HomeStandard Blog Whole Post (Page 132)

Kolejny akt barbarzyństwa na Białorusi, tym razem zniszczono pomnik żołnierzy Armii Krajowej w Stryjówce; Polska wykorzysta wszystkie możliwe narzędzia dyplomatyczne, by sprawców tej profanacji spotkała sprawiedliwość – oświadczył premier Mateusz Morawiecki w związku z ostatnim zbezczeszczeniem mogiły żołnierzy Armii Krajowej na Białorusi.

„Kolejny akt barbarzyństwa na Białorusi. Tym razem zniszczono pomnik żołnierzy Armii Krajowej w Stryjówce. Ten akt wandalizmu to wyraz nienawiści reżimu Łukaszenki do Polski. Choć Łukaszenka robi wszystko, by poróżnić Polaków i Białorusinów, to musimy pamiętać, że to on jest bezpośrednio odpowiedzialny za wszystko złe, co dzieje się dziś na Białorusi. Polska i Polacy chcą żyć w jak najgłębszej przyjaźni z narodem białoruskim” – napisał w sobotę na Facebooku szef rządu.

Zapewnił jednocześnie, że Polska wykorzysta wszystkie możliwe narzędzia dyplomatyczne, by sprawców tej profanacji spotkała sprawiedliwość.

„Pamiętajmy, że takie akty politycznego wandalizmu robione są z premedytacją, by nas poróżnić. A wszystkie zniszczone mogiły odbudujemy, kiedy tylko Łukaszenka ustąpi” – zapewnił Morawiecki.

Rzecznik MSZ Łukasz Jasina na swoim twitterowym koncie zamieścił  zdjęcie polskiego konsula z Grodna Andrzeja Raczkowskiego (publikowane przez nas) , który stoi przy gruzach zburzonego pomnika.

Kamienny obelisk w Stryjówce upamiętniał żołnierzy VII Uderzeniowego Batalionu Kadrowego, którego dowódcą był Zbigniew Czarnocki, „Czarny”. Na tablicy pamiątkowej umieszczone były nazwiska poległych żołnierzy. Pomnik na mogile żołnierzy AK postawiono w 1992 roku staraniami Światowego Związku Żołnierzy AK przy wsparciu Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa.

 Znadniemna.pl za PAP

Kolejny akt barbarzyństwa na Białorusi, tym razem zniszczono pomnik żołnierzy Armii Krajowej w Stryjówce; Polska wykorzysta wszystkie możliwe narzędzia dyplomatyczne, by sprawców tej profanacji spotkała sprawiedliwość – oświadczył premier Mateusz Morawiecki w związku z ostatnim zbezczeszczeniem mogiły żołnierzy Armii Krajowej na Białorusi. "Kolejny akt barbarzyństwa na

Mieszkający w Białymstoku Białorusini wraz z osiadłymi tutaj Polakami z Białorusi protestowali w piątek, 22 lipca, przeciwko burzeniu przez władze Białorusi upamiętnień żołnierskich w tym kraju.

Akcja protestacyjna odbyła się przy Konsulacie Generalnym Republiki Białorusi w Białymstoku, a jej inicjatorem był działacz diaspory białoruskiej w Białymstoku, członek Związku Polaków na Białorusi Mieczysław Nowogrodzki.

Protestujący trzymali w rękach transparent z napisem „Opamiętajcie się!”, który był przesłaniem, skierowanym do władz Białorusi.

W nocy z 21 na 22 lipca w rejonie grodzieńskim z inspiracji KGB na rozkaz władz popełniony został kolejny akt świętokradztwa na ziemi grodzieńskiej. We wsi Stryjówka robotnicy ze Sczuczyna, bo nikt z miejscowych w obawie przez karą Bożą na coś takiego by się nie zgodził, zburzyli pomnik na zbiorowym grobie żołnierzy VII  Uderzeniowego Batalionu Kadrowego Armii Krajowej dowodzonego przez Zbigniewa Czarnockiego „Czarnego”. Zbiorowa mogiła żołnierska w Stryjówce była jednym z najlepiej zadbanych miejsc polskiej pamięci narodowej w rejonie grodzieńskim, a stojący na niej obelisk upamiętniał polskich partyzantów poległych w stoczonym pod Stryjówką boju z Niemcami.

Jak widać niszczenie śladów po bohaterach walczących z faszyzmem staje się polityką państwową na Białorusi, która sama stała się państwem faszystowskim, współpracującym z takim samym reżimem, prowadzącym barbarzyńską inwazję na Ukrainie starającej się wymknąć spod rosyjskich wpływów i integrować się z cywilizowanym światem, w którego tradycji jest szacunek do zmarłych niezależnie od tego, jakiej byli narodowości, nawet, jeśli walczyli po stronie wroga.

W przypadku upamiętnienia w Stryjówce, ci, którzy wydali rozkaz jego zniszczenia, mogą się uważać za duchowych spadkobierców niemieckich żandarmów, panoszących się na ziemi grodzieńskiej i zwalczających miejscowy ruch oporu we wrześniu 1943 roku.

Wcześniej władze białoruskie zburzyły upamiętnienia i zbezcześciły groby żołnierzy, walczących m.in. z niemieckim faszyzmem, ale też z czerwoną zarazą ze wschodu, w Mikuliszkach, Bogdanach (Jewłasze), Kaczycach i Jodkiewiczach.

Znadniemna.pl

Mieszkający w Białymstoku Białorusini wraz z osiadłymi tutaj Polakami z Białorusi protestowali w piątek, 22 lipca, przeciwko burzeniu przez władze Białorusi upamiętnień żołnierskich w tym kraju. Akcja protestacyjna odbyła się przy Konsulacie Generalnym Republiki Białorusi w Białymstoku, a jej inicjatorem był działacz diaspory białoruskiej w Białymstoku,

Chodzi o kamienny obelisk, upamiętniający żołnierzy VII  Uderzeniowego Batalionu Kadrowego Armii Krajowej dowodzonego przez Zbigniewa Czarnockiego „Czarnego”. 20 września 1943 roku  ta jednostka stoczyła pod Stryjówką bój z żandarmerią niemiecką, tracąc 32 żołnierzy.

Konsul Generalny RP w Grodnie Andrzej Raczkowski stoi przy zniszczonym upamiętnieniu żołnierzy VII  Uderzeniowego Batalionu Kadrowego Armii Krajowej dowodzonego przez Zbigniewa Czarnockiego „Czarnego”

Nazwiska większości poległych widniały na wmurowanej w obelisk tablicy. Fakt zbiorowego  pochówku nie zatrzymał wandali w pagonach z grodzieńskiego KGB, którzy kazali Aleksandrowi  Szyszko, przewodniczącemu kołchozu „Jeziory”, na którego terenie znajduje się zbiorowy grób  żołnierski, zniszczyć upamiętnienie tak, żeby nie pozostało po nim śladu.

O  zamiarze zniszczenia jednego z najlepiej zadbanych na ziemi grodzieńskiej upamiętnień żołnierzy Armii Krajowej, poległych w walce z faszystowskim najeźdźca, jeszcze wczoraj informował redakcję Znadniemna.pl mieszkaniec miejscowości Jeziory, w którym znajduje się siedziba kołchozu o tej samej nazwie. Jak zapewniało nasze źródło „z uwagi na to, że nikt z miejscowych nie odważy się na taki akt świętokradztwa, jak zakłócanie spokoju spoczywających pod pomnikiem żołnierzy, do zburzenia upamiętnienia zaangażowali prawdopodobnie robotników ze Szczuczyna”.

Już dzisiaj otrzymaliśmy potwierdzenie sprofanowania grobu żołnierzy AK w Stryjówce od ambasadora RP na Białorusi, Artura Michalskiego, który przesłał do nas fotografię konsula generalnego RP w Grodnie Andrzeja Raczkowskiego, oddającego hołd poległym żołnierzom w miejscu ich sprofanowanego przez białoruskie władze upamiętnienia.

Żołnierze VII  Uderzeniowego Batalionu Kadrowego Armii Krajowej dowodzonego przez Zbigniewa Czarnockiego „Czarnego” zginęli pod Stryjówką w walce z żandarmerią niemiecką 20 września 1943 roku podczas przemarszu dokonywanego na rozkaz Kwatery Głównej AK na teren Nowogródzkiego Okręgu Armii Krajowej. W skład oddziału, według  badacza dziejów AK Kazimierza Krajewskiego wchodzili również partyzanci AK z powiatów sokółskiego i białostockiego.

Podczas przemarszu oddział stoczył kilka potyczek z policją i żandarmerią niemiecką. (m.in. pod Wiercieliszkami). Na postoju w Stryjówce oddział został zlokalizowany i okrążony przez oddziały niemieckie.

Pomnik na mogile żołnierzy AK postawiono w 1992 roku staraniami Światowego Związku Żołnierzy AK przy wsparciu Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa.

Nad mogiłą sprawowało opiekę Stowarzyszenie Żołnierzy AK przy Związku Polaków na Białorusi oraz Polacy z Jezior.

Znadniemna.pl

Chodzi o kamienny obelisk, upamiętniający żołnierzy VII  Uderzeniowego Batalionu Kadrowego Armii Krajowej dowodzonego przez Zbigniewa Czarnockiego „Czarnego”. 20 września 1943 roku  ta jednostka stoczyła pod Stryjówką bój z żandarmerią niemiecką, tracąc 32 żołnierzy. [caption id="attachment_57259" align="alignnone" width="461"] Konsul Generalny RP w Grodnie Andrzej Raczkowski stoi przy

Najgorsze było nawet nie bicie, ale przesłuchania – mówił kardynał Kazimierz Światek, wspominając lata prześladowań przez reżim komunistyczny. W zamieszczonym poniżej wywiadzie przeprowadzonym 1 maja 1996 r., opowiada o latach dzieciństwa na Polesiu, zsyłce na Syberię, powołaniu kapłańskim, uwięzieniu w celi śmierci oraz o pracy duszpasterskiej w Pińsku, do której powrócił w 1954 r., po dziesięciu latach łagru. Dzisiaj, 21 lipca, przypada 11. rocznica śmierci kardynała Kazimierza Świątka, którego pochowano w podziemiach pińskiej katedry, gdzie znajduje się też grób jego poprzednika Sługi Bożego ks. bpa Zygmunta Łozińskiego, także odważnego duszpasterza Polesia i Podlasia, który był dla niego wzorem i oparciem w pełnionej posłudze.

Ksiądz Kardynał urodził się na pograniczu Estonii i Łotwy, w osiadłej tam rodzinie polskiej. Czy mógłby ksiądz Kardynał przybliżyć swoje środowisko rodzinne?

– Mój ojciec pochodził z kieleckiego, a dokładnie z Pińczowa. Ponieważ w 1914 roku kieleckie było pod zaborem rosyjskim, więc ojciec musiał odbywać służbę wojskową w armii carskiej. W sierpniu wybucha wojna, o on jako żołnierz był w Estonii czy Łotwie, w każdym razie gdzieś na tych terenach. Tam zapoznał się z Polką z Wileńszczyzny. Pobrali się, a ja jestem ich drugim dzieckiem, brat był starszy o dwa lata. Urodziłem się 21 października 1914 roku, a więc już po wybuchu wojny i po tym, jak ojciec został zmobilizowany na front. Nie zdążył mnie więc zobaczyć. Nie spotkaliśmy się nigdy…

Tymczasem nadeszła zawierucha wojenna.

– Przychodzi rewolucja październikowa. Wraz z całą rodziną mojej mamy, jej rodzicami, siostrami i bratem zostaliśmy wywiezieni jako element polski, widocznie nieco podejrzany, na daleką Syberię, w okolice Tomska, nie dojeżdżając do Krasnojarska. Byliśmy tam do 1921 roku. Dopiero po traktacie ryskim (marzec 1921 r. – red.), kiedy nastała możliwość repatriacji, cała nasza rodzina przesuwała się stopniowo na Zachód. Trwało to dosyć długo, bo dopiero w 1922 r. przekroczyliśmy w Stołpcach granicę Polski z 1918 r.

O ojcu nie mieliśmy żadnych wiadomości, mama ze swoją matką, a moją babcią, skierowała się na Wileńszczyznę, wiedząc, że tam jest rodzona siostra mojej babci. Znaleźliśmy się w małym miasteczku Dukszty, za Wilnem, w stronę granicy łotewskiej.

I jak tam dzieciństwo upływało?

– Będąc jeszcze na Syberii mieszkaliśmy przy torach kolejowych. Pojawiali się tam także rozmaici Polacy, nie wiem jakim sposobem. Pierwszej lekcji języka polskiego udzielał nam Polak, zesłaniec pochodzący z Tarnowa. Kiedy wróciliśmy do Rzeczpospolitej, to brat i ja poprawnie mówiliśmy po polsku. I kiedy w Duksztach zapisaliśmy się do szkoły podstawowej, to przyjęto nas od razu do trzeciej klasy. W Duksztach przemieszkaliśmy pięć lat, nic nie wiedząc o losie ojca. Poszukiwania nie dawały żadnego rezultatu. Przez Czerwony Krzyż dowiedzieliśmy się tylko, że był ranny, trafił do szpitala i niewoli niemieckiej a po wyjściu ze szpitala ślad po nim zaginął.

Mama zajmowała się krawiectwem i w ten sposób utrzymywała mnie i brata. Było rzeczywiście ciężko. Po pięciu latach pobytu w Duksztach przyjechaliśmy do Baranowicz. Przez dwa lata chodziłem tu jeszcze do szkoły podstawowej, następnie rozpocząłem naukę w gimnazjum państwowym. W 1933 r. zdobyłem maturę a jesienią wstąpiłem do seminarium w Pińsku.

Katedra i Seminarium Duchowne w pofranciszkańskim klasztorze w Pińsku; widok od strony rzeki Piny, lata 20. XX w.

Czy to był nagły impuls czy jakoś stopniowo dochodził Ksiądz do tej decyzji?

– To był dla mnie bardzo ważny moment. Jeszcze jako gimnazjalista wstąpiłem do Sodalicji Mariańskiej, stowarzyszenia opartego na kulcie Matki Bożej. Kiedy zdobyłem maturę, nasz prefekt zaproponował nam trzydniowe rekolekcje w Pińsku. Zgłosiłem się, zamieszkaliśmy w budynku seminarium. Na zakończenie prefekt zabrał nas na wycieczkę po mieście. Zaczęliśmy od pińskiej katedry, żeby nawiedzić grób biskupa Zygmunta Łozińskiego, który zmarł w 1932 i został tam pochowany. Zeszliśmy do podziemi. Trumna była zamurowana, ale pozostawiono mały otwór, żeby można jej było dotknąć. Prefekt zachęcał nas by to zrobić i pomodlić się o jakąś łaskę za wstawiennictwem Biskupa, którego już dzień po jego śmierci uznano go za Sługę Bożego i kandydata na ołtarze.

Uklęknąłem, położyłem rękę na trumnie i poprosiłem o dwie łaski: żebym w całym swoim życiu był wiernym sługą Chrystusa (choć wówczas myśl o kapłaństwie nawet przez myśl mi nie przeszła) i żeby moja mama żyła jak najdłużej. Kiedy wyszedłem z tych podziemi poczułem, że coś się ze mną stało. Miałem już zaawansowane plany związane z filologią polską na uniwersytecie w Wilnie. Byłem wysportowanym, ruchliwym młodym chłopakiem. O kapłaństwie nigdy nie myślałem. I kiedy powiedziałem kolegom, że zamierzam zostać księdzem wybuchnęli śmiechem. Byli przekonani, że żartuję, bo oczywiście wszyscy uwielbialiśmy kawały. Zapewniłem, że mówię serio i dodałem, że to musi być tylko seminarium w Pińsku. Przestali się śmiać.

Przyjechałem do domu, pamiętam, że był wtedy także mój wujek. Wszystko już było przygotowane na mój wyjazd do Wilna a ja mówię: nie, niestety, może was zawiodę ale zmieniłem decyzję i wstępuję do seminarium. Oczywiście sprzeciwów nie było. Wujek, zdaje się, był nawet zadowolony, bo jak mi później powiedziano, kiedyś sam miał podobne plany. I tak 8 września 1933 r. zgłosiłem się do seminarium.

Czy w tym czasie pojawiły się już jakieś wieści o ojcu?

– Będąc jeszcze klerykiem a jednocześnie harcerzem, w 1936 r. pojechałem na obóz harcerski w stronę Dukszt. Bardzo byłem ciekaw jak wyglądają miejsca, które znałem z dziecinnych lat. Zatrzymaliśmy się w Wilnie i poszliśmy na cmentarz na Rossie, żeby zobaczyć niedawno urządzone mauzoleum z sercem Piłsudskiego i ciałem jego matki. Stanęliśmy nad tym grobem, były śpiewy itd. Mnie coś tknęło, odszedłem nieco od mauzoleum i poszedłem pomiędzy groby polskich legionistów. Niedługo szedłem: dziewiąta mogiła, w drugim rzędzie licząc od grobu Piłsudskiego, czytam: Jan Świątek. Mój ojciec. To było moje pierwsze spotkanie z ojcem…

Okazało się, że był legionistą.

– Tak. Kiedy wyszedł ze szpitala, nie mógł odnaleźć żony ani nikogo z rodziny. W tym czasie Piłsudski tworzył Legiony. I właśnie przy zdobywaniu Wilna, w podarunku dla „Dziadka”, na jego imieniny, ojciec zginął od kuli bolszewickiej.

A więc o losach ojca dowiedział się Ksiądz Kardynał w wieku 22 lat…

– Kiedy po różnych przejściach obozowych pierwszy raz udało mi się przybyć do Polski, odnalazłem swoją mamę. Po pewnym czasie przywiozłem ją do Pińska i zawiozłem do Wilna, na Rossę. Akurat przypadała 50. rocznica ślubu moich rodziców. Było to dla nas olbrzymie przeżycie. Mój starszy brat był lotnikiem i też zginął od wybuchu bomby, w 1944 r. w swoim mieszkaniu w Terespolu. Jego mogiły nie odnalazłem, niestety. Mama zmarła w Opolu w 1980 r.

Czy klimat domu rodzinnego był szczególnie religijny?

– Cóż, żyliśmy we trójkę: mama i ja z bratem, Edkiem. Nie było dnia, żebyśmy rano i wieczorem nie uklękli do pacierza. Klękało się przy łóżku i odmawiało cały pacierz, od „Ojcze nasz”, poprzez „Zdrowaś Maryjo”, „Wierzę w Boga” i dziesięć przykazań. W niedzielę chodziliśmy 4 km do kościoła. To było normalne życie. Sądzę, że początek mojej wiary i pobożności zawdzięczam swojej mamie, która pilnowała nas, odpowiednio wychowała i przybliżała do Boga i do Kościoła.

Ale samo zdobycie powołania było bezpośrednią „akcją” Sługi Bożego, biskupa Zygmunta Łozińskiego, tak uważam. Wtedy, tam, przy trumnie połączyło się jakoś moje życie i całe kapłaństwo. Dziś, chociaż jestem kardynałem, połączony z nim jestem codziennie, całkowicie. Uważam, że to mój duch opiekuńczy, który mnie prowadzi przez całe życie – i osobiste i kapłańskie.

Katedra katolicka i seminarium duchowne, 1936, Fot. H. Poddębski

Jak wspomina Ksiądz Kardynał sześć lat pobytu w seminarium w Pińsku? Skąd pochodzili inni klerycy?

– Większość z Polesia, to byli Polacy, oczywiście. Część przyszła z niższego seminarium w Drohiczynie. Seminarium było dziełem biskupa Łozińskiego. Po jego śmierci (16 marca 1932 r. – red.) aż do dziś panuje tu „zygmuntowski” duch. To był asceta. Surowy, wprost niemiłosiernie od siebie wymagający a jednocześnie pełen dobroci i miłości dla innych. Człowiek, który naprawdę już za życia uważany był za kandydata na ołtarze. Seminarium w Pińsku dawało kapłanów, którzy później, w 95 procentach „tworzyli” kapłaństwo z prawdziwego zdarzenia, w duchu biskupa Łozińskiego a więc w duchu wielkiego wyrzeczenia, ofiarności, odrzucenia zainteresowań materialnych itd. To były cechy zasadnicze, odróżniające księży diecezji pińskiej od tych kształconych w innych seminariach. Jeśli uda mi się odtworzyć seminarium w Pińsku to chciałbym, by panował w nim ten sam duch.

Moje kapłaństwo zaczęło się 8 kwietnia 1939 r. Święcenia otrzymałem w katedrze w Pińsku z rąk bp. Kazimierza Bukraby, następcy biskupa Łozińskiego. Pierwszą nominację otrzymałem na wikariusza do Płużany, miasta powiatowego województwa brzeskiego. Od razu musiałem objąć całą parafię, bo miejscowy proboszcz został zmobilizowany do armii polskiej jako kapelan wojskowy. Ostatnie miesiące przed wybuchem wojny była już przecież mobilizacja.

Przez moją parafię przechodziły masy ludzi uciekających przed Niemcami. 21 kwietnia 1941 r. w nocy, do mojego pokoju wtargnęło NKGB. „Ręce do góry!”, dokładna rewizja i do samochodu. Przewieziono mnie do Brześcia.

Miał Ksiądz wcześniej jakieś sygnały, że może być aresztowany?

– Wiedziałem, że prędzej czy później tak to się skończy, bo przede mną dziesiątkami aresztowani byli wszyscy Polacy.

Co wydarzyło się w Brześciu?

– Przywieziono mnie do gmachu KGB a po paru godzinach wstępnych rozmów do więzienia nad Muchawcem (a więc nie do znanego więzienia w Twierdzy brzeskiej), które zdążył wybudować Kostek Biernacki, wojewoda nowogrodzki i poleski. Okazało się, że wybudował dla nas… Siedziało nas tam 7 tysięcy Polaków. Natychmiast trafiłem do celi śmierci.

Czy oznajmiono Księdzu w jakim jest położeniu i że jest skazany na śmierć?

– Nie, ale miałem świadomość co oznacza umieszczenie w pojedynczej celi, w maleńkiej izolatce. Dokoła beton i żelazne drzwi. A na ścianach mnóstwo napisów typu „Żegnaj, Ojczyzno”…

Czyli o dalszym swoim losie nic Ksiądz nie wiedział, tylko przeczuwał, że to się może skończyć bardzo źle?
– Przez dwa miesiące kiedy tak siedziałem, nie widziałem nikogo poza sędzią śledczym. Wyjścia na przesłuchania organizowano w ten sposób, że ani nikt mnie nie widział, ani ja nie miałem kontaktu wzrokowego z kimkolwiek.

A czy śledczy tylko wypytywał, czy w którymś momencie zakomunikował co Księdzu grozi, i za co?

– Od razu, pierwszego dnia powiedział: dla ciebie życia już nie ma.

Czy jakoś to uzasadnił?

– Uzasadnienie? Króciutkie „uzasadnienie”: takich to się rozstrzeliwuje tylko kuli szkoda. I koniec. Tam nie było ceregieli.

To był oficer KGB?

– Tak, starszy lejtnant, Sołowjow, jeśli się nie mylę. Młody, w moim wieku. A ja miałem wtedy 27 lat.

A więc dwa miesiące w izolatce.

– Tak, ale gdyby to tylko o tę izolatkę chodziło…. Na dwa miesiące, jakie tam spędziłem, 59 nocy zeszło mi na „badaniach”. Zabierano mnie wieczorem, a o 5-6 rano z powrotem wrzucano do celi.

Co chciano Księdzu udowodnić?

– Taktyka za czasów stalinowskich była jedna i ta sama. Nie było oficjalnego zarzutu i oficjalnego orzeczenia o rozstrzelaniu. Przypisywano rozmaite przestępstwa, niektóre nawet by mi się nie przyśniły. Wypisywali co chcieli.

W moim akcie oskarżenia były cztery artykuły z kodeksu karnego ZSRR. Trzy, dotyczące m.in. szpiegostwa i dywersji, przewidywały karę śmierci przez rozstrzelanie a jeden – za propagandę antyradziecką – 10 lat ciężkiej pracy w obozach.

Czy oficer KGB usiłował przynajmniej coś Księdzu udowodnić czy nawet nie udawał, że zarzuty mają cokolwiek wspólnego z rzeczywistością?

– Najgorsze było nawet nie bicie, ale przesłuchania. Siadało wieczorem dwóch czy trzech i zadawało pytania. Pytali o coś, ja odpowiadałem, że to nieprawda, na co oni to: gawari prawdu, swołocz (mów prawdę, ścierwo). I tak w kółko, przez 10 godzin. Doprowadzali do obłędu. Kiedy jeden się zmęczył, to na jego miejscu siadał kolejny. Siedziałem na stołku (umocowanym do podłogi – na wszelki wypadek, gdyby przesłuchiwanemu coś przyszło do głowy…) a więc bez oparcia, z rękoma na kolanach – i tak bez ruchu przez 10 godzin.

Czy podczas tych przesłuchań był Ksiądz Kardynał bity?

– Na te tematy wolałbym nie mówić. Chciałbym jeszcze trochę pożyć… Kiedy po przeżyciach obozowych pierwszy zjawiłem się w Warszawie i trafiłem do kardiologa, to po 15 minutach badań orzekł: nie znajduję u księdza serca. Zapytałem: Panie profesorze, to jaki ze mnie ksiądz? Coś tam widocznie kolebie się na jakiejś niteczce, ale jak, to nie wiem.

Czy dla Sowietów Księdza kapłańska tożsamość była okolicznością „obciążającą”?

– To była kwestia zasadnicza! Chodziło o ich ateizm, bezbożnictwo, które było maskowane wymyślaniem jakiegoś tam szpiegostwa itd. Ilu księży w ten sposób zginęło!

A czy były próby zwerbowania Księdza do współpracy z radzieckimi służbami?

– Wyczuwałem, że w Brześciu jednak mnie nie rozstrzelają ale planują przewieźć do Moskwy. Ostatnimi nocami wyczuwałem, że mają jakieś zamiary wobec mnie.

Ale najtrudniejsze były chwile, kiedy o północy kogoś wyprowadzano z którejś z cel na rozstrzelanie. Na korytarzach położone było coś w rodzaju chodników, które tłumiły kroki. Nic nie było słychać. Słyszało się tylko kroki schodzących w dół, bo izolatki położone były na najwyższym piętrze (gdy teraz przejeżdżam przez Brześć, widzę okienko mojej celi). Kiedy enkawudziści kogoś przyprowadzali lub odprowadzali z celi, słychać było zgrzyt klucza i zatrzaskiwanie żelaznych drzwi. A poza tym – śmiertelna cisza. I nasłuchiwanie każdej nocy: przy których drzwiach się zatrzymają…

Moja cela, nr 140, była ostatnia w korytarzu. Najgorszemu wrogowi nie życzę przeżycia takiej nocy. Kiedy orientowałem się, że otwierają się drzwi innej celi, mimo woli odczuwałem ulgę: a więc nie po mnie przyszli… Przyznaję się do tego, to jest instynkt samozachowawczy. Myślałem: wiem, że i po mnie przyjdą, ale tę noc jeszcze przeżyję.

I taki moment nadszedł: kilka dni przed wejściem hitlerowców do Brześcia także moje drzwi się otworzyły. Kazali zabrać tobołek. Pamiętam, że spojrzałem jeszcze w okienko. Niepisanym prawem było, że gdy kogoś wyprowadzano z celi, cały korytarz, na znak protestu i pożegnania, stukał od wewnątrz specjalną, żelazną kołatką służącą do przywoływania strażnika. Tak więc wyprowadzaniu więźnia towarzyszył przerażająco głośny stukot wywołany przez pozostałych osadzonych. Podobnie było gdy i mnie prowadzono korytarzem.

Co wtedy myślałem? Dokładnie pamiętam. Nie stać mnie już było na jakieś szczególne rozważania. Wzbudziłem w sobie jeszcze krótki akt żalu za wszystkie grzechy i później tylko szeptałem cały czas „Ojcze nasz” i „Zdrowaś Maryjo”. Umysł już nie pracował. Jedyna myśl: w którym momencie nastąpi wystrzał, bo oni strzelali w tył głowy. I czy to będzie już tu, czy trochę dalej. Tymczasem wrzucili mnie do samochodu, to był taki „czornyj woron”. Była noc, nie wiedziałem dokąd mnie wywożą. Wreszcie zatrzymaliśmy się, kazali wyjść. Znalazłem się na oświetlonym korytarzu, po chwili wepchnięto mnie do dużej sali.

To była piekielna noc. Kagiebiści usiedli dookoła i jeden za drugim zadawali pytania. Dwóch z bardzo bliska patrzyło na wyraz twarzy starając się odgadnąć, czy mówię prawdę czy nie. Trwało to gdzieś do pół do szóstej rano. Pamiętam, że kiedy już świtało, jeden z przesłuchujących, major Lewin, Żyd podszedł do mnie i mówi: do niczego się nie przyznałeś, to żywy stąd już na pewno nie wyjdziesz. Miałem nad nimi przewagę: byłem wierzący i wciąż modliłem się do Ducha Świętego, żeby mnie prowadził, oświecał co mam mówić i jak postępować. Pomagało mi to i wtedy i teraz, np. gdy rozmawiam z rządem…

Z 21 na 22 czerwca 1941 r., Niemcy, dotychczasowy sojusznik, zaatakował ZSRR. Pamiętam, akurat patrzyłem w okienko celi. Raptem wybucha bomba, poleciało szkło, poczułem podmuch powietrza i zapach siarki. Tuż po tym wybuchu pomyślałem, że Sowieci zaraz nas powystrzelają. Nasłuchuję, ale – cisza. Pouciekali. Kilka godzin później miejscowa ludność zaczęła rozbijać więzienie. Ludzie dotarli i do mojej celi i zaczęli wybijać drzwi. Udało się. Pierwszą osobą, którą zobaczyłem była jakaś kobieta z siekierą… I tak oto znalazłem się na wolności. Na mieście żywej duszy, ni Niemców ni Sowietów, ni miejscowej ludności, a wszystkie bramy pozamykane. Parę dni się błąkałem. Wkrótce natknąłem się na oddział Hitlerjugend. Od razu „Hände hoch!”, bagnety przyłożyli mi do boków itd. W jednej kieszeni miałem kawałek suchego chleba a w drugiej jakieś ulotki. Okazało się, że to zrzucone przez Niemców apele do żołnierzy sowieckich, żeby się poddawali. Wzięto mnie więc za jednego z nich. Trochę przydała mi się znajomość niemieckiego, bo te bagnety trzymali jakby lżej. Kazali mi przyłączyć się do kolumny ludzi, których pędzili środkiem drogi, zapewne z zamiarem przewiezienia do jakiegoś obozu. Szliśmy wysokim nasypem, patrzę niżej – tory kolejowe. W jednym momencie decyzja i – pędzę w dół. Udało się. Cztery dni szedłem piechotą do „swojej” Prużany – bez żadnych dokumentów. I szczęśliwie dotarłem. Idę na plebanię, na drzwiach informację, że urzęduje tu gestapo. Pomyślałem, że trafiam z deszczu pod rynnę… Wchodzę do pokoju, z którego zabrali mnie Sowieci, a tam siedzi niemiecki major. Krzyczy do mnie „los” – wynosić się! Odpowiadam mu po niemiecku, że śpi w moim łóżku, więc to ja oczekuję, że opuści mój pokój.

Zbiło go to z tropu.

– Tak, od razu mówi: proszę siadać. Dał mi pół godziny na odpoczynek i umycie się i kazał przyjść na rozmowę. Miałem ten atut, że znałem niemiecki. Przyszedłem i mówię: panie majorze, przecież nie za to mnie posadzili, że walczyłem z wami. Może na odwrót, podejrzewając, że z wami współpracuję? No tak, odpowiada, zbadamy to. Badania jednak nie było. Powróciłem do pracy, duszpasterskiej, na co Niemcy wyrazili zgodę. Musiałem jednak być bardzo ostrożny, i oczywiście nie miałem wstępu na plebanię – tam cały czas mieszkało gestapo.

Przyszedł rok 1944. Około północy 16 lipca do Płużany wchodzi powtórnie Armia Czerwona. O trzeciej nad ranem radziecki kontrwywiad był już w moim pokoju. Potwierdzają moją tożsamość i mówią: znaleźlibyśmy was i pod ziemią, bo mamy niedokończone rachunki. Wiedzieli dokładnie i wszystko. Wśród nich był teraz i ten, który był przy moim aresztowaniu w 1941 roku, tyle, że było to w innym pokoju. Pyta: wy mnie pamiętacie? Nie, odpowiadam. A ja was dobrze pamiętam, on na to, to było w kwietniu 1941 r.

Od razu wyprowadzili mnie do samochodu, odwieźli na stację w Berezie Kartuskiej a stamtąd – pociągiem do Mińska. Znalazłem się w więzieniu miejskim a później przerzucono mnie do specjalnego więzienia w głównym gmachu KGB, tzw. amerykanki. Ogromny pięciopiętrowy budynek plus trzy piętra pod ziemią. I tam, w celi pod ziemią właśnie, spędziłem pięć miesięcy. Badanie jedno, drugie, dziesiąte…

Podczas jednego z takich przesłuchań wprowadzono mnie do pokoju, gdzie naprzeciw stał już generał KGB. Pełne dystynkcje, lampasy itd. I zaczyna „wersalską” rozmowę: jak się czuję, czy mnie nie krzywdzą itp. Chodziło o zwerbowanie mnie ale robił to bardzo okrężną drogą. Zrozumiałem o co chodzi ale udawałem greka. Czekałem, by zaproponował to otwarcie, dzięki czemu miałbym satysfakcję by mu powiedzieć: nie. W pewnym momencie mówi: no cóż, tyle już gadamy, to przypomnę wam jeszcze takie rosyjskie powiedzonko: „lepsza jest żywa wrona niż martwy orzeł”. Wtedy stanąłem przed nim dumnie i powiedziałem: „panie generale, z ogromną satysfakcją chciałem panu zakomunikować, że w polskim języku takiego przysłowia nie ma”. Wściekł się potwornie i wycedził, że chętnie by mnie zabił… Do dziś mam satysfakcję. Parę dni później, a po pięciu miesiącach więzienia, mówią tak: nie będziemy się bawić w ciuciubabkę, podjęto decyzję w waszej sprawie i tylko nam kuli na was szkoda…

Dlatego ześlemy was do obozów koncentracyjnych i to specjalnego reżimu. Przynajmniej będzie z was ta korzyść, że dla nas popracujecie: może miesiąc, może rok, może dwa. Ale zapewniamy was, że stamtąd żywym nie wyjdziecie. Będziecie tam do śmierci. I odczytali mi wyrok: 10 lat obozu.

A więc – długi transport na Wschód…

– Ta, wywieźli nas na Syberię. Trafiłem mniej więcej na te tereny, w których byłem na zsyłce z rodziną jako mały chłopiec a więc pod Krasnojarsk. Przepracowałem dwa lata, latem przy pracach rolnych a zimą na wyrębie syberyjskiej tajgi.

W towarzystwie głównie polskich zesłańców?

– To było bardzo urozmaicone środowisko.

Księża też tam byli?

– Nie, przez 10 lat nie spotkałem tam ani jednego duchownego.

A czy udawało się Księdzu pełnić tam posługę kapłańską?

– Nie, jedynie spowiadałem, natomiast sam, przez cały ten okres nie miałem możliwości odbycia spowiedzi. Po dwóch latach zabrano mnie, niby po to, żeby przewieźć do Warszawy. Wieziono mnie różnymi pociągami, od września do grudnia, z etapu na etap. Ostatecznie, kiedy wyszedłem na peron, zgadzała się tylko pierwsza litera – „W”. To nie była Warszawa tylko Workuta…

Był początek grudnia, 24 grudnia urządziłem Wigilię, za co wyrzucono mnie z Wortkuty w tundrę, do budowy nowego miasta – Inta. Przy tej pracy spędziłem siedem lat. W 1954 roku, już po śmierci Stalina, wreszcie mnie zwolniono.

Autorzy świadectw, także literackich, na temat pobytu w sowieckich łagrach, różnie wypowiadają się na temat wpływu tych przeżyć na ich stosunek do religii. A co wynika z obserwacji Księdza Kardynała? Czy doświadczenia obozowe skłaniają człowieka do uwierzenia w Boga czy raczej utraty wiary?

– Miałem jeden taki wypadek. W wagonie wywożącym nas na Syberię jechałem m.in. z pewnym komunistą, jednym z najbliższych współpracowników Gomułki. W drodze z nim nie rozmawiałem, ale zetknęliśmy się później w obozie. Wiedzieliśmy nawzajem kim jesteśmy, zacząłem z nim rozmawiać.

Pytam go: jestem ciekaw, co pan o tym wszystkim myśli, bo przecież chciał pan budować komunizm a teraz siedzi pan w obozie z księdzem katolickim. Czy pana myśl nie zwraca się teraz do Boga?

Odpowiada: nie, jestem ateistą. Ja na to: na pana miejscu, gdybym rzeczywiście był ateistą, szybko bym znalazł rozwiązanie – przy pomocy kawałka sznurka albo paska od spodni… W ciągu tygodnia już nie żył, z powodu wycieńczenia. Do końca pozostał wierny idei socjalizmu i komunizmu.

A więc, po śmierci Stalina, wyszedł Ksiądz z obozu na dalekiej północy Rosji.

– No tak, ale od razu zastrzeżono, że ani nie mogę wrócić do Polski ani osiedlić się w żadnym dużym mieście w Rosji. Jeszcze podczas pobytu w Workucie dostałem adres pewnego księdza na Ukrainie. Pojechałem do niego. Musiałem się ukrywać, wkrótce przedarłem się nielegalnie do Pińska. Przy katedrze już sześć lat nie było księdza, którego aresztowano. Miałem wtedy różne oferty, proponowano mi stanowiska dyrektorskie, niemal ministerialne, z osobnym pokojem itp. Wszystko to odrzuciłem, wobec tego mówią mi: z powrotem do Workuty. Wtedy zacząłem im tłumaczyć: przecież panowie wiecie, że w Związku Radzieckim są trzy kategorie ludzi. Pierwsza – tych co siedzieli, druga – obecnych więźniów a trzecia – tych, co będą siedzieć. Ja należę do tych pierwszych, więc Workuty się nie boję a wy należycie do kategorii trzeciej… Na tym zakończyliśmy rozmowę. 1 grudnia 1954 r. dali mi tzw. „sprawkę”, że mogę odprawiać nabożeństwa w katedrze pińskiej.

Jako jedyny kapłan na terenie ZSRR.

– Tak, przez pewien czas miałem parafię od Bugu aż po Ocean Spokojny. Owszem, posługiwali księża w Moskwie, ale działali na innych zasadach. Tak to trwało do kwietnia 1991 roku, kiedy papież mianował mnie na pierwszego biskupa utworzonej wtedy archidiecezji mińsko-mohylewskiej.

A jak liczna była wspólnota, nad którą po 1954 r., sprawował Ksiądz pieczę?

– Zaczynałem od jednostek. Najśmielsi byli ci liczący 70-80 lat. Nie mieli nic do stracenia. Jak ktoś doszedł do emerytury, zaczynał chodzić do kościoła. Inni bardzo się bali. Wystarczyło przyjść do kościoła a następnego dnia można już było nie iść do pracy…

Ile osób, mniej więcej, uczestniczyło w niedzielnej Mszy w pińskiej katedrze?

– Może 30?

A jak wspomina Ksiądz Kardynał potajemne chrzty i inne sakramenty przyjmowane potajemnie w latach komunizmu?

– Przyjeżdżali do mnie ludzie z miejsc odległych nawet o 3 czy 5 tysięcy kilometrów, żeby ochrzcić dziecko czy wziąć ślub. Prosili tylko, by broń Boże nigdzie tego nie zapisywać.

A czy Ksiądz wyjeżdżał w jakieś inne regiony ZSRR z posługą duszpasterską?

– Nie. Nie mogłem ryzykować. Gdybym pojechał, ochrzcił gdzieś dziecko i dowiedziano by się o tym, odebrano by mi możliwość posługi kapłańskiej Pińsku. Utraciłbym nawet i to.

A tego trzeba było pilnować.

– Tak, żeby wiedziano, że w Pińsku jest ksiądz. A ta wiadomość rozchodziła się po całym Związku Radzieckim.

A do spowiedzi przychodziły zapewne osoby ze wszystkich stron?

– I jakie to były spowiedzi! Niektórzy spowiadali się po raz pierwszy od czasu Rewolucji Październikowej 1917 roku!

W czasach ZSRR, na Białorusi byli też księża pracujący w podziemiu. Czy Ksiądz Kardynał miał z nimi jakiś kontakt?

– Tak, miałem. W Baranowiczach pracował jeden z moich kolegów kursowych, inny natomiast w Czernawczycach koło Brześcia nad Bugiem. Byli to dwaj księża, których nie ruszyli ani Niemcy ani Sowieci. W czepku urodzeni (śmiech). Działali tylko oni dwaj. Pozostali zostali wywiezieni, pomordowani, zamęczeni… Tylko w diecezji pińskiej Niemcy rozstrzelali pięćdziesięciu księży.

(Rozmowa została przeprowadzona 1 maja 1996 r.; nie była publikowana do 18 listopada 2014 roku, gdyż kard. Świątek życzył sobie, aby jej publikacja nastąpiła dopiero w kilka lat po jego śmierci.)

Kardynał Kazimierz Świątek urodził się 21 października 1914 w Valdze (płd. Estonia) w patriotycznej rodzinie polskiej. 8 kwietnia 1939 przyjął w Pińsku święcenia kapłańskie, po czym pracował jako wikariusz w Prużanie na Polesiu.

21 kwietnia 1941 po raz pierwszy został aresztowany przez NKWD i uwięziony w Brześciu nad Bugiem, gdzie skazano go na karę śmierci. Wyroku nie wykonano wskutek wybuchu wojny niemiecko-sowieckiej w czerwcu tegoż roku. Po ponownym wkroczeniu na te ziemie Armii Czerwonej trafił znów 17 grudnia 1944 do więzienia, tym razem w Mińsku. 21 lipca 1945 skazano go na 10 lat łagrów syberyjskich o zaostrzonym reżimie i 5 lat pozbawienia praw obywatelskich. 3 grudnia 1947 został zesłany do gułagu w okolicach Workuty. 16 lipca 1954 odzyskał wolność w ramach odwilży po śmierci Stalina i powrócił do Pińska. 13 kwietnia 1991 został pierwszym biskupem utworzonej przez Jana Pawła II archidiecezji mińsko-mohylowskiej i jednocześnie administratorem apostolskim diecezji pińskiej. Na konsystorzu 26 listopada 1994 papież włączył abp. Świątka w skład Kolegium Kardynalskiego. 14 czerwca 2006 Kardynał ustąpił z urzędu, ale jeszcze 5 lat był administratorem apostolskim diecezji pińskiej. Zmarł po długiej chorobie, 21 lipca 2011 w Pińsku w wieku 96 lat. Spoczął w podziemnej krypcie pińskiej katedry, tuż obok sługi Bożego bp. Zygmunta Łozińskiego.

Dom kardynała Kazimierza Światka w Pińsku. Fot: Jan Smyk

Rozmawiali Tomasz Królak i Marcin Przeciszewski/KAI

Znadniemna.pl

Najgorsze było nawet nie bicie, ale przesłuchania – mówił kardynał Kazimierz Światek, wspominając lata prześladowań przez reżim komunistyczny. W zamieszczonym poniżej wywiadzie przeprowadzonym 1 maja 1996 r., opowiada o latach dzieciństwa na Polesiu, zsyłce na Syberię, powołaniu kapłańskim, uwięzieniu w celi śmierci oraz o pracy

Statystykę opartą na danych Straży Granicznej, Ministerstwa Spraw Zagranicznych oraz Urzędu do spraw Cudzoziemców zaprezentował kanał Białorusini w Polsce w komunikatorze Telegram.

Większość obywateli Białorusi otrzymała zezwolenie na pobyt stały na podstawie polskiego rodowodu i posiadania Karty Polaka. Takich osób jest niemal 28 tysięcy. Prawie 20 tysięcy Białorusinów otrzymało zezwolenia na pobyt czasowy, w zdecydowanej większości przypadków w związku z zatrudnieniem. Pozostali mają „dodatkową ochronę” na przykład ze względu na prześladowania polityczne, czy status uchodźcy albo unijną kartę pobytu.

Kanał zwraca uwagę, że w ostatnich latach liczba Białorusinów posiadających te bądź inne zezwolenia na pobyt w Polsce konsekwentnie rośnie. Na przykład w 2015 roku wydano – 5109 decyzji pozytywnych; 2018 roku – 12646, a już w 2020 – 23430, rok później 38387.

Najwięcej osób decyduje się na zamieszkanie w województwie mazowieckim i na Podlasiu.

Polska wydała 355 992 wizy obywatelom Białorusi w okresie od 10 sierpnia 2020 r. do 30 czerwca 2022r. Z tego 36 614 wiz humanitarnych. W ramach programu Polish Harbour przeznaczonego dla profesjonalistów, którzy chcą zamieszkać w Polsce wydano 42 932 wizy.

Znadniemna.pl za belsat.eu

Statystykę opartą na danych Straży Granicznej, Ministerstwa Spraw Zagranicznych oraz Urzędu do spraw Cudzoziemców zaprezentował kanał Białorusini w Polsce w komunikatorze Telegram. Większość obywateli Białorusi otrzymała zezwolenie na pobyt stały na podstawie polskiego rodowodu i posiadania Karty Polaka. Takich osób jest niemal 28 tysięcy. Prawie 20

W Reggio Emilia, miejscu, w którym w 1797 r. poeta Józef Wybicki napisał „Pieśń Legionów Polskich we Włoszech”, nazwaną na cześć gen. Jana Henryka Dąbrowskiego „Mazurkiem Dąbrowskiego”, delegacja z Polski upamiętniła 225-lecie powstania pieśni. Odegrano m.in. pierwowzór „Mazurka Dąbrowskiego” z 1800 roku.

Od niedzieli we Włoszech przebywa polska delegacja, na czele z blisko 100-letnimi weteranami Armii Andersa, która bierze udział w obchodach 78. rocznicy wyzwolenia Ankony przez żołnierzy 2. Korpusu Polskiego oraz 225. rocznicy powstania Mazurka Dąbrowskiego.

Fot.: Albert Zawada/PAP

Wtorkowe uroczystości w Reggio Emilia zainaugurowała ceremonia złożenia wieńca przed tablicą poświęconą Józefowi Wybickiemu – autorowi słów „Pieśni Legionów Polskich we Włoszech”, późniejszego polskiego hymnu narodowego – której towarzyszyło odegranie w wykonaniu Orkiestry Reprezentacyjnej Sił Powietrznych RP pierwowzoru „Mazurka Dąbrowskiego” w wersji z 1800 roku. Uczestnicy uroczystości złożyli także wieniec przed tablicą upamiętniającą „ojców” włoskiej flagi.

Następnie, po przejściu do Sali del Tricolore mieszczącej się w Urzędzie Miasta wygłoszono przemówienia. Odbyła się także ceremonia wręczenia Medali „Pro Bono Poloniae” i „Pro Patria”.

„Kilkaset metrów stąd znajduje się kawiarnia, w której polski poeta Józef Wybicki 225 lat temu na zachowanej do dziś kartce papieru napisał słowa, które już dla kilku pokoleń Polaków są drogowskazem: +Jeszcze Polska nie zginęła, kiedy my żyjemy+” – powiedział szef Urzędu do Spraw Kombatantów i Osób Represjonowanych Jan Józef Kasprzyk.

Jak mówił, Wybicki „pisał te słowa w momencie szczególnym, w dwa lata po trzecim rozbiorze Polski, w dwa lata po momencie, w którym Rosja, Prusy i Austria rozdrapały państwo polskie, które jeszcze 100 lat wcześniej było istotnym imperium europejskim”.

Zaznaczył, że słowa „Jeszcze Polska nie zginęła, kiedy my żyjemy”, „niesione przez pokolenia dawały siłę i dawały moc”.

Fot.: Albert Zawada/PAP

Przywołał w swoim wystąpieniu wiersz Jana Lechonia „Przypowieść”. „Ten wiersz powstał, kiedy żołnierze Andersa niestety nie doszli do wolnej Polski, tak, jak do wolnej Polski nie doszli legioniści Jana Henryka Dąbrowskiego. W tym gorzkim wierszu czytamy, iż +Żołnierz, który zostawił ślady swojej stopy, na wszystkich niedostępnych drogach Europy, szedł naprzód, gdy nie mogli najbardziej zajadli. I wdzierał się na szczyty, z których inni spadli. Został zapytany: +Czy było warto?+ Odpowiedział: +Ach! Śmieszne pytanie+” – mówił minister Kasprzyk.

Podkreślił, że „dla Polaków, pytanie, czy warto bić się o wolność, jest pytaniem retorycznym”.

Przewodniczący Rady Miejskiej Reggio Emilia Matteo Iori przypomniał, że w tym roku we Włoszech obchodzona jest 225. rocznica narodzin pierwszej flagi narodowej, proklamowanej w sali del Tricolore 7 stycznia 1797 roku. „W Polsce natomiast obchodzona jest 225. rocznica powstania hymnu narodowego, skomponowanego przez patriotę i poetę Józefa Wybickiego. Pieśń ta zrodziła się kilkadziesiąt metrów od tej Sali” – dodał.

Wskazał, że „tegoroczne obchody posiadają dodatkowy wymiar”. „Dziś nie przypominamy jedynie o drodze do wolności, którą pokonał polski i włoski naród, ale jesteśmy tu, by podkreślić z całą mocą, że wspomniane wartości przekuwają się na serdeczne przyjęcie osób uciekających przed wojną, pozbawionych wolnego kraju a jednocześnie unaocznić, jak istotne jest dopisanie do nich dodatkowej wartości, której musimy wszyscy bronić: pokoju” – zwrócił uwagę Matteo Iori.

Podkreślił, że nasze kraje „od lat łączą więzy przyjaźni oraz owocna współpraca w ramach programów europejskich, polityki na rzecz wymiany międzykulturowej, zrównoważonego rozwoju oraz promocji sztuki i kultury”. „Polonia mieszkająca w Reggio Emilia, licząca ponad 300 osób, współtworzy i określa nasze terytorium i jego kulturowy pluralizm” – zaznaczył.

Obecna na uroczystościach ambasador Polski we Włoszech Anna Maria Anders oceniła, że „każdy hymn narodowy odzwierciedla duszę narodu, jest syntezą jego istoty”.

„Może być uroczysty, może być pieśnią wojenną, w każdym przypadku jest artystycznym wyrazem uczuć, mentalności i kultury narodowej. Historia złączyła los Polski z hymnem skomponowanym na wygnaniu, dla narodu wymazanego z mapy geograficznej Europy. 225 lat temu, w Reggio Emilia, w rytmie mazurka, Polacy przywoływali utraconą ojczyznę, pragnęli odzyskać niepodległość, rozpoczynając wędrówkę od włoskiej ziemi, gdzie realizowano marzenie o zjednoczeniu i suwerenności. Kiedy słuchamy tej muzyki, kiedy wczytujemy się w słowa mówiące o nostalgii i woli walki, możemy zrozumieć, jak silne jest w Polakach poczucie wolności, którą należy odzyskać za wszelką cenę i której należy bronić w imię uniwersalnych wartości ludzkości” – zwróciła uwagę ambasador Anders.

Wskazała, że „odniesienie do Włoch w +Mazurku Dąbrowskiego+ i do wolności Polski we włoskim hymnie Goffredo Mameli jest niepowtarzalnym wyjątkiem światowym”. „Wyraża braterstwo narodów w walce o niepodległość, jakże ważne w przeszłości i jakże aktualne we współczesnych czasach, w dążeniu Ukrainy do prawa do obrony, do stanowienia o sobie i życia w wolności i pokoju” – podsumowała.

Konsul generalny RP w Mediolanie Anna Golec-Mastroianni powiedziała, że „dla wielu osób +Mazurek Dąbrowskiego+ jest swego rodzaju przewodnikiem nadającym właściwy kierunek w życiu codziennym”.

„Dzięki niemu istnieje między nami, Polakami, więź – polskości, tradycji, wspólnych korzeni. Dzisiejsza Polonia we Włoszech jest tego przykładem, w moim przekonaniu jest ona jakby dopełnieniem wartości wyrażonych w naszym hymnie” – zauważyła.

Wiceprezes IPN dr hab. Karol Polejowski wskazał, że „oddajemy dziś hołd człowiekowi, który jak mało kto umiał wyrazić ducha narodu, ducha Polaków, ducha bliskiego też narodowi włoskiemu”.

W maju 1797 r., po wydaniu przez gen. Jana Henryka Dąbrowskiego odezwy do rodaków, do Włoch przybywali Polacy, by służyć u boku Napoleona, który – jak wierzyli – pomoże im odzyskać utraconą ojczyznę. Do służby w Legionach zaciągnęło się wówczas ok. 7 tys. żołnierzy.

Między 16 a 19 lipca 1797 r., podczas pobytu polskich legionistów w Reggio Emilia (w ówczesnej Republice Cisalpińskiej), poeta Józef Wybicki napisał „Pieśń Legionów Polskich we Włoszech”, którą na cześć gen. Dąbrowskiego nazwano „Mazurkiem Dąbrowskiego”. Powszechnie rozpowszechniony pogląd mówi, że „Pieśń Legionów Polskich” powstała do melodii ludowego mazurka. Najczęściej podaje się, że po raz pierwszy publicznie pieśń odśpiewano 20 lipca 1797 r.

Historia Mazurka Dąbrowskiego

W 1799 r. tekst pieśni ukazał się drukiem w piśmie wydawanym we Włoszech „Legionowa dekada”. W Polsce po raz pierwszy opublikowano go w 1806 r.

Początkowo „Mazurek Dąbrowskiego” składał się z sześciu zwrotek:

„(1) Jeszcze Polska nie umarła/ kiedy my żyjemy/ Co nam obca moc wydarła/ szablą odbijemy/ (ref.) Marsz, marsz, Dąbrowski/ do Polski z ziemi włoski/ za Twoim przewodem/ złączem się z narodem/

(2) Jak Czarniecki do Poznania/ wracał się przez morze/ dla ojczyzny ratowania/ po szwedzkim rozbiorze/

(3) Przejdziem Wisłę przejdziem Wartę/ będziem Polakami/ dał nam przykład Bonaparte/ jak zwyciężać mamy/

(4) Niemiec, Moskal nie osiądzie/ gdy jąwszy pałasza/ hasłem wszystkich zgoda będzie/ i ojczyzna nasza/

(5) Już tam ojciec do swej Basi/ mówi zapłakany/ +słuchaj jeno, pono nasi/ biją w tarabany+/

(6) Na to wszystkich jedne głosy:/ +Dosyć tej niewoli/ mamy Racławickie Kosy/ Kościuszkę, Bóg pozwoli+”(tekst wg rękopisu Wybickiego).

Po I wojnie światowej pieśń została uznana za hymn odrodzonej Polski, jednak nie znalazło to odzwierciedlenia w Konstytucji marcowej z 1921 r.

22 marca 1921 roku minister spraw wojskowych gen. Kazimierz Sosnkowski wydał rozkaz nr 221, który bezpośrednio poleca oddawanie honorów przy odgrywaniu „Mazurka Dąbrowskiego” i hymnów państw sprzymierzonych. „Zrównuje on przez to Mazurka z hymnami narodowymi innych krajów. Rozkaz dotyka jednak jedynie osób wojskowych, a nie dotyczy cywilów” – wyjaśniono na stronie Biura Programu „Niepodległa”.

Zarządzenia sankcjonujące wspomniany wybór pod względem prawnym zostały wydane dopiero w drugiej połowie lat dwudziestych XX w.

15 października 1926 r. Ministerstwo Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego uznało wspomnianą pieśń za obowiązkową do śpiewania w szkołach.

Po czterech miesiącach, okólnikiem z 26 lutego 1927 r. Ministerstwo Spraw Wewnętrznych ogłosiło „Mazurek Dąbrowskiego” hymnem narodowym. 2 kwietnia 1927 r. dołączono do hymnu nuty i oficjalnie uznano jego harmonizację, której dokonał kompozytor i dyrygent Feliks Konopasek.

Zagadkowe losy rękopisu „Mazurka Dąbrowskiego”

Niewyjaśnioną do dziś zagadką pozostaje miejsce przechowywania oryginalnego rękopisu „Mazurka…”. Przez wiele lat pozostawał on w posiadaniu potomków Józefa Wybickiego. Prawnuk autora Edward Rożnowski sporządził z owego rękopisu pieśni 24 faksymile i przekazał je do ważniejszych bibliotek w kraju. W 1944 r. Johannes von Rożnowski (wnuk Edwarda, urodzony z matki Niemki) zdeponował rodzinne archiwum w banku w Berlinie. Gdy stolica Niemiec została zdobyta przez Rosjan archiwalia wywieziono do Związku Radzieckiego, gdzie trop się urywa. Nie można jednak wykluczyć, że oryginalny zapis polskiego hymnu narodowego do dziś pozostaje na terenie Rosji.

Organizatorami obchodów 78. rocznicy wyzwolenia Ankony przez żołnierzy 2. Korpusu Polskiego oraz 225. rocznicy powstania Mazurka Dąbrowskiego są: Urząd do Spraw Kombatantów i Osób Represjonowanych, Ambasada RP w Rzymie oraz Konsulat Generalny RP w Mediolanie.

Znadniemna.pl za PAP/Katarzyna Krzykowska z Reggio Emilia

W Reggio Emilia, miejscu, w którym w 1797 r. poeta Józef Wybicki napisał "Pieśń Legionów Polskich we Włoszech", nazwaną na cześć gen. Jana Henryka Dąbrowskiego "Mazurkiem Dąbrowskiego", delegacja z Polski upamiętniła 225-lecie powstania pieśni. Odegrano m.in. pierwowzór "Mazurka Dąbrowskiego" z 1800 roku. Od niedzieli we Włoszech

Na 15 dni aresztu skazany został 18 lipca br. salwatorianin ks. Andrzej Waszczuk. Proces odbył się za zamkniętymi drzwiami – pisze niezależny białoruski portal Nasza Niwa.

Kapłana zatrzymano w piątek, 16 lipca, a po doprowadzeniu na milicję wręczono mu protokół o wszczęciu postępowania z artykułu kodeksu wykroczeń dotyczącego „naruszenia zasad organizacji lub przebiegu imprez masowych”.

Nie wiadomo o jakie wydarzenie konkretnie chodzi, ale możliwe, że duchownemu zarzucono noszenie na twarzy maski , w której zamieścił zdjęcie na portalu społecznościowym.

Na masce widnieje napis”A country for life”. Takim hasłem posługiwał się sztab wyborczy kandydatki na prezydenta Białorusi Swiatłany Cichanouskiej, która w 2020 roku startowała w wyborach przeciwko rządzącemu dyktatorowi Aleksandrowi Łukaszence.

To kolejny ksiądz aresztowany na Białorusi

Ks. Andrzej Waszczuk to kolejny duchowny prześladowany w ostatnim czasie – przypomina portal zerkalo.io. 8 lipca za udostępnianie na Facebooku publikacji „ekstremistycznych mediów” na grzywnę w wysokości 640 rubli (ponad 1200 zł) skazano księdza Eugeniusza Uczkuronisa ze Smorgoń.

W maju – również „za ekstremizm” grzywną ukarano proboszcza Andrzeja Bulczaka z Postaw. Duchowny pochodzący z Polski miał oświadczyć, że zapłaci, „ale Ukrainie”. Wkrótce potem wyjechał do polski.

W marcu na sześć dni aresztu skazano katolickiego księdza z Łyntup. Ks. Aleksander Baran ucierpiał za to, ze umieścił na swoim profilu w serwisie społecznościowym biało-czerwono-biały narodowy sztandar Białorusi i flagę Ukrainy.

Z kolei za profilową naklejkę z napisem „Ukraino, wybacz” w marcu skazano na 1600 rubli grzywny grekokatolickiego duchownego z Mohylewa Wasila Jagorawa.

Białoruskie władze tłumią wszelką publiczną krytykę Łukaszenki i jego reżimu. Liczba więźniów politycznych rośnie z tygodnia na tydzień. Białoruskie Centrum Obrony Praw Człowieka „Wiosna” liczbę więźniów politycznych szacuje na 1.260 osób.

Znadniemna.pl za KAI

Na 15 dni aresztu skazany został 18 lipca br. salwatorianin ks. Andrzej Waszczuk. Proces odbył się za zamkniętymi drzwiami – pisze niezależny białoruski portal Nasza Niwa. Kapłana zatrzymano w piątek, 16 lipca, a po doprowadzeniu na milicję wręczono mu protokół o wszczęciu postępowania z artykułu kodeksu

Rozmowa z polskim politologiem, historykiem, prawnikiem, profesorem Uniwersytetu Wrocławskiego Zdzisławem Julianem Winnickim, prezesem Dolnośląskiego Oddziału Stowarzyszenia „Wspólnota Polska”.

Panie Profesorze, Straż Mogił Polskich na Wschodzie powstała w 1990 roku, a kiedy powstał pierwszy krzyż na Białorusi?

Nowiki

– Pierwszy krzyż był ustawiony w 1991 roku w Nowikach k. Sopoćkiń na miejscu śmierci gen. J. Olszyny-Wilczyńskiego. W tym samym roku był ustawiony krzyż w Niecieczy k. Lidy, w Kuropatach, dwa krzyże w Naczy k. Lidy i w Wawiórce w miejscu mogiły „Ponurego”. A w 1993 roku postawiliśmy krzyż w polnym jarze – w hołdzie żołnierzom Oddziałów Samoobrony Czynnej Ziemi Wileńskiej AK.

Kuropaty

Nieciecz

Nacza

Wawiórka

Który teraz zbezczeszczono przez władze białoruskie, zaorano mogiłę zbiorową około 40 żołnierzy Armii Krajowej Samoobrony Ziemi Wileńskiej

– Tak, zbezczeszczono krzyż Straży Mogił Polskich na Wschodzie. Ten akt bestialskiego, barbarzyńskiego wandalizmu miał miejsce w wiosce Kaczyce niedaleko wioski Rowiny w rejonie Korelicze, w dawnym powiecie nowogródzkim.

Czy może Pan Profesor opowiedzieć, jak powstawał ten krzyż?

– Ów krzyż osobiście ustawiałem z przyjaciółmi w obecności świadków strasznej bitwy mającej tam miejsce w styczniu 1945 roku. Ten krzyż – z tego, co mi wiadomo – był już wcześniej częściowo przemalowywany. Tak symbolicznie bezczeszczony. Ale tym razem już całkowicie zniszczono miejsce, w którym zginęło kilkudziesięciu żołnierzy zgrupowania „Tura”. To był ostatni dowódca oddziału Związku Walki Czynnej Ziemi Wileńskiej. Żołnierze tego oddziału przechodzili do Puszczy Nalibockiej. Pod Kaczycami – Rowinami dostali się w obławę całego pułku NKWD. W warunkach srogiej zimy (były ponad półmetrowe zaspy śniegu) nie byli w stanie się obronić. Zostali wybici. Częściowo dobici. A reszta została aresztowana.

Krzyż został usytuowany po dokładnym rozpoznaniu przez naszą ekipę – Straż Mogił Polskich – wśród ludności Kaczyc. Znalazł się człowiek, który doskonale pamiętał z opowieści rodziców, gdzie to było, i on wskazał nam to miejsce. Był to prawosławny Białorusin, który bardzo życzliwie się odniósł do naszej idei, i w tym miejscu ten krzyż ustawiliśmy w obecności członków oddziału ZPB w Nowogródku na czele z ówczesną prezeską śp. Zofią Boradyn. Zebrało się kilka osób ze wsi Kaczyce. Było piękne lato, był ksiądz proboszcz z Korelicz. Uroczystość była skromna, ale bardzo podniosła i wzruszająca.

A teraz ten grób jest zaorany…

– To jest barbarzyństwo. Nawet wrogów traktuje się z szacunkiem. Taka jest nasza wiara, nasze przekonanie. Tutaj takiego szacunku kompletnie zabrakło, a jeszcze dodatkowo miało to charakter zbezczeszczenia w sposób barbarzyński. Bestialskie ataki na polskie miejsca pamięci na Białorusi to groźny precedens.

To samo odbyło się w Mikuliszkach

Mikuliszki

– Sprawa cmentarza AK-owskiego w Mikuliszkach to barbarzyński ruch wobec naszych kombatantów – resztek żołnierzy Armii Krajowej. To jest wulgarne „splunięcie w twarz” Polsce. Od momentu, gdy zaczęły się aresztowania wśród działaczy Związku Polaków na Białorusi, a w szczególności, gdy osadzono w więzieniu Andrzeja Poczobuta, zarzucono Polakom na Białorusi, że gloryfikują tych, którzy stosowali „ludobójczą praktykę” wobec Białorusi. A miano na myśli żołnierzy Armii Krajowej walczących z Niemcami, Litwinami i z sowiecką partyzantką, która – oczywiście – prowokowała te zajścia. I z tego, co na pewno wiemy, od mniej więcej roku w białoruskich archiwach urzędują nie historycy, ale prokuratorzy, którzy poszukują rzekomych dowodów na to, że Armia Krajowa celowo niszczyła ludność białoruską.

Na razie nie znamy żadnych szczegółów co do sprawców tego ohydnego zdarzenia. Nie wiemy nic o nich. Ale wiemy, jaka jest praktyka! Istnieje przekonanie graniczące z pewnością, że nastąpiło to na skutek dyrektywy politycznej. Dyrektywy administracji państwowej. Ze szczególnym uwzględnieniem jednostek służb specjalnych, w tym KGB. Podejrzewamy sprawców tych okropnych rzeczy o przynależność do tych organów. Niemniej jestem przekonany, że akcja w Mikuliszkach miała charakter pewnego precedensu: próby zastraszenia, a jednocześnie pokazania Polsce, że bez zgody władz białoruskich nic tutaj nie będzie robione. Polskość nie będzie eksponowana, ani czczona!

W Wołkowysku przy ul. Sienkiewicza też zniszczono polskie miejsce pamięci

Wołkowysk

– Tam też krzyż ustawiałem, w miejscu, gdzie wg dokładnych danych świadków zdarzenia rozstrzelano grupę młodych łączników Armii Krajowej, z których jeden w czasie tego mordu głośno krzyczał „Nazywam się Gienikier, nazywam się Gienikier!” To nam opowiedziała pani, która słyszała to od osoby, która z kolei to słyszała. Przy naszym krzyżu stanął pomnik ufundowany przez miejscowy oddział ZPB. Dzisiaj wszystko to w sposób barbarzyński jest niszczone i hańbione.

Wtedy prezesem ZPB w Wołkowysku była pani Anna Sadowska?

– Dokładnie Anna Sadowska, która wiele lat z nami współpracowała.

Jak przebiegała tamta współpraca?

– Nie było żadnych problemów. Współpraca przebiegała doskonale. Anna Sadowska była świetnym prezesem ZPB, zabiegała też w inwestycje w postaci szkoły polskojęzycznej w Wołkowysku, co się pięknie udało. A poza tym z panią Sadowską już jako nie tylko Straż Mogił Polskich, ale także Oddział Dolnośląski „Wspólnoty Polskiej” organizowaliśmy wydarzenie, które było bardzo głośne w środowisku polskim na Białorusi, mianowicie – wymyśliliśmy coś w rodzaju Dni Kultury Polskiej w Wołkowysku. Polegały one na tym, że przywoziliśmy wykładowców, plansze, wystawy do pokazania, urządzaliśmy wystawy książek, które potem przekazywaliśmy bibliotece ZPB. Odbywało się to bardzo przyjaźnie, elegancko, z udziałem ówczesnego mera miasta, który nie miał nic przeciwko tej naszej pracy i udostępniał Dom Kultury w centrum miasta. Odbywało się to kilkakrotnie. W czasie jednej z akcji przywiozłem nawet na to miejsce dzisiaj już śp. Janusza Zakrzeńskiego, znakomitego aktora polskiego (zginął 10 kwietnia 2010 w katastrofie lotniczej pod Smoleńskiem – aut.), który dał przepiękny recital na deskach sceny Domu Kultury.

Teraz możemy tylko wspominać o tamtych czasach, chociaż nie były łatwe. A współpraca w Iwieńcu z panią Teresą Sobol? Czy była owocna?

Iwieniec

– Oczywiście że była. W ramach również Straży Mogił Polskich na Wschodzie ustaliliśmy, że Iwieniec był pierwszym miastem na terenie okupowanej Polski, w którym odbyło się powstanie w lipcu 1943 roku. W tym powstaniu miejscowe oddziały AK zajęły miasto, zlikwidowały duży garnizon niemiecki i uformowały zgrupowanie stołpecko-nalibockie Armii Krajowej. I nasza pierwsza wizyta w Iwieńcu polegała na tym, że ustawiliśmy również krzyż Straży Mogił Polskich, ale nie na mogile, tylko w hołdzie powstańcom iwienieckim na dziedzińcu tzw. Czerwonego kościoła.

Od tego czasu również w Iwieńcu organizowaliśmy na wzór tego, co robiliśmy w Wołkowysku, Dni Kultury Polskiej. Bardzo elegancko i miło to wspominamy, bo współpraca z ówczesnymi władzami miasta Iwieńca w tym zakresie była bardzo dobra. Te Dni polegały również na tym, że wygłaszaliśmy stosowne prelekcje, a nawet, co było ewenementem, wyświetliliśmy tam film – „Potop”. To był pierwszy od 1939 roku pokaz filmu polskiego w Iwieńcu. Później okazało się, że tych miejsc pamięci, szacunku, chwały naszej w okolicach Puszczy Nalibockiej jest więcej, ustawiliśmy tam jeszcze dwa krzyże, między innymi w Koźlikach.

Ile było na Białorusi krzyży Straży Mogił Polskich?

– Czterdzieści. I dwie kapliczki, jedna w Kodziołcach pod Grodnem, druga w Wojdagach koło Woronowa.

W rozmowie z dziennikarzem Niezalezna.pl Pan Profesor powiedział, że w przypadku Mikuliszek, gdyby wciągnięto tę zbiorową mogiłę do rejestru cmentarzy wojennych, byłaby ona w szczególny sposób chroniona, przynajmniej formalnie.

– Przez prawo międzynarodowe. Przy czym dokładnie nie wiem, czy ona była wciągnięta, czy nie, ale niemniej przecież ta mogiła, ten pomnik to funkcjonowało przez dwadzieścia lat, przez nieprzeszkadzanie w czasie budowy, porządkowania, to miejsce było już uświęcone, utrwalone i miało swoją postać. Tak czy owak to dwudziestoletnie funkcjonowanie tego faktycznie cmentarza wojennego uprawomocniło te mogiły.

A białoruski resort twierdzi, powołując się na miejscowe władze, że „wojennych pochowań i pochowań zagranicznych wojskowych nie zarejestrowano” na tym terytorium.

– Należałoby to sprawdzić, lecz nie powiedzą nam prawdy.

Właśnie w rozmowie z Niezalezna.pl Pan Profesor powiedział w związku z wojną na Ukrainie: propaganda wojenna jest taka, że pokazuje się tylko to, co się chce pokazać. Myślę, że to samo można powiedzieć o sytuacji na Białorusi.

– Zgadzam się.

W tej samej rozmowie Pan Profesor opowiadał, że zniszczenie polskich miejsc pamięci miało miejsce i wcześniej – w swoim czasie, też na Grodzieńszczyźnie, postawiono krzyże żołnierzom i oficerom Armii Krajowej i te krzyże zostały w nocy spiłowane. Kiedy to było?

– W 2013 roku (w 64. rocznicę śmierci bohatera 12 maja 2013 roku, z inicjatywy Fundacji Wolność i Demokracja oraz Związku Polaków na Białorusi, w miejscowości Raczkowszczyzna – red.). To była głośna sprawa. Chodziło o krzyż poświęcony porucznikowi „Olechowi”. To był porucznik Anatol Radziwonik, który do 1949 roku organizował opór przeciwko Sowietom. Był to bardzo ciekawy człowiek, bo był to rezerwowy oficer Wojska Polskiego, Białorusin prawosławnego wyznania, ale Polak w duszy.

Msza polowa w Raczkowszczyźnie

Już w październiku ubiegłego roku na nagrobkach w Kaczycach zauważono ślady wandalizmu: zostały oblane czarną farbą lub bitumem. Czy można było wtedy przewidzieć, że mogiła będzie całkiem zniszczona?

Kaczyce

– Nie, to było nie do wyobrażenia. Przecież takie odruchy nacjonalistów lub bolszewików zdarzają się, ludzie złej wiary i niewłaściwego szacunku do zmarłych są wszędzie, nie tylko na Białorusi. Natomiast takie odniesienie się w sposób negatywny do pomnika nie sugerowało, że pomnik będzie zniszczony w sposób urzędowy, że szczątki będą zaorane.

W Jodkiewiczach wykopali zwłoki ze zbiorowej mogiły 1918-1920, to już nie AK. Skąd takie czyny?

Jodkiewicze

– Tego przypadku dokładnie nie znam. To jest coś w rodzaju stałego kompleksu polskiego, który na Białorusi funkcjonuje jako kompleks takiej mentalności sowieckiej, ale czasami też białorusko-nacjonalistycznej. W związku z czym to jest takie pohańbienie i poniżenie polskości, która ciągle jak się okazuje dla władz białoruskich jest nie do przyjęcia że w ogóle istnieje.

Zbezczeszczenie mogił polskich odbyło się przed obchodami 78. rocznicy operacji „Ostra Brama”. Jak Pan Profesor myśli, czy może to być związane i zorganizowane właśnie z powodu tej rocznicy?

– Podejrzewam, że tak. Przecież w operacji „Ostra Brama” obok brygad wileńskich Armii Krajowej uczestniczyły bataliony AK głównie z Nowogródczyzny. I podejrzewam, że korelacja daty haniebnym czynem mogła być związana. Po prostu chciano dać do zrozumienia: wy możecie tu sobie swoje idee, pamięć, bohaterstwo czcić, a my wam pokażemy, że to nie jest wasze miejsce.

Faktycznie teraz przepisuje się historia nawet od czasów Wielkiego Księstwa Litewskiego.

– Zgadza się.

Czym to grozi, Panie Profesorze?

– Grozi to czymś w rodzaju zakłamania świadomości społecznej, a z drugiej strony – nastawianiem negatywnym jednej części społeczeństwa do drugiej, czyli inaczej mówiąc działa się w celu wykopania jeszcze większej jamy pomiędzy polskim i białoruskim narodami.

13 lipca dziennikarka Kaciaryna Andrejewa po prawie dwóch latach więzienia dostała kolejny wyrok – ponad 8 lat więzienia – za „zdradę stanu”. Jak Pan myśli, czy to może być związane z tym, że współpracowała z nadającym z Polski Bełsatem?

– Pewnie też. To jest takie ostrzeżenie: nie pracujcie z nimi, nie przeciwstawiajcie się rządowi, reżimowi i trzymajcie się jak najdalej od Polski, inaczej będzie z wami to, co z panią Katarzyną.

Rozmawialiśmy rok temu z Panem Profesorem o losach Andżeliki Borys i Andrzeja Poczobuta. Jak Pan uważa, czy ich sprawa też skończy się takimi okrutnymi wyrokami?

– Mam nadzieję, że nie. To jest nieco inna sytuacja. Wyrok, który pani przypomniała, to jest wyrok dla obywatelki Białorusi – Białorusinki. Natomiast Andżelika jak i Andrzej są ludźmi, o których stara się dbać państwo polskie. Pewnie jakieś działania nadal są prowadzone, ale to jest sprawa na tyle delikatna, że są nieujawniane. Miejmy nadzieję, że takich wyroków nie będzie i że może żadnych wyroków nie będzie.

Miejmy nadzieję. Spodziewamy się, że wystarczy im sił i zdrowia, żeby przetrwać. A jak Pan ocenia to, co się dzieje z polską oświatą na Białorusi?

– Jak wiadomo z medialnych przekazów, polskie szkoły od września przestaną być polskimi. Zresztą, to nie były polskie szkoły. To były dwie polskojęzyczne szkoły w Grodnie i w Wołkowysku. A więc tak naprawdę białoruskie z polskim językiem wykładowym. Ale od nowego roku szkolnego język polski w tych szkołach będzie zlikwidowany. W zamian wprowadzony zostanie język rosyjski obejmujący całość nauczania. A tak zwane fakultatywy, czyli polskie klasy w rozmaitych szkołach w miejscowościach zamieszkałych w dużej liczbie przez Polaków – na przykład w rejonie lidzkim, a nawet w Mińsku – też będą usunięte. Czyli nauczanie w języku polskim zostanie całkowicie zlikwidowane!

Jak Pan Profesor ocenia zarządzenie przez prezydenta Łukaszenkę ruchu bezwizowego na granicy polsko–białoruskiej. Co to właściwie znaczy? Jaki jest prawdziwy stosunek władz białoruskich do Polski?

– Stosunek władz białoruskich do Polski jest niezmiennie negatywny. W szczególności niezmiennie negatywny do mniejszości polskiej na Białorusi oraz do wszelkich przejawów polskiej aktywności i pamięci historycznej, która na tych ziemiach występuje niemal co krok. I nie stoi z tym w sprzeczności fakt, że Łukaszenka pokazuje, iż otwiera granice. Po prostu Białoruś czerpie z tego duże korzyści turystyczne.

W rozmowie z Niezalezna.pl Pan Profesor powiedział, że: „oddziały ZPB, których jest ponad sto, funkcjonują teraz na zasadzie towarzyskiej i bardzo – można powiedzieć – ostrożnie. W tej chwili jest to raczej działalność rodzinno-koleżeńsko-towarzyska, a nie pełnowymiarowa działalność społeczno-kulturalna. Tak że rodacy czekają na „odwilż”. I jestem głęboko przekonany, że jak tylko taka „odwilż” nastąpi, Związek Polaków na Białorusi odrodzi się. Skąd taka pewność?

– Można powiedzieć, że nasi rodacy funkcjonują w pewnym „zahibernowaniu”. Mimo formalnej likwidacji przez państwo białoruskie wciąż jest bardzo wiele oddziałów Związku Polaków na Białorusi. Związek Polaków na pewno się odrodzi, bo są Polacy, a tam, gdzie są Polacy, tam będzie odrodzenie polskie, choć może nie w takim zakresie, jak to sobie wyobrażaliśmy dwadzieścia lat temu. Polskość w duszy, polskość w pamięci pozostaje, a jednocześnie represje powodują, że ludzie utwierdzają się w swojej tożsamości i zapewne w momencie, gdy nastąpi odwilż, Związek Polaków też z tej zmarzliny powstanie.

Dziękuję za rozmowę.

Rozmawiała Marta Tyszkiewicz z Wrocławia

Rozmowa z polskim politologiem, historykiem, prawnikiem, profesorem Uniwersytetu Wrocławskiego Zdzisławem Julianem Winnickim, prezesem Dolnośląskiego Oddziału Stowarzyszenia „Wspólnota Polska”. Panie Profesorze, Straż Mogił Polskich na Wschodzie powstała w 1990 roku, a kiedy powstał pierwszy krzyż na Białorusi? [caption id="attachment_6096" align="alignnone" width="500"] Nowiki[/caption] - Pierwszy krzyż był ustawiony w 1991

W nawiązaniu do publikacji pt. „Tajemnica szczątków ostatniego króla Polski wciąż nie wyjaśniona” z dnia 16 lipca 2022 roku publikujemy artykuł dyrektor Instytutu Polskiego w Petersburgu Ewy Ziółkowskiej, opublikowany przez portal Polonika.pl, i opowiadający o losach szczątków ostatniego polskiego monarchy ze szczególnym uwzględnieniem petersburskiego okresu:

Ostatni król Polski Stanisław August Poniatowski, po swojej abdykacji i po śmierci carycy Katarzyny II, został…zaproszony do Petersburga przez jej syna i następcę, Pawła I. Ostatnie miesiące życia monarcha spędził w stolicy Rosji, przy cesarskim dworze. Życie zakończył 1 (12) lutego 1798 r. w swojej petersburskiej siedzibie ‒ Pałacu Marmurowym. Miejscem jego ostatniego spoczynku przez 140 lat była krypta w kościele św. Katarzyny Aleksandryjskiej przy Newskim Prospekcie.

Kościół św. Katarzyny fot. Ewa Ziółkowska

Królewski pochówek

Car Paweł I zarządził ceremonię pogrzebową godną koronowanej głowy. Ciało zmarłego zabalsamowano. Rosyjski imperator osobiście włożył zmarłemu na głowę złotą koronę, zrobioną w Moskwie specjalnie na tę okazję. Ogłoszono czterotygodniową żałobę, 5 marca nastąpiło przeniesienie zwłok z pałacu do kościoła św. Katarzyny. Autorem dekoracji kościoła i katafalku był architekt Vincenzo Brenna. W trakcie 3-dniowych uroczystości zabrzmiało requiem es-moll „Missa pro defunctis” Józefa Kozłowskiego. Trumnę spuszczono do krypty, którą zakryto kamienną płytą z inskrypcją:

STANISLAUS AUGUSTUS/ REX POLONIAE MAGNUS DUX LITHUANIAE/ INSIGNE DOCUMENTUM UTRIUSQUE FORTUNAE/ PROSPERAM SAPIENTER DIVERSAM FORTITER TULIT/ OBIIT PETROPOLI KAL. FEBR. MDCCXCVIII./ NATUS ANNOS LXVI/ PAULUS I AUTOCRATOR/ ET IMPERATOR TOTIUS RUSSIAE/ AMICO ET HOSPITI/ POSUIT

[Stanisław August/ Król Polski Wielki Książę Litewski/ wymowny przykład zmienności losu/ pomyślny rozumnie, przeciwny mężnie znosił/ Zmarł w Petersburgu 1 lutego 1798/ w 66 roku życia/ Paweł I Samodzierżca/ i cesarz Wszechrosji/ przyjacielowi i gościowi/ położył.]

Kościół św. Katarzyny-rycina XIX w.

Wkrótce napis uległ zatarciu. W 1821 r. umieszczono nową płytę ze zmienionym tekstem, ufundowaną przez metropolitę mohylewskiego abp. Stanisława Siestrzeńcewicza. Z czasem, jeszcze w XIX stuleciu, ponownie wymieniono płytę, przywracając pierwotny napis. Fragment tej ostatniej płyty zachował się do dziś.

XX-wieczne losy szczątków królewskich

W 1938 r. Konsulat RP w Leningradzie został powiadomiony o zamknięciu kościoła św. Katarzyny i możliwości zabrania królewskich szczątków. Placówka była zobowiązana załatwić formalności związane z zabraniem historycznej trumny z krypty i wyekspediowaniem do Polski. Konsulowie dopełnili wszystkich niezbędnych procedur: komisyjnego otwarcia krypty, umieszczenia szczątków w nowych trumnach, metalowej i drewnianej, zaplombowania, uroczystego pożegnania w świątyni i transportu na dworzec kolejowy. W tej sprawie zachowały się dwa tajne raporty z 27 czerwca i 5 lipca 1938 r., podpisane przez konsula RP Eugeniusza Weesego, z których m.in. dowiadujemy się, że „… szczątki królewskie, wraz z dolną częścią pierwotnej trumny, zostały złożone w skrzyni metalowej, poczem dokonano oględzin sanitarnych i celnych. Stwierdzono przy tem, że korona królewska jest zachowana doskonale; próby przeprowadzone na miejscu przy zastosowaniu kwasu siarczanego wskazują na to, iż jest to korona złota. W związku z tem przedstawiciele sowieccy zasiągnęli dodatkowych informacyj, czy można tę koronę wysłać do Polski. Po skomunikowaniu się telefonicznem z Moskwą, przyszła odpowiedź pozytywna. Umieszczono więc koronę u wezgłowia trumny. Przy oględzinach szczątków stwierdzono, iż z ciała i kości pozostały wyłącznie popioły, a tylko materia i brokaty zachowały się dotychczas. Należy to tłumaczyć tem, iż podczas powodzi, które miały miejsce w międzyczasie, sklepienia kościelne były zalewane wodą, co przyśpieszyło proces rozkładu ciała i kości…”.

Krypta królewska fot. Ewa Ziółkowska

Ołowianą trumnę ze szczątkami Stanisława Augusta oraz dwie urny zawierające serce i wnętrzności króla odesłano do miejsca jego urodzenia – Wołczyna k. Brześcia (woj. poleskie) i złożono w kościelnej krypcie. Po 17 września 1939 r. grób Stanisława Augusta ponownie znalazł się w granicach ZSRS. W 1995 r. trumna ze sprowadzonymi z Białorusi resztkami królewskiego pochówku spoczęła w podziemiach Archikatedry Warszawskiej.

Prace remontowe i konserwatorskie w krypcie

Tymczasem w Petersburgu podczas rekonstrukcji kościoła św. Katarzyny w latach 90. XX w. zajęto się także kryptą królewską. Po usunięciu 80-centymetrowej warstwy gruzu pozostała pusta piwnica i nad nią – uszkodzona płyta inskrypcyjna w posadzce kościoła. Grupą rosyjskich konserwatorów przez kilka lat kierowała dr Romualda Hankowska, historyk sztuki i konserwator zabytków. Dzięki przeprowadzonej przez nią kwerendzie w archiwach Moskwy i Petersburga światło dzienne ujrzały nieznane dotąd materiały, m.in. O pochowaniu w Petersburgu króla polskiego Stanisława oraz Regestr rzeczy wziętych dla ubrania J.K.M-ci po śmierci w miesiącu Februaryi 1798. Ten ostatni dokument podaje, w co ubrany został król po śmierci. Wyjaśnia także sprawę orderów. Nie potwierdza, jak podaje wiele opracowań, że króla pochowano z orderem Orła Białego, wymienia natomiast dwa ordery rosyjskie: św. Andrzeja i św. Aleksandra Newskiego.

Krypta królewska fot. Ewa Ziółkowska

Prace w krypcie objęły m.in.: oczyszczenie ścian i sklepienia, osuszenie pomieszczenia, zamontowanie kraty przy wejściu i zainstalowanie oświetlenia. Aby wydzielić pierwotną kryptę królewską, w miejscu dawnej ściany działowej osadzono ozdobną kratę z tarczą ze złoconym monogramem królewskim. Za nią położono ocalały fragment płyty inskrypcyjnej. W kościele umieszczono marmurową tablicę informacyjną, po polsku i rosyjsku.

Krypta królewska, lata 90. XX w.

Zachowana część historycznej płyty fot. Ewa Ziółkowska

Replika krypty królewskiej fot. Ewa Ziółkowska

Z czasem w krypcie zawieszono portret Stanisława Augusta pędzla prof. Wojciecha Kurpika z warszawskiej ASP oraz urządzono niewielką wystawę poświęconą królowi i miejscom jego ostatniego spoczynku. W świątyni, przy wejściu do zakrystii, w otworze w posadzce przez lata przykrytym prowizorycznie, zamontowana została w 2018 r. replika historycznej płyty.

Tablica w kościele fot. Ewa Ziółkowska

W podziemiach kościoła św. Katarzyny złożono także trumienkę z kilkoma kosteczkami króla Stanisława Leszczyńskiego, wywiezionymi po rewolucji francuskiej z Nancy do Warszawy i przekazanymi Towarzystwu Przyjaciół Nauk. Zrabowane przez Rosjan po powstaniu listopadowym, trafiły do Cesarskiej Biblioteki Publicznej w Petersburgu. Dzięki staraniom środowisk polonijnych, w 1857 r. złożono je w krypcie królewskiej. Wróciły do Polski w 1922 r. Taki to tragiczny los spotkał dwóch Stanisławów, zmarłych na obczyźnie polskich monarchów wygnańców – jak podaje legenda – ponoć dlatego, że koronowani byli nie na Wawelu a w Warszawie.

Ewa Ziółkowska/polonika.pl

Znadniemna.pl

W nawiązaniu do publikacji pt. "Tajemnica szczątków ostatniego króla Polski wciąż nie wyjaśniona" z dnia 16 lipca 2022 roku publikujemy artykuł dyrektor Instytutu Polskiego w Petersburgu Ewy Ziółkowskiej, opublikowany przez portal Polonika.pl, i opowiadający o losach szczątków ostatniego polskiego monarchy ze szczególnym uwzględnieniem petersburskiego okresu: Ostatni

14 lipca minęła 84. rocznica tajnego pogrzebu króla Stanisława Augusta Poniatowskiego w Wołczynie. Ostatni polski monarcha był postacią kontrowersyjną. Takie same po śmierci monarchy okazały się losy jego szczątków, które trzykrotnie zmieniały lokalizację i wciąż być może czekają na godny pochówek.

Giovanni Battista Lampi. Król Stanisław August Poniatowski

Fragment portretu Stanisława Augusta z klepsydrą. Dzieło Marcello Bacciarellego z 1793 r. Obraz powstał na dwa lata przed abdykacją i pięć przed śmiercią króla. Obraz w zbiorach Muzeum Narodowego w Warszawie. Fot.: Jerzy S. Majewski

Warszawa. Muzeum Narodowe. Giovanni Battista Lampi. Portret Stanisława Augusta Poniatowskiego z roku 1790. Fot.: Jerzy S. Majewski

We wsi Wołczyn w województwie poleskim II Rzeczypospolitej Polskiej (obecnie w obwodzie brzeskim na Białorusi), w tajemnicy przed opinią publiczną, 14 lipca 1938 roku, w krypcie miejscowego kościoła, pochowano przekazane przez bolszewików szczątki ostatniego króla Polski Stanisława Augusta Poniatowskiego.

Wołczyn. Odbudowywany obecnie kościół św. Trójcy. To tutaj w roku 1938 złożono trumnę oraz dwie urny ze szczątkami króla Stanisława Augusta. Fot. Iness Todryk-Pisalnik

Kościół w Wołczynie to świątynia, którą ufundował władający wsią ojciec przyszłego króla – Stanisław Poniatowski. Urodzony 17 stycznia 1732 roku w Wołczynie mały Stanisław August został w tej świątyni ochrzczony.

Wołczyn. Kościół św. Trójcy w 1938 r. Widok od strony bramy. Fot.: Narodowe Archiwum Cyfrowe.

Wołczyn. Kościół św. Trójcy. Zakratowane i częściowo zamurowane okno, za którym latem 1938 r. złożono trumnę ze szczątkami Stanisława Augusta. Fot.: Narodowe Archiwum Cyfrowe

Wołczyn. Kościół św. Trójcy. Fragment księgi metrykalnej z metryką Stanisława Augusta. Zdjęcie z 1938 r. Fot.: Narodowe Archiwum Cyfrowe

Siedziba urzędu gminy w Wołczynie. Przed nim stoi wójt Władysław Melcher. W lipcu 1938 r. musiał podpisać dokument przyjęcia do Wołczyna trumny z prochami królewskimi. Władze sanacyjne zobowiązały go do milczenia. Fot.: Narodowe Archiwum Cyfrowe

Premier Felicjan Sławoj Składkowski drugi od lewej i obok prezydent Ignacy Mościcki. Obaj z „gospodarską” wizytą w Państwowych Zakładach Optycznych. To premier z prezydentem zdecydowali o haniebnym, potajemnych pochowaniu Stanisława Augusta w Wołczynie w roku 1938. Fot.: Narodowe Archiwum Cyfrowe

Pogrzeb w Wołczynie był drugim z trzech pogrzebów ostatniego polskiego monarchy.

Pierwszy miał miejsce w Petersburgu w kościele katolickim pw. Św. Katarzyny tuż po śmierci Stanisława Augusta 12 lutego 1798 roku.

Szczątki króla po upadku Imperium Rosyjskiego i przewrocie październikowym 1917 roku trafiły w ręce bolszewików.

Po odzyskaniu przez Polskę niepodległości władze w Warszawie, negatywnie oceniające postać Stanisława Augusta, nie upominały się o sprowadzenie jego prochów do Polski. Nie podnosiły tej kwestii nawet w trakcie zawierania pokoju z Sowietami w 1921 roku po wojnie polsko-bolszewickiej.

Trzeci pogrzeb Stanisława Augusta Poniatowskiego to już historia prawie współczesna. W 1989 roku, kiedy w Polsce już nie rządzili komuniści, a na Białorusi aktywnie odradzała się tożsamość narodowa Białorusinów, szczątki polskiego króla zostały w Wołczynie ekshumowane. Były to jednak spróchniałe już resztki ciała, fragmenty szat i trumny, które przewieziono na Zamek Królewski w Warszawie, po czym w 1995 roku szczątki króla złożono w krypcie archikatedry św. Jana w Warszawie.

Trzeci pogrzeb mógł jednak nie być pogrzebem wszystkich szczątków Stanisława Augusta. Według legendy, wciąż opowiadanej przez mieszkańców Wołczyna część szczątków pozostała na Białorusi w Wołczynie, w którym król się urodził. W 2012 roku pisał o tym dla gazety „Rzeczpospolita” nasz redakcyjny kolega Andrzej Pisalnik.

Proponujemy Państwu zapoznać się z reportażem z Wołczyna sprzed 10-ciu lat:

Tajemnica królewskiego grobu

Szczątki ostatniego króla Polski Stanisława Augusta Poniatowskiego prawdopodobnie wciąż spoczywają w białoruskim Wołczynie. Miejscowi nie chcą zdradzić gdzie.

– To, co panu powiem, nie spodoba się Polakom – tymi słowami próbuje uniknąć rozmowy mieszkająca w leżącej tuż przy polskiej granicy wsi Wołczyn (rejon kamieniecki obwodu brzeskiego) Halina Kaczanowska.

Pani Halina już osiem lat zajmuje się stworzeniem w rodzimym Wołczynie muzeum krajoznawczego. Ma powstać w budynku plebanii przy kościele Św. Trójcy, w którym w 1938 roku spoczęły przewiezione z petersburskiego kościoła św. Katarzyny szczątki ostatniego polskiego króla. W powojennej radzieckiej Białorusi zniknęły, by pod koniec lat 80. zostać odnalezione, a potem przewiezione do Warszawy. Tak się przynajmniej do tej pory wydawało.

W kołchozowym gabinecie

– Polacy odbudowują –mówi przejeżdżający rowerem obok stojącej w rusztowaniach świątyni mężczyzna. Na prośbę o wskazanie człowieka w Wołczynie, który najlepiej zna historię kościoła, radzi udać się do stojącego kilkaset metrów od niego domu pani Haliny. Jest przekonany, że restauracją kościoła, w którym ochrzczono i pochowano przed wojną ostatniego polskiego króla, zajmuje się ksiądz Wilk.

– To jest nazwisko dyrektora polskiej firmy, która prowadzi restaurację kościoła – poprawia Kaczanowska, gdy udaje mi się ją odnaleźć w leżącej osiem kilometrów od Wołczyna wsi Nawasiołki. Tu znajduje się administracja kołchozu, do którego obecnie należy Wołczyn.

Pani Halina, żeby nie przeszkadzać w pracy koleżankom z administracji, zaprasza mnie do wolnego gabinetu kołchozowego agronoma. – Polacy nie chcieli pochować Stanisława Augusta na Wawelu, niech więc zostanie w Wołczynie – tłumaczy Halina Kaczanowska swoją niechęć do rozmowy z polskim dziennikarzem. Gdy w 1938 roku władze radzieckie przekazały Polsce trumnę Stanisława Augusta, rząd Rzeczpospolitej nie chciał uhonorować go pogrzebem państwowym, oskarżając monarchę o przyczynienie się do rozbiorów. Trumnę złożono więc w Wołczynie.

O królu urodzonym, jak twierdzi, w miejscu, gdzie stoi dom jej matki i ona sama się urodziła, pani Halina może opowiadać godzinami. – To jedyny król, który urodził się na Białorusi i tutaj spoczął – podkreśla. Ma żal do władz białoruskich, że nie chcą wykorzystać tej okoliczności do popularyzacji Wołczyna jako miejsca pochówku ostatniego polskiego monarchy i wielkiego księcia Litwy.

Według pani Haliny dla Białorusinów, uświadamiających sobie znaczenie Wielkiego Księstwa Litewskiego, jako dawnej formy białoruskiej państwowości, postać Stanisława Augusta jest niezwykle ważna.

– To może nie spodobać się Polakom, ale jestem przekonana, że nie należy zabierać zwłok Poniatowskiego z Wołczyna. Niech tu spoczywają i dusza króla wreszcie się uspokoi – mówi, podkreślając, że jako osoba wierząca jest przeciwna staraniom odnalezienia zwłok króla, który miał już trzy pogrzeby (w 1798 r. w Petersburgu, w 1938 r. w Wołczynie, w 1995 r. w Warszawie – przyp. red.).

O tym, że zwłoki Stanisława Augusta wciąż są pochowane w Wołczynie, a nie – jak się oficjalnie uważa – w warszawskiej archikatedrze, na Białorusi zrobiło się ostatnio głośno po reportażu opozycyjnej rozgłośni Europejskie Radio dla Białorusi (Euroradio). Euroradio, powołując się na białoruskiego krajoznawcę Uładzimira Bahdanaua, rozpowszechniło informację, iż „ostatni polski król wciąż jest pochowany na Białorusi”.

Zasługa Milinkiewicza

Uładzimir Bahdanau twierdzi, że po splądrowaniu w 1949 roku przez ludność Wołczyna kościelnej krypty, niejaki Antoni Protasiuk z pomocnikiem pochował szczątki króla.

Ostatni oficjalny pogrzeb Stanisława Augusta odbył się w warszawskiej archikatedrze św. Jana 14 lutego 1995 roku. Szczątki króla odnalazł jeszcze w 1987 roku w Wołczynie Aleksander Milinkiewicz, dziś znany opozycyjny białoruski polityk, a wówczas docent uniwersytetu w Grodnie.

– Wraz z przyjaciółmi znaleźliśmy fragmenty królewskich szat i obuwia – wspomina Milinkiewicz wyprawę sprzed 25 lat w rozmowie z „Rz”. Tłumaczy, iż krypta w wołczyńskim kościele i trumna króla były bardzo zniszczone, więc nie było szans na odnalezienie ciała, które, jak oficjalnie uznano, spróchniało doszczętnie. Za odnalezienie szczątków ostatniego polskiego króla Milinkiewicza i jego towarzyszy nagrodzono odznaką Zasłużony dla Kultury Polskiej.

– Milinkiewicz był tu, kiedy jeszcze żył Antoni Protasiuk – mówi Halina Kaczanowska. Zapewnia, iż Protasiuk, który pracował przed wojną jako stróż gminy, a w 1949 roku zebrał i pochował kości króla, wyrzucone z trumny przez miejscowych wandali, nie zdradził miejsca pochówku nawet własnemu synowi.

– Czy pani zna to miejsce?

– Znam, ale nie zdradzę – odpowiada moja rozmówczyni.

Tylko wiejska legenda?

Halina Kaczanowska nie chce ujawnić miejsca spoczynku królewskich zwłok, bo obawia się, iż zostaną przekazane Polsce. – Skoro nie chcieliście go na Wawelu w 1938 roku, niech pozostanie w ziemi, na której się urodził – powtarza, przerywając moją próbę przekonywania, że królowi należy się godny pochówek.

– Należy przekonywać tę kobietę, żeby wskazała miejsce spoczynku króla – mówi nam Aleksander Milinkiewicz. Przyznaje, iż odnalezienie zwłok stałoby się naukową sensacją.

Milinkiewicz jest przekonany, że niezależnie od tego, czy zwłoki są w Wołczynie, czy jest to tylko miejscowa legenda, we wsi, będącej miejscem narodzin ostatniego króla Polski i ostatniego wielkiego księcia litewskiego, powinien powstać memoriał Stanisława Augusta. – Z osobami koronowanymi jest podobnie jak ze świętymi, wystarczy pochować fragmenty szczątków, aby miejsce pochówku uznano za oficjalne miejsce spoczynku takiej osoby – mówi Milinkiewicz. Jego zdaniem memorialny grób monarchy w Wołczynie stałby się atrakcją turystyczną numer jeden w obwodzie brzeskim.

Inne spojrzenie na historię

– Jeszcze kilkanaście lat temu twierdziłbym, że na Białorusi jest to niemożliwe, gdyż władze starają się wymazać ze świadomości Białorusinów wszystko, co jest związane ze wspólną z Polakami historią naszego narodu – mówi opozycyjny polityk. Zdaniem Milinkiewicza ostatnio sytuacja się zmieniła i, przede wszystkim ze względu na chęć rozwoju turystyki, władze mogą się zgodzić na to, aby Stanisław August miał dwa groby, jeden w Polsce, w Warszawie, a drugi na Białorusi, w Wołczynie.

– W muzeum, które budujemy za środki kołchozu, na pewno znajdzie się miejsce na memorialną ekspozycję poświęconą Stanisławowi Augustowi – proponuje swoje rozwiązanie Halina Kaczanowska i znowu przekonuje, iż jest przeciwna ekshumacji szczątków króla, bo zostaną wywiezione z Wołczyna. – Niech miejsce pochówku pozostanie tajemnicą – mówi.

Według Kaczanowskiej wystarczy, że nikt nie udowodnił, iż zwłoki Stanisława Augusta opuściły Wołczyn. A to, że, jak oficjalnie uznano w Polsce, spróchniały jeszcze w Petersburgu wskutek powodzi zalewających kryptę w kościele św. Katarzyny, jest nieprawdą – zapewnia pani Halina.

Andrzej Pisalnik/ Rzeczpospolita, 29 lipca 2012 roku

Znadniemna.pl na podstawie rp.pl

14 lipca minęła 84. rocznica tajnego pogrzebu króla Stanisława Augusta Poniatowskiego w Wołczynie. Ostatni polski monarcha był postacią kontrowersyjną. Takie same po śmierci monarchy okazały się losy jego szczątków, które trzykrotnie zmieniały lokalizację i wciąż być może czekają na godny pochówek. [caption id="attachment_57188" align="alignnone" width="1024"] Giovanni

Skip to content