że chętnie by mnie zabił… Do dziś mam satysfakcję. Parę dni później, a po pięciu miesiącach więzienia, mówią tak: nie będziemy się bawić w ciuciubabkę, podjęto decyzję w waszej sprawie i tylko nam kuli na was szkoda…
Dlatego ześlemy was do obozów koncentracyjnych i to specjalnego reżimu. Przynajmniej będzie z was ta korzyść, że dla nas popracujecie: może miesiąc, może rok, może dwa. Ale zapewniamy was, że stamtąd żywym nie wyjdziecie. Będziecie tam do śmierci. I odczytali mi wyrok: 10 lat obozu.
A więc – długi transport na Wschód…
– Ta, wywieźli nas na Syberię. Trafiłem mniej więcej na te tereny, w których byłem na zsyłce z rodziną jako mały chłopiec a więc pod Krasnojarsk. Przepracowałem dwa lata, latem przy pracach rolnych a zimą na wyrębie syberyjskiej tajgi.
W towarzystwie głównie polskich zesłańców?
– To było bardzo urozmaicone środowisko.
Księża też tam byli?
– Nie, przez 10 lat nie spotkałem tam ani jednego duchownego.
A czy udawało się Księdzu pełnić tam posługę kapłańską?
– Nie, jedynie spowiadałem, natomiast sam, przez cały ten okres nie miałem możliwości odbycia spowiedzi. Po dwóch latach zabrano mnie, niby po to, żeby przewieźć do Warszawy. Wieziono mnie różnymi pociągami, od września do grudnia, z etapu na etap. Ostatecznie, kiedy wyszedłem na peron, zgadzała się tylko pierwsza litera – „W”. To nie była Warszawa tylko Workuta…
Był początek grudnia, 24 grudnia urządziłem Wigilię, za co wyrzucono mnie z Wortkuty w tundrę, do budowy nowego miasta – Inta. Przy tej pracy spędziłem siedem lat. W 1954 roku, już po śmierci Stalina, wreszcie mnie zwolniono.
Autorzy świadectw, także literackich, na temat pobytu w sowieckich łagrach, różnie wypowiadają się na temat wpływu tych przeżyć na ich stosunek do religii. A co wynika z obserwacji Księdza Kardynała? Czy doświadczenia obozowe skłaniają człowieka do uwierzenia w Boga czy raczej utraty wiary?
– Miałem jeden taki wypadek. W wagonie wywożącym nas na Syberię jechałem m.in. z pewnym komunistą, jednym z najbliższych współpracowników Gomułki. W drodze z nim nie rozmawiałem, ale zetknęliśmy się później w obozie. Wiedzieliśmy nawzajem kim jesteśmy, zacząłem z nim rozmawiać.
Pytam go: jestem ciekaw, co pan o tym wszystkim myśli, bo przecież chciał pan budować komunizm a teraz siedzi pan w obozie z księdzem katolickim. Czy pana myśl nie zwraca się teraz do Boga?
Odpowiada: nie, jestem ateistą. Ja na to: na pana miejscu, gdybym rzeczywiście był ateistą, szybko bym znalazł rozwiązanie – przy pomocy kawałka sznurka albo paska od spodni… W ciągu tygodnia już nie żył, z powodu wycieńczenia. Do końca pozostał wierny idei socjalizmu i komunizmu.
A więc, po śmierci Stalina, wyszedł Ksiądz z obozu na dalekiej północy Rosji.
– No tak, ale od razu zastrzeżono, że ani nie mogę wrócić do Polski ani osiedlić się w żadnym dużym mieście w Rosji. Jeszcze podczas pobytu w Workucie dostałem adres pewnego księdza na Ukrainie. Pojechałem do niego. Musiałem się ukrywać, wkrótce przedarłem się nielegalnie do Pińska. Przy katedrze już sześć lat nie było księdza, którego aresztowano. Miałem wtedy różne oferty, proponowano mi stanowiska dyrektorskie, niemal ministerialne, z osobnym pokojem itp. Wszystko to odrzuciłem, wobec tego mówią mi: z powrotem do Workuty. Wtedy zacząłem im tłumaczyć: przecież panowie wiecie, że w Związku Radzieckim są trzy kategorie ludzi. Pierwsza – tych co siedzieli, druga – obecnych więźniów a trzecia – tych, co będą siedzieć. Ja należę do tych pierwszych, więc Workuty się nie boję a wy należycie do kategorii trzeciej… Na tym zakończyliśmy rozmowę. 1 grudnia 1954 r. dali mi tzw. „sprawkę”, że mogę odprawiać nabożeństwa w katedrze pińskiej.
Jako jedyny kapłan na terenie ZSRR.
– Tak, przez pewien czas miałem parafię od Bugu aż po Ocean Spokojny. Owszem, posługiwali księża w Moskwie, ale działali na innych zasadach. Tak to trwało do kwietnia 1991 roku, kiedy papież mianował mnie na pierwszego biskupa utworzonej wtedy archidiecezji mińsko-mohylewskiej.
A jak liczna była wspólnota, nad którą po 1954 r., sprawował Ksiądz pieczę?
– Zaczynałem od jednostek. Najśmielsi byli ci liczący 70-80 lat. Nie mieli nic do stracenia. Jak ktoś doszedł do emerytury, zaczynał chodzić do kościoła. Inni bardzo się bali. Wystarczyło przyjść do kościoła a następnego dnia można już było nie iść do pracy…
Ile osób, mniej więcej, uczestniczyło w niedzielnej Mszy w pińskiej katedrze?
– Może 30?
A jak wspomina Ksiądz Kardynał potajemne chrzty i inne sakramenty przyjmowane potajemnie w latach komunizmu?
– Przyjeżdżali do mnie ludzie z miejsc odległych nawet o 3 czy 5 tysięcy kilometrów, żeby ochrzcić dziecko czy wziąć ślub. Prosili tylko, by broń Boże nigdzie tego nie zapisywać.
A czy Ksiądz wyjeżdżał w jakieś inne regiony ZSRR z posługą duszpasterską?
– Nie. Nie mogłem ryzykować. Gdybym pojechał, ochrzcił gdzieś dziecko i dowiedziano by się o tym, odebrano by mi możliwość posługi kapłańskiej Pińsku. Utraciłbym nawet i to.
A tego trzeba było pilnować.
– Tak, żeby wiedziano, że w Pińsku jest ksiądz. A ta wiadomość rozchodziła się po całym Związku Radzieckim.
A do spowiedzi przychodziły zapewne osoby ze wszystkich stron?
– I jakie to były spowiedzi! Niektórzy spowiadali się po raz pierwszy od czasu Rewolucji Październikowej 1917 roku!
W czasach ZSRR, na Białorusi byli też księża pracujący w podziemiu. Czy Ksiądz Kardynał miał z nimi jakiś kontakt?
– Tak, miałem. W Baranowiczach pracował jeden z moich kolegów kursowych, inny natomiast w Czernawczycach koło Brześcia nad Bugiem. Byli to dwaj księża, których nie ruszyli ani Niemcy ani Sowieci. W czepku urodzeni (śmiech). Działali tylko oni dwaj. Pozostali zostali wywiezieni, pomordowani, zamęczeni… Tylko w diecezji pińskiej Niemcy rozstrzelali pięćdziesięciu księży.
(Rozmowa została przeprowadzona 1 maja 1996 r.; nie była publikowana do 18 listopada 2014 roku, gdyż kard. Świątek życzył sobie, aby jej publikacja nastąpiła dopiero w kilka lat po jego śmierci.)
Kardynał Kazimierz Świątek urodził się 21 października 1914 w Valdze (płd. Estonia) w patriotycznej rodzinie polskiej. 8 kwietnia 1939 przyjął w Pińsku święcenia kapłańskie, po czym pracował jako wikariusz w Prużanie na Polesiu.
21 kwietnia 1941 po raz pierwszy został aresztowany przez NKWD i uwięziony w Brześciu nad Bugiem, gdzie skazano go na karę śmierci. Wyroku nie wykonano wskutek wybuchu wojny niemiecko-sowieckiej w czerwcu tegoż roku. Po ponownym wkroczeniu na te ziemie Armii Czerwonej trafił znów 17 grudnia 1944 do więzienia, tym razem w Mińsku. 21 lipca 1945 skazano go na 10 lat łagrów syberyjskich o zaostrzonym reżimie i 5 lat pozbawienia praw obywatelskich. 3 grudnia 1947 został zesłany do gułagu w okolicach Workuty. 16 lipca 1954 odzyskał wolność w ramach odwilży po śmierci Stalina i powrócił do Pińska. 13 kwietnia 1991 został pierwszym biskupem utworzonej przez Jana Pawła II archidiecezji mińsko-mohylowskiej i jednocześnie administratorem apostolskim diecezji pińskiej. Na konsystorzu 26 listopada 1994 papież włączył abp. Świątka w skład Kolegium Kardynalskiego. 14 czerwca 2006 Kardynał ustąpił z urzędu, ale jeszcze 5 lat był administratorem apostolskim diecezji pińskiej. Zmarł po długiej chorobie, 21 lipca 2011 w Pińsku w wieku 96 lat. Spoczął w podziemnej krypcie pińskiej katedry, tuż obok sługi Bożego bp. Zygmunta Łozińskiego.
Dom kardynała Kazimierza Światka w Pińsku. Fot: Jan Smyk
Rozmawiali Tomasz Królak i Marcin Przeciszewski/KAI
Znadniemna.pl
Najgorsze było nawet nie bicie, ale przesłuchania – mówił kardynał Kazimierz Światek, wspominając lata prześladowań przez reżim komunistyczny. W zamieszczonym poniżej wywiadzie przeprowadzonym 1 maja 1996 r., opowiada o latach dzieciństwa na Polesiu, zsyłce na Syberię, powołaniu kapłańskim, uwięzieniu w celi śmierci oraz o pracy