HomeStandard Blog Whole Post (Page 136)

Potomkowie i bliscy dawnych mieszkańców Nowogródka uczcili w niedzielę, 31 lipca, na Jasnej Górze pamięć 11 sióstr nazaretanek z tego miasta, rozstrzelanych przez hitlerowców 1 sierpnia 1943 roku.

Zakonnice, które oddały życie za innych mieszkańców, 22 lata temu beatyfikował Jan Paweł II.

W organizowanej od ponad 50 lat pielgrzymce uczestniczyli m.in. wychowankowie nazaretanek, potomkowie rodzin ocalonych przez zakonnice i osoby, których rodzinne korzenie wywodzą się z Nowogródka i z jego okolic. Najstarszy z uczestników dorocznej pielgrzymki miał 95 lat.

Przed jasnogórskim obrazem Matki Bożej pielgrzymi dziękowali za ocalenie swoich najbliższych i składali hołd pamięci nazaretanek, które ofiarowały swoje życie za 120 osób, aresztowanych i przeznaczonych do rozstrzelania. Karę śmierci zamieniono wówczas aresztowanym na roboty w Niemczech, a niektórych zwolniono. Zakonnice zostały rozstrzelane. Dzisiaj, 1 sierpnia, mija 79. rocznica tamtych wydarzeń.

W 2000 roku Papież Jan Paweł II beatyfikował zamordowane nazaretanki. Trzy lata później rozpoczął się proces beatyfikacyjny s. Małgorzaty Banaś – jedynej zakonnicy, która ocalała, ponieważ w dniu aresztowania czuwała przy chorych w szpitalu i gestapo jej nie aresztowało. Po wojnie przez wiele lat siostra opiekowała się wiernymi w pozbawionej księdza nowogródzkiej świątyni – kościoła, w którym chrzczony był Adam Mickiewicz.

Dzięki ofierze sióstr nazaretanek przeżył także ich kapelan ksiądz Aleksander Zienkiewicz – również on jest kandydatem na błogosławionego w toczącym się procesie beatyfikacyjnym. Ksiądz Zienkiewicz zaliczany jest do najwybitniejszych kapłanów społeczników, intelektualistów, duszpasterzy i wychowawców młodzieży archidiecezji wrocławskiej. Od 1939 roku był on rektorem fary w Nowogródku i kapelanem sióstr nazaretanek, a w 1942 roku mianowano go dziekanem nowogródzkim i wikariuszem północnej części diecezji pińskiej.

– Jako nowogródzianie dziękujemy Panu Bogu za to, że św. Jan Paweł II w jubileuszowym roku 2000 wyniósł 11 sióstr nazaretanek na ołtarze, ogłaszając je błogosławionymi – męczenniczkami z Nowogródka. Ale przybywamy też, żeby prosić Pana Boga o beatyfikację s. Małgorzaty Banaś – nazaretanki, wiernej strażniczki nowogródzkiej fary. I przybywamy, żeby prosić o beatyfikację ks. Aleksandra Zienkiewicza – mówił w niedzielnej homilii na Jasnej Górze duszpasterz środowiska nowogródzian ks. prał. Jan Adamarczuk.

Służebnica Boża s. Maria Małgorzata (Ludwika Banaś)

Ksiądz Aleksander Zienkiewicz

W lipcu 1943 roku Niemcy rozpoczęli w Nowogródku aresztowania. Uwięzili prawie 120 Polaków. Przełożona nowogródzkich nazaretanek s. Maria Stella zgłosiła wówczas gotowość ofiarowania się za innych. Ostatecznie hitlerowcy zamienili aresztowanym karę śmierci na wywóz do pracy w Niemczech, a niektórych zwolnili. Wszyscy przeżyli wojnę i ocaleli. Jednak siostry nazaretanki 31 lipca otrzymały wezwanie na gestapo, a następnego dnia zostały wywiezione i rozstrzelane w lesie, 5 km od Nowogródka.

Znaniemna.pl/PAP

Potomkowie i bliscy dawnych mieszkańców Nowogródka uczcili w niedzielę, 31 lipca, na Jasnej Górze pamięć 11 sióstr nazaretanek z tego miasta, rozstrzelanych przez hitlerowców 1 sierpnia 1943 roku. Zakonnice, które oddały życie za innych mieszkańców, 22 lata temu beatyfikował Jan Paweł II. W organizowanej od ponad 50

78 lat temu, 1 sierpnia 1944 r., na mocy decyzji Dowódcy AK gen. Tadeusza Komorowskiego „Bora” w Warszawie wybuchło powstanie. Przez 63 dni prowadzono z wojskami niemieckimi heroiczną i osamotnioną walkę, której celem była niepodległa Polska, wolna od niemieckiej okupacji i dominacji sowieckiej.

Powstanie Warszawskie było największą akcją zbrojną podziemia w okupowanej przez Niemców Europie. Planowane na kilka dni, trwało ponad dwa miesiące. Jego militarnym celem było wyzwolenie stolicy spod niezwykle brutalnej niemieckiej okupacji, pod którą znajdowała się od września 1939.

Dowództwo Armii Krajowej zakładało, że Armii Czerwonej zależeć będzie ze względów strategicznych na szybkim zajęciu Warszawy. Przewidywano, że kilkudniowe walki zostaną zakończone przed wejściem do miasta sił sowieckich. Oczekiwano również pomocy ze strony aliantów.

Opanowanie miasta przez AK przed nadejściem Sowietów i wystąpienie w roli gospodarza przez władze Polskiego Państwa Podziemnego w imieniu rządu polskiego na uchodźstwie miało być atutem w walce o niezależność wobec ZSRS. Liczono na to, że ujawnienie się w Warszawie władz cywilnych związanych z Delegaturą Rządu na Kraj będzie szczególnie istotne w związku z powołaniem przez komunistów PKWN.

Premier Stanisław Mikołajczyk, udający się pod koniec lipca 1944 r. na rozmowy ze Stalinem, liczył, że ewentualny wybuch powstania w stolicy wzmocni jego pozycję negocjacyjną wobec Sowietów.

Opinii premiera nie podzielał Naczelny Wódz gen. Kazimierz Sosnkowski, który uważał, że w zaistniałej sytuacji zbrojne powstanie pozbawione jest politycznego sensu i w najlepszym przypadku zmieni jedną okupację na drugą. W depeszy do gen. Komorowskiego pisał: „W obliczu szybkich postępów okupacji sowieckiej na terytorium kraju trzeba dążyć do zaoszczędzenia substancji biologicznej narodu w obliczu podwójnej groźby eksterminacji”. Pomimo takiego stanowiska, gen. Sosnkowski nie wydał w sprawie powstania jednoznacznego rozkazu.

Przy podejmowaniu decyzji o rozpoczęciu walki w stolicy nie bez znaczenia były także działania propagandy sowieckiej. Pod koniec lipca na ulicach Warszawy zaczęły pojawiać się bowiem odezwy informujące o ucieczce KG AK i o przejęciu dowództwa nad siłami zbrojnymi podziemia przez dowództwo Armii Ludowej. Z kolei oddana przez Sowietów Związkowi Patriotów Polskich radiostacja Kościuszko wzywała warszawiaków do natychmiastowego podjęcia walki. W tej sytuacji KG AK obawiała się, że komunistyczna dywersja może doprowadzić do niekontrolowanych i spontanicznych wystąpień zbrojnych przeciwko Niemcom, na czele których będą stawać komuniści.

Za rozpoczęciem walk w stolicy przemawiała również ewakuacja Niemców, która w drugiej połowie lipca 1944 r. objęła niemiecką ludność cywilną i wojskową, oraz widoczne przejawy zaniku morale niemieckiej administracji i wojska, wywołane sytuacją panującą na froncie, a także zamachem na Hitlera 20 lipca 1944 r.

Były również poważne obawy co do konsekwencji bojkotu zarządzenia gubernatora Ludwiga Fischera, wzywającego mężczyzn z Warszawy w wieku 17-65 lat, do zgłoszenia się 28 lipca 1944 r. w wyznaczonych punktach stolicy, w celu budowy umocnień. Istniało niebezpieczeństwo, że zarządzenia niemieckie, mogą doprowadzić do rozbicia struktur wojskowych podziemia i uniemożliwić rozpoczęcie powstania. Dodać należy, iż w ostatnich dniach lipca Niemcy wznowili gwałty i represje wobec ludności oraz rozstrzeliwanie więźniów.

Rozkaz o wybuchu powstania wydał 31 lipca 1944 r. dowódca AK gen. Tadeusz Komorowski „Bór”, uzyskując akceptację Delegata Rządu Jana S. Jankowskiego.

1 sierpnia 1944 r. do walki w stolicy przystąpiło ok. 40-50 tys. powstańców. Jednak zaledwie co czwarty z nich liczyć mógł na to, że rozpocznie ją z bronią w ręku.

Na wieść o powstaniu w Warszawie Reichsfuehrer SS Heinrich Himmler wydał rozkaz, w którym stwierdzał: „Każdego mieszkańca należy zabić, nie wolno brać żadnych jeńców, Warszawa ma być zrównana z ziemią i w ten sposób ma być stworzony zastraszający przykład dla całej Europy”.

Przez 63 dni powstańcy prowadzili heroiczny i samotny bój z wojskami niemieckimi. Ostatecznie wobec braku perspektyw dalszej walki 2 października 1944 r. przedstawiciele KG AK płk Kazimierz Iranek-Osmecki „Jarecki” i ppłk Zygmunt Dobrowolski „Zyndram” podpisali w kwaterze SS-Obergruppenfuehrera Ericha von dem Bacha w Ożarowie układ o zaprzestaniu działań wojennych w Warszawie.

Według postanowień układu żołnierze AK z chwilą złożenia broni mieli korzystać ze wszystkich praw konwencji genewskiej z 1929 r., dotyczącej traktowania jeńców wojennych. Takie same uprawnienia otrzymali żołnierze AK, którzy dostali się do niemieckiej niewoli w czasie walk toczonych od początku sierpnia w Warszawie. Niemcy przyznali prawa jeńców wojennych także członkom powstańczych służb pomocniczych.

W podpisanym dokumencie strona niemiecka stwierdzała ponadto, że osoby uznane za jeńców wojennych „nie będą ścigane za swoją działalność wojenną ani polityczną tak w czasie walk w Warszawie, jak i w okresie poprzednim, nawet w wypadku zwolnienia ich z obozów jeńców”.

Odnośnie do ludności cywilnej znajdującej się w czasie walk w mieście – Niemcy zapewnili, że nie będzie stosowana wobec niej odpowiedzialność zbiorowa. Dodatkowo gwarantowali: „Nikt z osób znajdujących się w okresie walk w Warszawie nie będzie ścigany za wykonywanie w czasie walk działalności w organizacji władz administracji, sprawiedliwości, służby bezpieczeństwa, opieki publicznej, instytucji społecznych i charytatywnych ani za współudział w walkach i propagandzie wojennej. Członkowie wyżej wymienionych władz i organizacji nie będą ścigani też za działalność polityczną przed powstaniem”.

Zgodnie z żądaniami niemieckiego dowództwa miasto mieli opuścić wszyscy jego mieszkańcy. Układ przewidywał, że ewakuacja „zostanie przeprowadzona w czasie i w sposób oszczędzający ludności zbędnych cierpień”, a „dowództwo niemieckie dołoży starań, by zabezpieczyć pozostałe w mieście mienie publiczne i prywatne”.

O realizacji ustaleń zawartych w układzie z 2 października 1944 r. tak pisał prof. Norman Davis: „W pierwszym stadium Niemcy z pewnością trzymali się postanowień zawartego układu. Po Powstaniu nie wróciły straszliwe masakry, jakie się zdarzały w czasie jego trwania. Nie próbowano tępić Żydów czy innego +niepożądanego elementu+ i – ogólnie rzecz biorąc – ewakuowanych do obozów przejściowych nie bito, nie głodzono ani nie maltretowano na inne sposoby. Wiele tysięcy ludzi znalazło sposób, aby się wymknąć z oczek sieci, wielu też natychmiast zwolniono. Przeważająca część jeńców z Armii Krajowej została – zgodnie z umową – odesłana do regularnych obozów jenieckich pozostających pod nadzorem Wehrmachtu. (…) Kobiety, które trafiły do niewoli, zgodnie z umową kierowano do specjalnych obozów (…) albo po prostu uwalniano. Jednak w miarę upływu czasu, gdy początkowa masa zaczynała topnieć, ujawniały się bardziej nieprzyjemne aspekty hitlerowskiej machiny. Kiedy dokonano ostatecznych obliczeń, okazało się, że znacznie ponad 100 000 warszawiaków wysłano na przymusowe roboty do Rzeszy, wbrew układowi o zaprzestaniu działań wojennych w Warszawie, a dalsze kilkadziesiąt tysięcy umieszczono w obozach koncentracyjnych SS, w tym w Ravensbrueck, Auschwitz i Mauthausen”. (N. Davis „Powstanie ’44”).

W czasie walk w Warszawie zginęło ok. 18 tys. powstańców, a 25 tys. zostało rannych. Poległo również ok. 3,5 tys. żołnierzy z Dywizji Kościuszkowskiej. Straty ludności cywilnej były ogromne i wynosiły ok. 180 tys. zabitych. Pozostałych przy życiu mieszkańców Warszawy, ok. 500 tys., wypędzono z miasta, które po powstaniu zostało niemal całkowicie zburzone. Specjalne oddziały niemieckie, używając dynamitu i ciężkiego sprzętu, jeszcze przez ponad trzy miesiące metodycznie niszczyły resztki ocalałej zabudowy.

Do niemieckiej niewoli poszło ponad 15 tys. powstańców, w tym 2 tys. kobiet. Wśród nich niemal całe dowództwo AK, z gen. Komorowskim, mianowanym przez prezydenta RP Władysława Raczkiewicza 30 września 1944 r. Naczelnym Wodzem.

W wydanej nazajutrz po kapitulacji odezwie do „Do Narodu Polskiego” Krajowa Rada Ministrów i Rada Jedności Narodowej z goryczą stwierdzały: „Skutecznej pomocy nie otrzymaliśmy. (…) Potraktowano nas gorzej niż sprzymierzeńców Hitlera: Italię, Rumunię, Finlandię. (…) Sierpniowe powstanie warszawskie z powodu braku skutecznej pomocy upada w tej samej chwili, gdy armia nasza pomaga wyzwolić się Francji, Belgii i Holandii. Powstrzymujemy się dziś od sądzenia tej tragicznej sprawy. Niech Bóg sprawiedliwy oceni straszliwą krzywdę, jaka Naród Polski spotyka, i niech wymierzy słuszną karę na jej sprawców”.

Wielkość strat poniesionych przez stronę polską w wyniku powstania powoduje, że decyzja o jego rozpoczęciu do dziś wywołuje kontrowersje.

Na Fot.: Warszawa, 08 1944 r. Patrol powstańczy na ul. Jasnej. Dokładny dzień wydarzenia nieustalony. Fot. PAP-reprodukcja/zdj. S. Brauna ps. Kris.

Znadniemna.pl za PAP/Mariusz Jarosiński/

 

78 lat temu, 1 sierpnia 1944 r., na mocy decyzji Dowódcy AK gen. Tadeusza Komorowskiego „Bora” w Warszawie wybuchło powstanie. Przez 63 dni prowadzono z wojskami niemieckimi heroiczną i osamotnioną walkę, której celem była niepodległa Polska, wolna od niemieckiej okupacji i dominacji sowieckiej. Powstanie Warszawskie było

Dzisiaj, 31 lipca, mija  220. rocznica urodzin wybitnego uczonego, uczestnika powstania listopadowego – Ignacego Domeyki.

Portret Ignacego Domeyki, autor wzoru Franciszek Tegazzo, rytownik Julian Schübeler, 1871, Biblioteka Narodowa, licencja PD, źródło: Polona

Nazwisko „Domeyko” kojarzy się najczęściej z „Panem Tadeuszem” Adama Mickiewicza, Filomatami, emigracją, a także z Chile. Działalność Ignacego Domeyki wiążemy zwykle z geologią i mineralogią. Przynależność do tajnego związku patriotycznego Filomatów na Litwie, emigracją we Francji, a przede wszystkim kilkudziesięcioletni pobyt w Chile spowodowały, że choć Domey­ko czuł się i był Polakiem, jest na równi uważany za Litwina (tam się urodził), Białorusina (tam leży obecnie Niedź­wiadka – miejsce urodzenia) i Chiłijczyka (był honorowym obywatelem tego kraju). Podsumowując – Ignacy Domey­ko był obywatelem świata.

Szkice biograficzne przedstawiają Domeyko jako człowieka o niezwy­kłych walorach i odkrywcę, a przy tym człowieka głębokiej wiary.

Dzieciństwo

Domeyko wychował się w rodzinie o głębokich tradycjach, w atmosferze patriotyzmu i religijności. Więź rodzinna wśród szlachty kresowej na Litwie była wartością nadrzędną. Jego światopogląd kształtował się w rodzinie, w murach Uniwersytetu Wileńskiego oraz w szere­gach związku Filomatów, którego dewi­zą było: braterstwo, nauka i cnota. Tym wartościom pozostał wierny do końca życia i przekazywał je wszędzie, gdzie rzuciły go losy patrioty – emigranta, uczonego – reformatora chilijskiej nauki i kultury, odkrywcy – podróżnika.

Ojciec Ignacego zmarł, gdy ten miał siedem lat. Matka wywarła duży wpływ na ukształtowanie uczuć patriotycznych i re­ligijnych Ignacego. Wdzięczność za takie wychowanie wyraził Domeyko nad gro­bem, kiedy na starość przybył w rodzin­ne strony z dalekiego Chile:

Matko moja! Niech te łzy pobożne będą Bogu na ofiarę za te obfite, które po uro­dzeniu wylałaś, kiedym był jeszcze scho­rzałym niemowlęciem, potem krnąbrnym, nieposłusznym dzieckiem, zapominającym rad i przestróg Twoich, i przy rozstaniu się, kiedy serce Twoje ostrzegało Ciebie, że mnie nie obaczysz i nie przyciśniesz nigdy do swego łona.

Matko moja! Któż mi, jeśli nie Ty, złożył pierwszy raz ręce do Boga, kto do ołtarza N. Panny do tego dziś owdowionego ko­ścioła poleciła Jej opiece.

To synowskie wyznanie można po­równać jedynie z modlitwą.

Młody Ignacy otrzymał dobre wy­chowanie oraz obycie towarzyskie. Mimo wczesnego osierocenia przez ojca, dzieciństwo miał pogodne i upo­rządkowane. Od dziesiątego roku życia pozostawał pod opieką swego stryja. Szkoła, do której uczęszczał, była pro­wadzona przez księży pijarów, miała wysoki poziom i dobrze przygotowała Domeyko do studiów uniwersyteckich.

Herb Uniwersytetu Wileńskiego

Domeyko był bodaj najmłodszym studentem Uniwersytetu Wileńskiego. Poza uzdolnieniami w zakresie nauk ścisłych udzielał się artystycznie – de­klamował wiersze, próbował swych sił w szkolnym teatrze, był towarzyski i lu­bił się bawić. Miał szczęście słuchać wy­kładów najlepszych profesorów epoki. Studia matematyczno – przyrodnicze, na­zywane wówczas filozoficznymi, ukoń­czył w 1820 r. Egzamin na stopień magi­stra filozofii zdał w dwa łata później.

Za działalność w szeregach Filare­tów Domeyko był więziony, a następ­nie skazany na pobyt na wsi pod nadzo­rem policyjnym. Po upadku powstania listopadowego, w którym wziął udział, musiał emigrować: najpierw do Nie­miec, potem do Francji. Po ukończeniu Szkoły Górniczej w Paryżu otwarła się możliwość wyjazdu do Chile.

Patriotyzm i altruizm

Na obczyźnie Domeyko całym ser­cem tkwił w rodzinnym kraju, tęsknił za Polską, śledził wydarzenia w Europie i w każdej chwili był gotów do powrotu, gdyby ojczyzna tego potrzebowała. Glo­ryfikował swoją Ojczyznę. Bezsilny wo­bec podziałów polskiej emigracji w Pa­ryżu, polecał jej los opiece Boga:

Wszystkie te zmartwienia i upokorze­nia przyjąć winniśmy cierpliwie, za pokutę grzechów narodu naszego i za nasze własne […]. Jakkolwiek przyszłość przed nami, jakkolwiek ma być przyszłość naszego narodu, niech się stanie wola święta Najwyższego.

Herb rodowy Domeyków w Domu Domeyki w Santiago

Szczególnie boleśnie tęsknił za Pol­ską w dalekim Chile, i wydawało się, że nie dotrwa do końca sześcioletniego kontraktu. Listy drogą morską dociera­ły wówczas z Europy w ciągu… trzech miesięcy.

Aconcagua z lotu ptaka. Droga Domeyki z Argentyny do Chile

Nigdy nie było mi tak źle jak teraz i jedy­nie w Bogu szukam pociechy, siły i ratunku. Bo też, w istocie, kiedym opuszczał kraj, tyle miałem na tym świecie osób, co mię kochały jak dziecko swoje i tyle ludzi kochałem, że prawie, zapominało się o Bogu. Odtąd wszy­scy wymarli z tych, co mię bardzo kochali.

W marcu 1846 r. w liście z Coąuimbo do Władysława Laskowicka w Pary­żu pisał:

Widzę cały świat otwarty przed sobą, jedyną Polskę zamkniętą, i tak mi duszno, tak duszno, że są chwile, których przeżyć niepodobna.

Puente del Inca (Argentyna) – szlak Domeyki przez Andy

Piętnaste święta wielkanocne poza krajem – w 1847 roku – spędził w stoli­cy Chile, Santiago:

Ciężki to los piętnastą Wielkanoc prze­cierpieć za krajem. Jeżeli przez cały rok tułaczego życia karmi się człowiek tęsk­notą jak powszednim chlebem, w wielkie dni uroczystych świąt podwaja się tęsknota i o niczym innym nie myślę jak o kraju [… ] Powtarzam wam, że dopókim widział bliżej siebie kraj niż starość, nie dbałem o nią […], dziś, kiedy widzę starość bliżej mnie niż kraj, źle się dzieje ze mną.

W listach do paryskich przyjaciół pro­sił głównie o wiadomości o Polsce. Nie tracił nadziei, że przyjdą lepsze czasy.

Czuję w sobie jeszcze noc i gotowość do trudów i do cierpień, ale rad bym, świe­ży i silny, przebyć na dzień, w którym do­prawdy będzie można pracować dla Polski, a nie tułać się nieczynne nie wiedzieć po ja­kiej ziemi […] A jeżeli nawet znajdzie mnie śmierć na cudzym gruncie pracującego, toć nie będzie też bez korzyści dla Polski, że między dalekim ludem, najdalszym od nas, będą wspominać o Polaku i będą dobrze ży­czyć i dobrze sprzyjać Polsce.

Gabinet Ignacego Domeyki z obrazem Matki Boskiej Ostrobramskiej

Tęsknota za Polską, wolną Polską oraz towarzyszami jego patriotycznej młodości, była uczuciem dominują­cym i trwałym, nigdy zaspokojonym. Polskę i Litwę przypominały mu nawet chilijskie krajobrazy i przyroda, a także miejscowa polityka. Na końcu świata o Polsce po prostu śnił.

Lubię Chili, a wzdycham do Polski.

W tym stwierdzeniu zawarł Domeyko głęboką rozterkę swych uczuć.

W liście do Waleriana Chełchowskiego, pisanym w Santiago 28 kwietnia 1872 r., zapewniał:

Mnie żadne bogactwa tego nowego świata, o które nigdy nie dbałem, ani pięk­ne niebo i góry, ani życzliwość, dobrobyt, co mówię, grób żony nie zatrzymają, jeże­li będę mógł z dziećmi wyrwać się stąd za Ocean i być bliżej Was, z Wami, i choć na jeden dzień przed śmiercią popatrzeć na ziemię naszą, do której ciągnie mnie taż sama miłość, co i ciebie wyhodowała. Już to jest ostatnie pragnienie, które jeszcze zostało mi dane spracowanej tylu niepowo­dzeniami duszy.

Cechą zjednującą Domeyce zwolen­ników, sympatię i szacunek był jego al­truizm. Bezinteresowność w sprawach publicznych, naukowych, a także dzia­łalność charytatywna cechowała jego życie nawet w trudnych dla niego same­go chwilach. Był wrażliwy na krzywdę i biedę, nie pozostawał obojętny wobec cierpiących. Przez cały czas emigracji paryskiej, a zwłaszcza podczas pobytu w Chile, gdzie jego sytuacja materialna była o wiele lepsza, pomagał bezinte­resownie, często anonimowo. Zabiegał o opiekę nad młodymi Chilijczykami, którzy udawali się do Francji na stu­dia; o pomoc prosił swoich polskich towarzyszy w Paryżu. Dochód ze sprze­danych w Paryżu książek i minera­łów przeznaczył na rzecz charytatywnej Komisji Funduszów Emigracyjnych.

Nauczyciel i profesor

W Coąuimbo zaczął pracę nauczycie­la od wybudowania szkoły, opracowania programu i… nauczeniu się języka hisz­pańskiego, w którym miał wykładać.

Przy nieograniczonej zaś ufności, jaką pokładano we mnie, jedynym prawidłem i obowiązkiem moim było trzymać się uczciwości i obmyślić to tylko, co mogłoby wyjść na dobro korzyść przyszłych moich uczniów […]. Starałem się też przyciągnąć ku sobie nieśmiałych uczniów; niejeden z nich dziwił się i chwalił się z tego przed drugim, że ja tak z nim rozmawiałem, jak oni między sobą, jak gdybym nie był profe­sorem. Na wszystko miałem czas i ochotę, nie brakło mi przy tym godzin na moje wła­sne prace analityczne i poszukiwanie nie­znanych dotąd gatunków minerałów.

W liście z 10 czerwca 1843 r. Domeyko ujawnił, z jaką pasją przystąpił do pra­cy w dalekim Chile:

Oto powiem wam, że z początku, jakiem tu przybył, jedyna rzecz, która mocniej mię pobudziła do niejakiego życia i czynności, była miłość nauki, jakaś żądza, może głu­pia, odkrycia czegoś nowego, wsławienia się […]. Teraz zdaje mi się, że znacznie ule­czony jestem z tej gorączki; raz, że coraz bardziej poznaję, jak są głupi uczeni tego świata, a po wtóre – jak małą jest wszelka nasza nauka w Mierę najprostszej, chociaż­by najsłabszej wiary.

Żegnając się z uczniami i profesora­mi w Liceum w Coąuimbo zalecał im, aby zachowali na całe życie pracowi­tość, a nade wszystko uczciwość:

[…] przywodziłem im zawsze na uwagę mądrość Stwórcy, nicość i ograniczony ro­zum, a potrzebę Wiary.

Był wówczas Domeyko przekona­ny, że kończy się jego chilijska kariera nauczyciela i profesora. Tymczasem, wbrew jego zamierzeniom, dopiero się zaczynała.

Miłość i małżeństwo

Portret Enriquety de Sotomayor – żony Ignacego Domeyki

Nastąpiło coś, czego Domeyko się najmniej spodziewał i co odmieniło jego życie; 46 letni profesor uniwersytetu za­kochał się swą pierwszą miłością. Oto jak opisywał swoje sercowe rozterki w latach do przyjaciół w Paryżu:

Bądź co bądź, moi kochani, nie masz rady, muszę żenić się […] Dziewczyna, z którą się żenię, jest młoda, piękna jak anioł, niewinna, pobożna; nie wiedzieć cze­mu pokochała mię od pierwszego widzenia […]. Domek mój cichy i spokojny napełnił się gwarem… Będę ja weselszy, spokojniej­szy? […]

Co też za zmiana w moim życiu! W tej samej izbie, gdzie tyle samotnych wie­czorów przetęskniłem […], siedzi żona piękna jak anioł, piętnastoletnia kobieta 0 wielkich czarnych oczach… W istocie byłem już natenczas oszalał z miłości… Tysiąc głupstw biegało po duszy, a rozum był jak wielkie mrowisko […]. Wiecie, że się zajmuję chemią, mineralogią, geologią, i ogromne foliały popisałem w tych materia­łach, po francusku i hiszpańsku, że byłem przez cały ten czas zakochany w zimnej, w najzimniejszej naturze, w skałach, krusz­cach i przedpotopowych stworzeniach. Wielka wtedy rewolucja zaszła we mnie; i nie żałuję tego, co się stało. Bogu niech będzie chwała za wszystko.

Ignacy Domeyko z żoną Enriquetą de Sotomayor, 1854, Biblioteka Narodowa w Chile, licencja PD, źródło: Memoria Chilena

Miesiąc później pisał:

Nie sądźcie, abym przez ożenienie moje już na zawsze osiadł w Ameryce, lub choć na moment przestał być Polakiem. Ożenie­nie moje w niczym nie odmieniło położenia mego względem kraju. Nie szukałem żony ani dla posagu, ani dla kariery, ani dla żad­nych względów światowych. Mam dziś to­warzyszkę, która mnie kocha, i z nią pojadę do Polski, jeżeli taka będzie wola Boża […]; Nieraz z nią projektujemy sobie zrobić wo­jaż do Europy, daj Boże, żeby tam pozostać można było w naszej Polsce, w naszej, nie cudzej, nie moskiewskiej […]; wszyscy po­kochacie ją serdecznie.

Portret Anny Domeyko, córki Ignacego Domeyki, fot. Walery Rzewuski, około 1875, Muzeum Narodowe w Warszawie, licencja PD, źródło: Cyfrowe MNW

Służba nauce i obowiązki rektora

Po 14 latach pracy w Chile Domeyce powierzono misję reformy i organizacji szkolnictwa wyższego w Chile; został Delegatem Uniwersytetu, później jego wieloletnim rektorem. Zewsząd spo­tkały go zaszczyty i wyróżnienia; wie­le towarzystw naukowych ofiarowało mu swe członkostwo (Towarzystwo Literackie Krakowskie, Towarzystwo Przyrodników w Norymberdze, Akade­mia Umiejętności w Krakowie, Towa­rzystwo Nauk Ścisłych, Towarzystwo Naukowe w Getyndze i wiele innych); namawiano go nawet do kandydowa­nia na stanowisko deputowanego lub senatora. Domeyko publikował kolejne książki z geologii i mineralogii, a plonem niezwykłych podróży na ziemi Araukanów stała się książka „Araukania i jej mieszkańcy”. Pod jego nadzorem zbudowano nowy gmach uniwersytetu. Jako cudzoziemiec, mimo honorowego obywatelstwa Chile, Domeyko starał się pozostawać na uboczu wydarzeń politycznych:

Cala moja polityka w Chile była dotąd: rozszerzać oświatę, bronić ją od niedowiar­stwa i bezbożności. Dlatego spodziewam się dotrwać do końca bez narażenia się na ob­mierzłe nienawiści stronnictw.

Był jednak bacznym obserwatorem sceny politycznej. Z racji swego urzędu rektorskiego pozostawał w bliskich sto­sunkach w kolejnymi prezydentami kra­ju. Wiele jego uczniów zajmowało póź­niej wysokie stanowisko w parlamencie i rządzie chilijskim. Pisał na ten temat:

Tu, w Ameryce, cudzoziemcy, chociaż­by z najlepszymi intencjami, muszą stronić od politycznego życia i unikać wszelkiego udziału w rewolucyjnych zamieszkach. A do tego można służyć i być użytecznym bez hałasu. Prawdziwe ulepszenie w społeczeń­stwie przychodzi cicho, powolnie i spokoj­nie, rozwija się naturalnym porządkiem, wy­maga cierpliwości i wyrzeczenia się miłości własnej.

Dobrze znosił aktywność, zarówno fizyczną, jak i intelektualną. Możliwość podróżowania i eksploracji w terenie dodawały mu skrzydeł. Pasjonowało go poznawanie i odkrywanie nieznanego. Po trzymiesięcznej podróży naukowej po Chile, 10 czerwca 1843 r. pisał do przyjaciela:

Nigdy w życiu nie byłem tak zdrów i sil­ny, jak kiedym dotarł do śnieżystych wierz­chów i odetchnął wiosennym powietrzem przy topniejących lodach i spojrzał na drugą stronę Kordylierów w wasze strony. Wró­ciwszy do Coąuimbo, nieco ogłuchłem, ale mam nadzieję, że to rzecz przemijająca.

W lipcu tego samego roku potwier­dza, że głuchota samoistnie ustąpiła, ale inne troski i tęsknoty nie ustąpiły:

[ …] życie moje zawsze jednostajne, spokojne, zdrowe; nigdy nie jestem we­soły i choć jestem dobrze ze wszystkimi, choć mam huk znajomych i życzliwych, a od nikogo zdaje mi się nie cierpię żadnej przykrości, nie mam ni jednego przyjacie­la, z kim bym o wewnętrznych smutkach i cierpieniach mógł pomówić i kto by się nie znudził moją o Polsce rozmową. [… ] w sobie wszystko przeważać muszę i jedy­nemu Bogu polecać tajniki myśli moich.

W połowie grudnia w liście z Coąu­imbo do stryjów pisze:

Nie mogę jednak zataić, że z latami coraz smutniejsze myśli nasuwają mi się, coraz większa niecierpliwość i tęsknota… Straszno jest być cudzoziemcem, nawet między najlepszymi ludźmi, kiedy się za młodu nawykło być kochanym i jakże ko­chanymi! Od wszystkich, co mię otaczali.

W październiku 1845 r. pisze do La­skowicka:

Dzieję się ze mną jak z człowiekiem bardzo podeszłego wieku, któremu przed śmiercią zamykają się jeden po drugim zmysły: wzrok, słuch, powonienie; tak i mnie przychodzi odrywać się powoli od ludzi, których najmocniej kochałem; może dlatego, żebym już tylko Pana Boga kochać i o Nim jedynym myśleć.

Mapa autorstwa Ignacego Domeyki, 1845?, Biblioteka Narodowa w Chile, licencja PD, źródło: Memoria Chilena

Kierowanie uczelnią przysparzało Domeyce wielu kłopotów. Pośród nad­miaru obowiązków uniwersyteckich, u boku żony, a po jej śmierci troskliwej córki Anny, znajdował jednak chwile odpoczynku.

Wtenczas to doświadczam, jak dobrze jest być żonatym i mieć dzieciątko, które uśmiechem swoim niewinnym rozprasza i rozwidnia najcięższe chmury i mgły umy­słowe; tak byłem rad z córki, jak bym był rad z syna, bo jeśli dobry syn mógłby radą i szablą zasłużyć się Polsce, toć dobra cór­ka modlitwą i cnotą może więcej daleko przynieść pociechy i radości i uprosić u Bo­ga nieskończenie więcej.

W melancholijnym nastroju miał Nowy Rok 1870:

Czterdzieści już lat upłynęło od ostat­niego Nowego Roku, który przepędziłem u stryja [ na Litwie]; nie poddaję się latom i kto wie, jaki będzie ten nowy rok i czy się doczekam jego końca. Gdyby nie wiara i nadzieja w Bogu, to by się już człowiek skruszył i oniemiał.

Mimo osiemdziesiątego roku życia, będąc już na rządowej emeryturze, zo­stał po raz czwarty wybrany na stanowi­sko rektora Uniwersytetu Chilijskiego. Przyjął je warunkowo, gdyż był to jedy­ny sposób zażegnania konfliktów poli­tycznych między innymi kandydatami.

Wiara

Domeyko wychowany w tradycji li­tewskiej i polskiej religijności, był czło­wiekiem głębokiej wiary. Jego katoli­cyzm był naturalny; w sposób bezkon­fliktowy łączył wiarę z nauką. Swój los oraz los zniewolonej Ojczyzny oddawał w ręce Boga. Modlitwa była dla niego nie tylko rozmową z Bogiem, lecz speł­niała istotną rolę w podtrzymaniu tożsa­mości. Modlitwę po polsku zawdzięczał pamięć ojczystego języka. W pięknie przyrody, ojczystej i chilijskiej, postrze­gał dzieło Stwórcy. W atmosferze ko­ścioła znajdował ukojenie i wewnętrzny spokój. Syna Hermana, który wybrał drogę powołania, wspierał w sposób nadzwyczajny.

W1843 r. święta Bożego narodzenia spędził w górniczej osadzie Andacollo, niedaleko La Sereny, znanej z maryjne­go sanktuarium. Były to już dwunaste święta poza krajem. Pisał w pamiętniku:

Mieszkam na drugiej połowie świata; nie ma do kogo przemówić po polsku… Czegom się nauczył, o czym się przekonałem, to że człowiek mało co z siebie dobrego wy­myśli, jeżeli się nie umocni w wierze i nie oprze się na słowie Bożym. Zasługa polega na onej nieustannej wojnie, jaką musi pro­wadzić ze sobą, ze skłonnością ku złemu.

Prawdziwa mądrość nie jest z tego świa­ta […]. Dlatego wszystkimi siłami starać się winniśmy o wiarę, prosić o nią u Boga w prostocie serca, jak dzieci proszą chleba u ojca, a nie marnować rozumu na próż­nych wnioskach i wymysłach ludzkich, od których kamienieje dusza.

Najpewniejszym środkiem do osiągnię­cia wiary za łaską i miłosierdziem Bożym jest pokora i miłość bliźniego, ta szczytna i nieograniczona miłość, której przykład dał nam Zbawiciel umierając za nas, prze­baczając mordercom swoim… Ta miłość jest fundamentem cnót, ramieniem do najzaciętszego boju przeciw złemu, prze­ciw własnej dumie, głównej sprawczyni na­szych nieszczęść […]

Prawdziwa miłość bliźniego jest owego Samarytanina: widzieć w każdym człowie­ku brata, kochać tych nawet, co nas niena­widzą.

Andracollo przypominało mu polską Częstochowę z Jasną Górą. Opis słyn­nej fiesty w Andracollo, stanowi jeden z najbardziej wartościowych dokumen­tów o charakterze etnograficznym i reli­gijnym Chile.

Podczas uciążliwej wyprawy geolo­gicznej w Kordylierze La Kompania, na wysokiej górze pod gołym niebem Do­meyko medytował:

Wielkiej siły duszy potrzeba, żeby szczeblując po tych Kordylierach wznieść się aż do gwiaździstego sklepienia, a w całym utworze tej cudowniej przyrody wydziwić się rozumowi jej Stworzyciela. Im dalej od ziemi, tym bliżej nieba, a nie masz odpo­czynku dla myśli, bo choć się jej zda, że już nieskończoność dróg i światów przebieży, drugą taką nieskończoność jeszcze przeczu­je przed sobą.

Codzienna modlitwa po polsku była dla Domeyki istotnym czynnikiem pod­trzymującym umiejętność posługiwania się językiem ojczystym. Niemal w każ­dym liście do przyjaciół odnosił się do Boga i Jemu polecał swoją przyszłość. Możliwość praktyk religijnych była ważnym czynnikiem podtrzymywania duchowej łączności z bliskimi.

U progu osiemdziesiątych urodzin, podsumowuje lata spędzone w Chile, pisał:

Tymczasem praca powszednia nie usta­je; w całym szkolnym roku, który teraz koń­czę, a podobnych już 41 tu przecedziłem, nie opuściłem ani jednej lekcji, ani na jeden dzień nie zatrzymały mnie w domu choroba lub jakie niedołęstwa, a przy tym niemało się też nagryzmoliło i do tutejszych pism naukowych, i do paryskich, i do krakow­skich, i do warszawskich. Na wszystko wy­starcza czasu przy ochocie i pomocy Bożej, a że wszystkich bied, na jakie się skarżą lu­dzie na tym świecie, jednej tylko dotąd nie doznałem: nudy.

Pobyt na rodzinnej ziemi

Upływ czasu, intensywna praca, opie­ka nad dorastającymi dziećmi pomagały Domeyce wznoszeniu nostalgii za Oj­czyzną. Pragnienie odwiedzenia Polski stało się realnie, zwłaszcza że prezydent Chile zaoferował pokrycie kosztów tej podró­ży. Czteroletni pobyt w Polsce i w stro­nach rodzinnych był triumfalny.

Kiedy w Krakowskiej Akademii Umiejętności pytano Domeykę, jak to się stało, iż nie zapomniał ojczystego języka, odpowiedział: „jakże chcecie, Panowie, żebym zapomniał, kiedy za­wsze myślał em po polsku, modliłem się po polsku i kochałem po polsku”. Na toast podczas uroczystego przyję­cia do Akademii Umiejętności odpo­wiedział: „O skały Kordylierów ude­rzałem młotkiem, by ich echem zagłu­szyć tęsknotę”.

Odwiedził także Ziemię Świętą, Szwajcarię, Austrię, Niemcy i Rzym, gdzie był świadkiem wyświęcenia swe­go syna Hermana na kapłana. Co naj­ważniejsze jednak – odwiedził strony rodzinne na Litwie. Powrót do rodzinne­go domu miał szczególny koloryt emocjonalny. Mimo ostrej zimy Domeyko odczuwał prawdziwe ciepło rodzinnego domu. Jak nigdy cieszył się wewnętrz­nym spokojem i ukojeniem.

W drodze powrotnej do Chile stan zdrowia Domeyki znacznie się pogor­szył. Szczególnie źle zniósł końcowy etap morskiej podróży.

Przyjechałem do domu osłabiony z tą samą, ale pogorszoną chorobą.[…] Przy­znam się Tobie, że były momenty, nawet po przybyciu do Santiago, w których zdawało mi się, że był niedaleki koniec.

Ignacy Domeyko zmarł w swoim domu w Santiago 23 stycznia 1889 r.

Zamiast zakończenia

Pamięć Domeyki przetrwała we wszystkich krajach jego pobytu, zwłaszcza w Polsce, w Chile i na Litwie. W Chile upamiętniają go liczne nazwy: miejscowości, gór, portów, kopalń, ulic i placów, uniwersyteckich auli, minera­łów, roślin. Główne patio Uniwersytetu Chilijskiego prezentacyjnych auli noszą także jego imię. Jeden z campusów Uni­wersytetu w La Serenie (Universidad de La Serena) oraz muzeum Minera­logiczne – największy zbiór minera­łów Domeyki, nazwano również jego imieniem. Postać polskiego uczonego jest w Chile powszechnie znana i szano­wana. W świadomości mieszkańców te­go kraju jest wpisana tak głęboko, że wielu uważa go za Chilijczyka.

Domeyko był bacznym obserwatorem otaczającej go rzeczywistości. Rejestro­wał ludzkie zachowania i codzienne zwy­czaje. Celnie opisywał charakterystyczne cechy przedstawicieli różnych narodo­wości, z którymi się spotykał, szczegól­nie Latynosów i Indian. Był wrażliwy na ludzki los, zauważał zwłaszcza ubogich, cierpiących i nad nimi pochylał się ze współczuciem i gestem pomocy.

Gdziekolwiek się znalazł, pozosta­wał pod urokiem krajobrazu. Przekazy­wał potomnym piękne opisy przyrody, ziemi, nieba, chmur, kwiatów i zwie­rząt. Wykształcenie i zawód narzucały mu widzenie świata przez pryzmat geo­logii. Z tego punktu widzenia obserwo­wał i opisywał nie tylko góry i doliny, ale także miasta.

Był świadom, że w pewnym sensie jest wybrańcem losu, któremu dane jest podróżować po krańce świata. Pisał „dla odszukiwania czasu”, w jakim żył; wszystko co widział pragnął przybliżyć swoim rodakom.

Był miłośnikiem wiedzy, ciągłe się uczył. Odczuwał nieposkromioną żądzę poznawania i odkrywania. Kiedy poże­gnał się z polityką emigracyjną i podjął studia na Sorbonie i w College de Fran­ce, pisał:

[… ] poczęła mi się odnawiać i z całą go­rączką recydywy odświeżać chęć połykania nauki, nie już z tekstów […], ale z pierwszej ręki, z ust i oczu samych że uczonych, któ­rych od młodości nawykły byłem czcić jako wynalazców i twórców nowożytnej nauki.

Domeyko ujawniał nadzwyczajną energię fizyczną, wytrwałość, a nawet upór w pokonywaniu trudów i prze­ciwności; doskonale znosił uciążliwe podróże. Dał wiele przykładów niezwy­kłej odwagi: fizycznej, intelektualnej i moralnej.

Jego naturalna skłonność i bezinte­resowność były źródłem wielkodusz­ności. Zachował przy tym niezależność i godność.

„W Domeyce nie było nic, co by nie było jasne, co by nie było wznio­słe” – mówił o nim Stanisław Tarnow­ski w Krakowie. Odbierając honorowy doktorat Uniwersytetu Jagiellońskiego jawił się jako „wcielenie najszlachet­niejszych i najzdrowszych sił i uczuć swego pokolenia”.

Wytrwałość i systematyczność Do­meyki zawdzięczamy tysiącom zapi­sanych niemal kaligraficznie stron pa­miętnika i listów.

W osobie Domeyki Polska i Litwa, choć zniewolone, miały najlepszego ambasadora i obrońcę polskiej i litew­skiej racji stanu. Ukształtowane przez niego pozytywne wyobrażenia i obraz Polaków stanowiły i nadal stanowią oparcie do rozwijania obustronnie ko­rzystnych stosunków między naszymi krajami. Tradycje te kultywuje wielo­pokoleniowa rodzina, z Doną Anitą Do­meyko de Salazar – wnuczką Ignacego na czele. Drzewo genealogiczne rodu Domeyków ma wiele gałęzi: litewską, polską, chilijską, australijską, amery­kańską, i liczy około 170 osób.

Do tej tradycji miałem zaszczyt na­wiązywać iż niej korzystać w odbudo­wywaniu stosunków dyplomatycznych Polski i Chile w latach 1991-1996, po kilkunastu latach chilijskiej dyktatury wojskowej.

Cnoty Ignacego Domeyki wyniosły go do panteonu autorytetów intelektu­alnych i moralnych na Litwie, w Pol­sce i w Chile. Uniwersytet Jagielloński obdarzył go najwyższym zaszczytem – doktoratem honoris causa, a Chile – honorowym obywatelem.

W 1996 r. w Chile zawiązała się gru­pa postulatorów, która podjęła starania o uznanie Ignacego Domeyki za Sługę Bożego w uznaniu jego bezprzykładne­go i heroicznego życia chrześcijańskie­go na emigracji, na obczyźnie. Uosabiał on i kultywował moralne wartości, jak miłość bliźniego, solidarność, sprawie­dliwość i międzynarodowe braterstwo. Formalny wniosek został sformułowany przez Korporację Kulturalną im. Ignace­go Domeyki, która powstała w Santia­go de Chile. Inicjatywa została przyjęta życzliwie przez władze kościelne.

Grobowiec Ignacego Domeyki na Cmentarzu Generalnym w Santiago

Na zakończenie warto przytoczyć słowa Ambasadora Chile w Warszawie, dra Maxinmo Lira Alcayaga, wypowie­dziane w 1993 r. z okazji przekazania przez Rektora Uniwersytetu Warszaw­skiego popiersia Ignacego Domeyki – daru dla Uniwersytetu Chilijskiego:

„Wybitne przymioty ludzkie i umy­słowe [Ignacego Domeyki], jego ogromne dzieło, jego osiągnięcia w na­uce i służbie chilijskiemu państwu, uczyniły z Ignacego Domeyki dosko­nałego rzecznika duchowego i cywili­zacyjnego dorobku Europy, biorącego czynny udział w naukowej i technicz­nej rewolucji swoich czasów. Uczyniły z niego wielkiego reformatora amery­kańskiej nauki i kultury. Tej pięknej postaci polskiego wychodźstwa, czło­wiekowi który potrafił przezwyciężyć dramat wygnania i tragedię swojego dalekiego kraju i przemienić je w twór­czą pracę dla swej Nowej Ojczyzny, składamy dzisiaj hołd”.

Zdzisław Jan Ryn

W dniu 6 lutego 2022 roku w wieku 84 lat zmarł w Krakowie Zdzisław Jan Ryn – dyplomata, profesor nauk medycznych, publicysta, podróżnik, miłośnik gór, badacz i wybitny znawca kultur andyjskich. W latach 1991 – 1996 pełnił misję Ambasadora RP w Chile zaś w latach 2007 – 2008 w Argentynie. Był autorem ponad 450 prac naukowych  i kilkuset publikacji popularnonaukowych, między innymi z takich dziedzin jak psychiatria kliniczna, medycyna górska, psychologia alpinizmu czy antropologia. Za swój wkład na rzecz  polsko – chilijskiej współpracy naukowo – badawczej w roku 1996 odznaczony został Krzyżem Wielkim Orderu Zasługi Chile. Był także honorowym obywatelem miast  La Serena i Coquimbo. W roku 2018 r. Ministerstwo Spraw Zagranicznych RP uhonorowało go odznaką Bene Merito. Ambasador Zdzisław Jan Ryn był niezwykle lubiany i ceniony przez chilijską Polonię a także przez Chilijczyków, z którymi łączyły go węzły autentycznej i długoletniej przyjaźni.

Cześć Jego Pamięci…

Znadniemna.pl

Dzisiaj, 31 lipca, mija  220. rocznica urodzin wybitnego uczonego, uczestnika powstania listopadowego - Ignacego Domeyki. [caption id="attachment_57384" align="alignnone" width="852"] Portret Ignacego Domeyki, autor wzoru Franciszek Tegazzo, rytownik Julian Schübeler, 1871, Biblioteka Narodowa, licencja PD, źródło: Polona[/caption] Nazwisko "Domeyko" kojarzy się najczęściej z "Panem Tadeuszem" Adama Mickiewicza, Filomatami,

Dzisiaj przypada 220 rocznica urodzin wybitnego Polaka, wybitnie zasłużonego dla narodu Chile, bohatera narodowego tego państwa. – Ignacego Domeyki, urodzonego na terenie współczesnej Białorusi niedaleko Korelicz. W związku z jubileuszem urodzin naszego wybitnego krajana zamieszczamy tekst o ciekawych faktach, związanych z  jedną z najwybitniejszych postaci XIX stulecia.

Dwór Domeyków w Niedźwiadce Wielkiej, fot.: Wikimedia Commons

Ignacy Domeyko (urodził się 31 lipca 1802 roku w Niedźwiadce Wielkiej = dzisiaj w rejonie korelickim obwodu grodzieńskiego Republiki Białorusi, zm. 23 stycznia 1889 w Santiago w Chile) – polski geolog, mineralog, geograf i etnolog, badacz Ameryki Południowej; wieloletni rektor Uniwersytetu Chilijskiego i członek wielu towarzystw naukowych, jeden z najbardziej znanych wychowanków Uniwersytetu Wileńskiego i bohater narodowy Chile.

Na jego cześć nazwano minerał, dinozaura, planetoidę, kwiat, pająka i 140 punktów na mapie Chile. Mało kto bowiem zasłużył się dla rozwoju chilijskiej nauki i przemysłu, tak jak on.

Pochodzący z Rzeczypospolitej Polskiej, tuż przed jego narodzinami włączonej do Imperium Rosyjskiego, który przyswoił sobie tradycje kulturowe i polityczne Wielkiego Księstwa Litewskiego, zajmuje ważne miejsce w historii nauki i kultury Polski, Białorusi, Litwy i Chile.

Rozbudzenie zainteresowania tym, co skrywa w sobie wnętrze naszej planety, zawdzięcza wujkowi, absolwentowi Akademii Górniczej. Miał czternaście lat, gdy zaczynał studia na Uniwersytecie Wileńskim. Jego kolegą ze starszego roku był Adam Mickiewicz. Udane towarzystwo zbiera się wówczas na wileńskiej uczelni. Zakładają tajną organizację studencką, znaną jako Filomaci. Trochę kółko samokształceniowe, trochę klub towarzyski, trochę patriotyczna konspiracja – rosyjskie władze traktują ją jednak nadzwyczaj serio. Zaczynają się aresztowania, potem zsyłki na syberyjską katorgę. Domeyko odsiaduje prawie rok. Dzięki staraniom rodziny unika zesłania. Ma jednak dożywotni nadzór policyjny i zakaz opuszczania rodzinnej wsi. Odbierają mu dyplom magisterski, w zamian dostaje wilczy bilet do wszelkich państwowych posad. Ten czas wspominał później tak:

„(…) to, co było, porywa nas i unosi wyżej i silniej, niż to, co jest, i w tem, co było, żyjemy ciągłą młodością, na przekór siwiźnie naszej i schyleniu. Trudno tylko i coraz trudniej wysłowić, wypowiedzieć, co jakby przymglone od tylu zewnętrznych burz i zawiei, tuli się do duszy(…).

Tak mi też trudno dziś władać piórem, kiedy się bierze do pisania o szczęśliwych latach naszej wileńskiej młodości, o której niepodobna wspomnieć bez wywołania z grobu Zana, Adama, Czeczota i tylu innych. Wiem, pewien jestem że pamiętam, że widzę całą ową przeszłość: nie zmarnowałem, nie zgubiłem, wałęsając się po dalekich krajach, nic z tego, co wyniosłem z domu…” (źródło: polona.pl: Filareci i filomaci: list Ignacego Domejki, marzec 1870).

Po wybuchu powstania listopadowego Domeyko niezwłocznie zgłasza swoją gotowość bojową. Zostaje złapany, cudem ucieka sprzed plutonu egzekucyjnego. Po upadku antycarskiego zrywu wyrusza tułaczym szlakiem polskich uchodźców politycznych: najpierw do Drezna, gdzie dołącza do Mickiewicza (poeta pisze wtedy „Dziady, część III”, Domeyko pojawia się tam pod pseudonimem Żegota), potem nielegalnie do Paryża. Nad Sekwaną nadrabia stracony czas i rzuca się w wir nauki: uczęszcza na wykłady do Sorbony, Collège de France, Konserwatorium Sztuk i Rzemiosł, zdobywa dyplom inżyniera górnictwa. Losy Ignacego Domeyki potoczyłyby się zapewne inaczej, gdyby nie przymusowa emigracja.

„Wtem odbieram list od p. Dufrénoy, mego profesora mineralogii, w którym mi proponuje jechać na profesora chemii i mineralogii do Coquimbo w Chile i ofiaruje 1200 piastrów (6000 fr.) na rok pensji, koszt podróży etc. Odżyłem! Odżył we mnie mój od dzieciństwa zapał do dalekich wojażów. Niedługo myśląc odpisałem, że zgadzam się […]” – czytamy w jego pamiętnikach. Tego samego dnia Polak wybrał się na spacer do lasu, gdzie… zgubił list z zaproszeniem. Przez kolejny miesiąc nie wiedział, dokąd właściwie jedzie, ponieważ nie zapamiętał nazwy chilijskiego miasta.

Domeyko tworzy chilijskie szkolnictwo wyższe od podstaw. Przez 16 lat jest rektorem centralnej uczelni w Santiago. Studenci go uwielbiają. Wakacje spędza na naukowych ekspedycjach. Przez kilkadziesiąt lat przebywa ponad 7000 kilometrów pieszo, konno czy łodzią (choć bał się wody). Podczas wypraw odkrywa liczne złoża srebra, złota, miedzi i węgla kamiennego, jak i nieznane dotąd minerały. Interesują go też i trzęsienia ziemi. Zakłada obserwatorium astronomiczne, zbiera meteoryty.

Broni rdzennej ludności Chile – Mapuczów. Wydaje książkę „Araukania i jej mieszkańcy”, w której występuje przeciwko brutalnej kolonizacji. Nakłania prezydenta Chile do zmiany polityki. Potępia też niewolnictwo i wyzysk w chilijskich kopalniach.

Polski badacz spędził pół wieku w Chile. W pamiętnikach zwierza się z tęsknoty za Polską. „Odległość jest niczym; jeżeli nie możem być w Polsce, to wszystko jedno być w Paryżu czy w Chile” – pisał w jednym z listów. W innym pisze: „Ach, gdyby mi Bóg pozwolił widzieć Kraków i być w nim choć bakałarzem dzieci i pomodlić się na Zamku, na grobach królów i świętych naszych i odpocząć na mogile Kościuszki! Skwitowałbym ze wszystkiego, choćby mnie potem i powiesili przypadkiem.” W podróż do rodzinnego kraju udaje się dopiero na krótko przed śmiercią.

Ignacy Domeyko z żoną Enriquetą de Sotomayor, 1854 fot.: Biblioteka Narodowa w Chile, licencja PD, źródło Memoria Chilena

Po jego śmierci dziennik chilijski napisze: „Domeyko był więcej niż profesorem, był apostołem nauki w Chile”.

Pablo Neruda, chilijski poeta i laureat Nagrody Nobla, powiedział Jarosławowi Iwaszkiewiczowi na Kongresie Kultury w Santiago (1933): „Pomyśl sobie, jak wiele mu zawdzięczamy… wszystko… cały przemysł… organizacja nauczania średniego i wyższego… Zacny był stary”.

Imię Ignacego Domeyki nosi Polska Szkoła Społeczna w Brześciu, założona w 1988 roku, ukończyło ją ponad 8 tysięcy uczniów, z których ponad 5000 studiowało lub studiuje na wyższych polskich uczelniach.

Życie tego naszego wielkiego Rodaka jest dla nas wzorem tego, jak pozostawać sobą, człowiekiem, Polakiem w każdej sytuacji życiowej.

Nie sądźcie, abym już na zawsze osiadł w Ameryce, lub choć na moment przestał być Pola­kiem. (…) pojadę do Polski, jeżeli taka będzie wola Boża. […], żeby tam pozostać można było w naszej Polsce, w naszej, nie cudzej, nie moskiewskiej – pisał  w jednym z listów do rodziny mieszkającej w zaborze rosyjskim.

Marta Tyszkiewicz

Dzisiaj przypada 220 rocznica urodzin wybitnego Polaka, wybitnie zasłużonego dla narodu Chile, bohatera narodowego tego państwa. - Ignacego Domeyki, urodzonego na terenie współczesnej Białorusi niedaleko Korelicz. W związku z jubileuszem urodzin naszego wybitnego krajana zamieszczamy tekst o ciekawych faktach, związanych z  jedną z najwybitniejszych postaci

Niedługo ruszy proces sądowy liderów Związku Polaków na Białorusi. „Rzeczpospolita” dotarła do zarzutów sfabrykowanej sprawy.

Zatrzymany 25 marca 2021 roku polski dziennikarz i jeden z liderów prześladowanego przez reżim Łukaszenki Związku Polaków na Białorusi (ZPB) Andrzej Poczobut nie wyszedł na wolność. 25 lipca areszt przedłużono mu o kolejne dwa miesiąca. Według białoruskiego prawa to ostatnie możliwe przedłużenie aresztu, gdyż aresztowana osoba nie może przebywać za kratami dłużej niż pół roku bez wyroku. A to oznacza, że już niebawem ruszy proces sądowy i już w najbliższym czasie może zapaść wyrok reżimowego sądu. W tej samej sprawie sądzona ma być też szefowa ZPB Andżelika Borys, która po roku spędzonym w więzieniu w marcu została wypuszczona z aresztu, ale wciąż jest zakładniczką reżimu.

Nie lubi ZSRR

„Rzeczpospolita” dotarła do informacji, które Andrzejowi Poczobutowi udało się przekazać zza krat. Chodzi o kilka kuriozalnych zarzutów, które pojawiają się w spreparowanej przez reżim sprawie karnej. Prokuratorzy dyktatora uznali m.in., że mówienie przez Poczobuta o agresji sowieckiej na Polskę 17 września 1939 roku jest „podżeganiem do nienawiści na tle narodowościowym”. Bo według propagandy Łukaszenki i Kremla doszło wówczas do „wyzwolenia uciskanych przez Polskę narodów ukraińskiego i białoruskiego”. Kolejnym absurdalnym dowodem podpierającym zarzuty mają być wypowiedzi Andrzeja Poczobuta w obronie niszczonego od lat przez reżim szkolnictwa polskiego na Białorusi. W sprawie pojawił się też jeden z jego artykułów w „Gazecie Wyborczej”, w którym relacjonował brutalne tłumienie przez milicję powyborczych protestów w nocy z 9 na 10 sierpnia 2020 roku. Reżimowi oskarżyciele dopatrzyli się też „podżegania do nienawiści” w wypowiedziach i wywiadach Poczobuta, których udzielał polskim mediom. Ale też podpięli do sprawy jego artykuł w „Magazynie Polskim”, który napisał jeszcze w 2006 roku i poświęcił „Olechowi” (Anatol Radziwonik), jednemu z dowódców polskiego podziemia antykomunistycznego i niepodległościowego na Grodzieńszczyźnie.

– Andrzej Poczobut siedzi w więzieniu, bo jest jednym z liderów Związku Polaków na Białorusi. Cierpi za swoją działalność na rzecz sprawy polskiej na Białorusi – komentuje „Rzeczpospolitej” Marek Zaniewski, wiceprezes ZPB, który przebywa obecnie w Polsce. – Andżelika Borys jest figurantką tej samej sprawy karnej – zaznacza. Nie wiadomo jednak na czym oprze swoje oskarżenia prokurator wobec szefowej ZPB. W świetle lokalnego prawa Polakom może grozić nawet od pięciu do 12 lat łagrów.

– W listach pisze, że się nie rozczula, czyta książki i jest gotów do najgorszego scenariusza. Wszystkich pozdrawia, znajomych i nieznajomych. Wszystkim jest wdzięczny, że piszą listy mimo wszystko – relacjonuje na swoim profilu w Facebook Oksana Poczobut, przebywająca w Grodnie żona uwięzionego dziennikarza. Andrzejowi nie pozwalają jednak na korespondencję z synem, bo piszą do siebie po polsku. – 16 miesięcy! Przez ten czas nasz syn stał się wyższy od babci i dziadka – pisze kobieta.

Polacy w podziemiu

Czy jest nadzieja, że prześladowani przez reżim Polacy zostaną oczyszczeni z zarzutów i uniewinnieni? Czy mogą usłyszeć chociażby wyrok w zawieszeniu? – Nie jestem optymistą, patrząc na wydarzenia z ostatnich miesięcy na Białorusi. Na to, jak niszczą polskie miejsca pamięci i to, co zostało zrobione z polską oświatą. Wygląda na to, że staną przed sądem i może zapaść surowy wyrok – mówi Zaniewski. – Nasza działalność na Białorusi całkowicie przeniosła się do podziemia. A naszym członkom grozi odpowiedzialność karna, więc muszą działać po cichu. Zdecydowana większość działaczy pozostaje jednak na Białorusi i nie zamierzamy tworzyć organizacji na uchodźstwie – dodaje.

Niewielkie są też nadzieje na dyplomację, biorąc pod uwagę stan relacji polsko-białoruskich po szturmie granicy, rusyfikacji polskich szkół i niszczeniu cmentarzy polskich. – Niestety mamy bardzo ograniczoną możliwość kontaktu z tym reżimem i przeciwstawianiu się szaleństwu Aleksandra Łukaszenki poza głośnym i twardym artykułowaniem prawdy o tym, co spotkało Andżelikę i Andrzeja na Białorusi – mówi „Rzeczpospolitej” Łukasz Jasina, rzecznik MSZ.

W ostatnich tygodniach reżim zniszczył już około dziesięciu polskich grobów i miejsc pamięci. W ubiegłym tygodniu ciężki sprzęt wkroczył i zrównał zbiorowy grób żołnierzy AK w Stryjówce około Grodna. – Z naszych informacji wynika, że funkcjonariusze KGB nie mogli znaleźć żadnego z miejscowych do tego barbarzyństwa. Przywieźli ekipę z sąsiedniego rejonu – mówi „Rzeczpospolitej” Andrzej Pisalnik, przebywający w Polsce redaktor portalu glosznadniemna.pl.

– To przypomina czasy komunistyczne, gdy burzono farę Witoldową (niegdyś najstarszy kościół w Grodnie – red.). Wówczas komuniści musieli ściągać ekipę aż z Leningradu. A ludzie bronili świątyni, kładli się pod sprzęt – dodaje.

Znadniemna.pl za Rusłan Szoszyn/rp.pl

Niedługo ruszy proces sądowy liderów Związku Polaków na Białorusi. „Rzeczpospolita” dotarła do zarzutów sfabrykowanej sprawy. Zatrzymany 25 marca 2021 roku polski dziennikarz i jeden z liderów prześladowanego przez reżim Łukaszenki Związku Polaków na Białorusi (ZPB) Andrzej Poczobut nie wyszedł na wolność. 25 lipca areszt przedłużono mu o kolejne dwa

Dzisiaj mija 81 lat od bohaterskiego czynu franciszkanina ojca Maksymiliana Kolbego. 29 lipca 1941 roku podczas apelu w niemieckim obozie Auschwitz duchowny zgłosił się, by oddać życie za Franciszka Gajowniczka, jednego z dziesięciu skazanych na śmierć głodową w odwecie za ucieczkę więźnia. Franciszkanin zmarł w bunkrze głodowym 14 sierpnia 1941 roku. Został dobity zastrzykiem fenolu.

Męczeńska śmierć ojca Kolbe

Maksymilian Maria Kolbe w 1936 roku

Franciszkanin Maksymilian Maria Kolbe trafił do Auschwitz 28 maja 1941 roku z więzienia na Pawiaku w Warszawie. W obozie otrzymał numer 16670. Początkowo pracował przy zwożeniu żwiru na budowę parkanu przy krematorium. Potem dołączył do komanda w Babicach, które budowało ogrodzenie wokół pastwiska.

KL Auschwitz

KL Auschwitz, 1940 rok

Maksymilian w Auschwitz szybko podupadł na zdrowiu. Trafił do szpitala obozowego. Więźniowie otaczali go opieką. Gdy poczuł się lepiej, wręcz wypchnięto go ze szpitala w obawie, by nie został w nim uśmiercony. Później trafiał do lżejszych prac, początkowo w pończoszarni, gdzie reperowano odzież, a później w kartoflarni przy kuchni.

Franciszek Gajowniczek na fotografiach z kartoteki obozu KL Auschwitz

Pod koniec lipca 1941 roku z obozu uciekł więzień Zygmunt Pilawski. Za karę zastępca komendanta Karl Fritzsch wybrał dziesięciu więźniów i skazał ich na śmierć głodową. Wśród nich był Franciszek Gajowniczek.

Opisując w 1946 roku tzw. wybiórkę, Gajowniczek powiedział: – Nieszczęśliwy los padł na mnie. Ze słowami „ach, jak żal mi żony i dzieci, które osierocam” udałem się na koniec bloku. Miałem iść do celi śmierci. Te słowa słyszał ojciec Maksymilian. Wyszedł z szeregu, zbliżył się do Fritzscha i usiłował ucałować go w rękę. Wyraził chęć pójścia za mnie na śmierć”.

Egzekucje przez zagłodzenie budziły grozę wśród więźniów. Po ucieczce więźnia komendant lub kierownik obozu wybierał podczas apelu z bloku, z którego ktoś uciekł, dziesięciu lub więcej więźniów. Byli zamykani w jednej z cel w podziemiach bloku numer 11. Nie otrzymywali pożywienia ani wody. Po kilku, kilkunastu dniach umierali w straszliwych męczarniach. Na podstawie rejestru więźniów bloku 11 historycy ustalili kilka dat „wybiórek”.

Ojciec Kolbe po dwóch tygodniach męki wciąż żył. 14 sierpnia 1941 roku został uśmiercony przez niemieckiego więźnia-kryminalistę Hansa Bocka, który wstrzyknął mu zabójczy fenol. Kilka tygodni przed śmiercią Maksymilian powiedział do współwięźnia Józefa Stemlera: – Nienawiść nie jest siłą twórczą. Siłą twórczą jest miłość.

Franciszek Gajowniczek przeżył wojnę. Zmarł w 1995 roku w Brzegu na Opolszczyźnie w wieku 94 lat. Pochowany został na cmentarzu przyklasztornym franciszkanów w Niepokalanowie.

Pierwszy polski męczennik wojenny wyniesiony na ołtarze

Ojciec Maksymilian Kolbe (pierwszy z lewej), listopad 1938 roku. Fot.: NAC/1-A-1674-3

Rajmund Kolbe urodził się 8 października 1894 roku w Zduńskiej Woli. W 1910 roku wstąpił do zakonu, gdzie przyjął imię Maksymilian. Studiował w Rzymie, gdzie w 1917 roku założył stowarzyszenie Rycerstwa Niepokalanej. Do Polski wrócił dwa lata później. W 1927 roku założył pod Warszawą klasztor-wydawnictwo Niepokalanów. Trzy lata później wyjechał do Japonii, skąd wrócił w 1936 roku. Objął kierownictwo Niepokalanowa, który stał się największym klasztorem katolickim na świecie.

Ojciec Maksymilian Maria Kolbe z uczniami niższego seminarium duchownego

O. Korneli Czupryk i o. Maksymilian Kolbe przed wyjazdem do Japonii w 1933 roku

We wrześniu 1939 roku Niemcy po raz pierwszy aresztowali Kolbego i franciszkanów. Duchowni odzyskali wolność w grudniu. 17 lutego 1941 roku Maksymiliana aresztowano po raz drugi. Trafił na Pawiak, a potem do Auschwitz.

Papież Jan Paweł II i Franciszek Gajowniczek w 1982 roku. (Fot: PAP/CAF-archiwum

Polski franciszkanin został beatyfikowany przez papieża Pawła VI w 1971 roku, a kanonizowany przez Jana Pawła II jedenaście lat później. Stał się pierwszym polskim męczennikiem II wojny światowej, który został wyniesiony na ołtarze.

Prymas Polski kardynał Stefan Wyszyński w towarzystwie biskupów i franciszkanów przed portretem beatyfikacyjnym o. Maksymiliana Kolbego

Droga życiowa św. Maksymiliana Kolbego jest związana z Grodnem

Do miasta nad Niemnem o. Maksymilian Kolbe przyjechał w 1922 r. zgodnie z dekretem przełożonych wspólnoty franciszkańskiej. W ciągu pięciu lat pełnił posługę w parafii Matki Bożej Anielskiej. W archiwach franciszkanów do dnia dzisiejszego przechowywany jest list o. Maksymiliana do matki, napisany zaraz po przyjeździe do Grodna. W nim opisuje życie w klasztorze, kościół franciszkański w Grodnie (w szczególności obrazy św. Antoniego i św. Franciszka, które wówczas cieszyły się szczególną czcią, a także obraz Matki Bożej Anielskiej, w którym ojciec czuł obecność Maryi).

W Grodnie młody kapłan zajmował się typową działalnością duszpasterską: pomagał w kościele, spowiadał wiernych, od czasu do czasu wygłaszał kazania oraz katechizował dzieci. Według wspomnień parafian o. Maksymilian był uprzejmy i cierpliwy, zawsze otwarcie i serdecznie rozmawiał z małymi parafianami.

Franciszkanie podczas pracy w drukarni

W klasztorze franciszkanin założył wydawnictwo, gdzie drukowany był „Rycerz Niepokalanej”. Była to ciężka praca, która wymagała wiele wysiłku. O. Kolbe samodzielnie załatwiał sprawy finansowe, przygotowywał treść i projekt graficzny czasopisma, szukał autorów, wraz z braćmi franciszkanami nosił paczki „Rycerza” na kolej, aby wysłać do Polski. O. Maksymilian pisał: „Matka Niepokalana przeprowadziła swojego «Rycerza» poprzez najbardziej krytyczne momenty. Jednak, nie tylko nie upadł, ale nawet przyodział się w kolorową okładkę i znalazł nowych czytelników”.

Ojciec dbał, aby czasopismo było dostępne najuboższym. Udawało się to dzięki ofiarom ludzi  zamożnych, wśród których byli nie tylko katolicy, lecz także prawosławni i Żydzi. Sprawa Maksymiliana rozwijała się, ponieważ ojciec płonął swoją ideą, miał charyzmę i dar jednoczenia sojuszników. Ten człowiek dokładnie wiedział, czego chce od niego Bóg, i dlatego z pewnością szedł drogą swojego powołania.

Poza tym poprzez działalność wydawniczą o. Maksymilian miał wpływ na młodych ludzi. Miejscowi chłopcy przychodzili do klasztoru, aby pomóc ojcom drukować i zszywać czasopismo. Młodzi ludzie widzieli, że życie zakonne to nie zawsze coś starego i kanonicznego, że ono również może być związane z teraźniejszością. Podczas pracy w drukarni kandydaci do zakonu zapoznawali się z charyzmatem franciszkańskim i sprawdzali swoje powołanie.

W mieście nad Niemnem o. Maksymilian poznał o. Melchiora Fordona, który wywarł wielki wpływ duchowy na świętego. O. Fordon stał się dla młodego kapłana spowiednikiem, doradcą i przyjacielem. Był chyba jedynym, kto zrozumiał ideały Maksymiliana i trudności, które ten przeżywał.

Józef Melchior Fordon OFMConv

Z o. Fordonem jest związana jedna ciekawa historia. We wrześniu 1915 r., po wycofaniu się wojsk rosyjskich i zdobyciu części miasta przez wojska niemieckie, franciszkanin ocalił przed rozstrzelaniem trzynastu strażaków, oskarżonych o szpiegostwo na rzecz Rosjan. Ojciec ręczył za ich niewinność własnym życiem. Historia stała się miejską legendą. Niektórzy z badaczy życia św. Maksymiliana widzą w niej początek rozważania świętego o tym, czy jeden człowiek może oddać życie za kogoś innego. Oni sądzą, że przykład ofiarności starszego brata duchowego stał się początkiem do męczeństwa o. Maksymiliana Kolbego.

Znadniemna.pl/PAP/slowo.grodnensis.by

Dzisiaj mija 81 lat od bohaterskiego czynu franciszkanina ojca Maksymiliana Kolbego. 29 lipca 1941 roku podczas apelu w niemieckim obozie Auschwitz duchowny zgłosił się, by oddać życie za Franciszka Gajowniczka, jednego z dziesięciu skazanych na śmierć głodową w odwecie za ucieczkę więźnia. Franciszkanin zmarł w

22 lat temu, 28 lipca 2000 roku, w ramach obchodów 60. rocznicy zbrodni katyńskiej został otwarty i poświęcony Polski Cmentarz Wojenny w Katyniu. W uroczystościach wzięli udział premier Polski Jerzy Buzek oraz wicepremier Rosji Wiktor Christienko. Razem z polską nekropolią został również otwarty cmentarz ofiar sowieckich represji – mieszkańców Smoleńszczyzny, w tym co najmniej kilkuset Polaków, głównie ofiar operacji polskiej NKWD z lat 1937–1938.

Premier Jerzy Buzek w czasie uroczystości podkreślał, że „nie ma w nas, wszystkich Polakach, głębszej rany, która goiłaby się tak długo, bez względu na to, czy mamy, czy nie mamy tu swoich bliskich. Katyń bowiem to nie tylko straszliwa zbrodnia dokonana w majestacie sowieckiego prawa, to również kłamstwo powtarzane tysiące razy, które pozostało kłamstwem. Na całe pokolenia słowo »Katyń« w Polsce i na całym świecie pozostanie znakiem ludobójstwa i zbrodni wojennej”. Wicepremier Rosji Wiktor Christienko powiedział natomiast, że dla Rosjan doskonale zrozumiałe są uczucia Polaków związane z Katyniem. Dodał, że Las Katyński będzie „na zawsze symbolem strasznej tragedii”, i przypomniał, że ofiarami nieludzkiej machiny stalinowskiej „byli nie tylko polscy oficerowie, ale i obywatele ZSRS”.

Budowę zespołu muzealnego zapoczątkowało wydane w 1996 roku rozporządzenie rządu Federacji Rosyjskiej „dotyczące stworzenia miejsc pamięci w miejscach spoczynku obywateli sowieckich i polskich – ofiar represji totalitarnych w Katyniu i Miednoje”. Koordynatorem prac koncepcyjnych oraz budowy Polskiego Cmentarza Wojennego była Rada Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa oraz jej sekretarz generalny Andrzej Przewoźnik. W ramach konkursu wybrano projekt zespołu kierowanego przez rzeźbiarzy Zdzisława Pidka i Andrzeja Sołygę. Budowa nekropolii została sfinansowana ze środków przekazanych przez polski rząd oraz zebranych przez Rodziny Katyńskie i Polską Fundację Katyńską, a także innych ofiarodawców.

Na kształt kurhanu

Cmentarz obejmuje obszar 1,4 ha. Wchodząc, odwiedzający przechodzą pomiędzy dwoma pylonami z wizerunkami polskich orłów wojskowych. Przy wejściu zostały również umieszczone płyty z wizerunkami polskich odznaczeń wojskowych – Krzyża Virtuti Militari, a także Krzyża Kampanii Wrześniowej 1939. Idąc dalej, odwiedzający mijają drewniany Krzyż Prymasowski, który został przekazany w 1988 roku przez ówczesnego prymasa Polski, kard. Józefa Glempa; na początku stał w tle pomnika z kłamliwym napisem mówiącym o tym, że zbrodni katyńskiej dokonali Niemcy. W pobliżu znajdują się także cztery pionowe płyty z symbolami religii, których wyznawcy spoczywają na cmentarzu. Twórcy nekropolii potraktowali cały teren jako symboliczną mogiłę. „Widziany z odległości, wydaje się płaskim obszarem – dopiero z bliska dostrzegamy, iż ma on kształt kurhanu z okalającym go wykopem, którego mur stał się ścianą pamięci. Idąc alejką, odwiedzający schodzi poniżej poziomu ziemi, tym samym symbolicznie przekracza granicę życia i śmierci” – czytamy w publikacji „Katyń. Przewodnik szlakiem zbrodni”.

Kolor zakrzepłej krwi

Tym, co uderza przybywających w to miejsce, jest rdzawoczerwony kolor elementów cmentarza, który może się kojarzyć zarówno z kolorem zakrzepłej krwi, jak i rdzą na guzikach mundurów wydobytych w czasie ekshumacji. Żeliwo, z którego zostały wykonane elementy cmentarza, zostało bowiem pokryte specjalnym środkiem, który przyspiesza korozję. W zamiarze Zdzisława Pidka pomnik miał starzeć się tak jak i jego otoczenie. Rdzawy kolor mają też umieszczone na ścianie wykopu żeliwne epitafia ku czci każdego z pomordowanych. „Indywidualne epitafia są jednym z najważniejszych elementów cmentarza, a ich ułożenie w sześciu pionowych rzędach stanowi odwołanie do ciał układanych warstwami w dołach śmierci” – czytamy w przewodniku po cmentarzu. W zamyśle twórców mur wykopu stanowi rodzaj podziemnej kaplicy i muzeum pamięci.

Kolor rdzy ma również grupa ołtarzowa. Składa się ona z żeliwnej płyty-bramy, na której zostały odciśnięte nazwiska 4212 pomordowanych (tak bowiem szacowano w momencie otwarcia cmentarza; według najnowszych ustaleń mówi się o 4415 zabitych), a także widniejącego w prześwicie krzyża, stołu ofiarnego oraz zawieszonego w wykopie pod poziomem ziemi dzwonu, na którym został wyryty napis „Katyń” oraz tekst „Bogurodzicy”. Jak dowiadujemy się z publikacji „Katyń. Przewodnik szlakiem zbrodni”, „symbolika grupy ołtarzowej odwołuje się do Zmartwychwstania Pańskiego – brama i krzyż nawiązują do Grobu Pańskiego i odsuniętego przez Zmartwychwstałego Chrystusa kamienia, a podziemny dzwon – do głosu prawdy wydobywającego się nawet spod ziemi”.

Cierpieniu – prawdę, umarłym – modlitwę

Przed ołtarzem znajdują się dwie żeliwne pamiątkowe tablice. Jedna z nich wskazuje miejsce, w którym prezydent Lech Wałęsa wmurował w 1995 roku kamień węgielny pod budowę cmentarza, który wcześniej został poświęcony przez papieża Jana Pawła II. Na tablicy znajduje się napis „Cierpieniu – prawdę, umarłym – modlitwę, w obliczu Boga Wszechmogącego”. Z kolei druga tablica symbolizuje hołd złożony w imieniu narodu polskiego „ponad 4400 spoczywającym w Lesie Katyńskim oficerom Wojska Polskiego z obozu w Kozielsku zamordowanym wiosną 1940 r. przez NKWD”. Przed ołtarzem zostało też rozmieszczonych sześć zbiorowych mogił. Na cmentarzu znalazły się jedynie dwa indywidualne groby – gen. Bronisława Bohaterewicza (Bohatyrewicza) i gen. Mieczysława Smorawińskiego. Pomiędzy drzewami znajdują się nieregularne płyty żeliwne, które zostały umieszczone w miejscu siedmiu dołów śmierci, z których wydobyto szczątki ofiar. Wokół nekropolii rozciąga się Las Katyński, niemy świadek zbrodni sprzed osiemdziesięciu lat.

5 marca 1940 roku Biuro Polityczne KC WKP(b) podjęło decyzję o rozstrzelaniu polskich jeńców przebywających w obozach w Kozielsku, Starobielsku i Ostaszkowie oraz polskich więźniów przetrzymywanych przez NKWD na obszarze przedwojennych wschodnich województw Rzeczypospolitej. Konsekwencją tej decyzji była zbrodnia katyńska. Po trwających miesiąc przygotowaniach 3 kwietnia 1940 r. rozpoczęto likwidację obozu w Kozielsku, a dwa dni później obozów w Starobielsku i Ostaszkowie. Przez następne sześć tygodni Polacy byli wywożeni grupami do miejsc kaźni. W wyniku decyzji z 5 marca 1940 roku zamordowano ponad 21 tys. osób: oficerów WP, funkcjonariuszy innych służb i formacji państwowych.

Znadniemna.pl/PAP/Fot.: Iness Todryk-Pisalnik

22 lat temu, 28 lipca 2000 roku, w ramach obchodów 60. rocznicy zbrodni katyńskiej został otwarty i poświęcony Polski Cmentarz Wojenny w Katyniu. W uroczystościach wzięli udział premier Polski Jerzy Buzek oraz wicepremier Rosji Wiktor Christienko. Razem z polską nekropolią został również otwarty cmentarz ofiar

Andrzejowi Poczobutowi, dziennikarzowi i działaczowi Związku Polaków na Białorusi, prawdopodobnie przedłużono utrzymanie w areszcie. Poinformowała o tym na Facebooku Oksana Poczobut, żona uwięzionego Polaka.

25 lipca upłynęło 16 miesięcy od dnia zatrzymania Andrzeja Poczobuta i osadzenia go w areszcie śledczym. W tym samym dniu miała wygasnąć decyzją o poprzednim przedłużeniu aresztu dla niego, a także zakończyć się śledztwo, w którym status oskarżonej ma także prezes Związku Polaków na Białorusi Andżelika Borys, wypuszczona z aresztu 25 marca – po roku izolacji.

Oksana Poczobut nie wie, niestety, jak długo jeszcze jej mąż będzie czekał odizolowany od niej, synka, córki, rodziców, znajomych i przyjaciół na rozprawę sądową. Według docierających do nas informacji miał już zacząć zapoznawać się z aktem oskarżenia i materiałami sprawy, tak samo, jak przebywająca pod milicyjnym nadzorem w swoim mieszkaniu w Grodnie Andżelika Borys.

Z wpisu Oksany Poczobut wynika, że przebywający od 16 miesięcy w celi więziennej Andrzej trzyma się dzielnie, choć cierpi, głównie z powodu tego, iż więzienna cenzura uniemożliwia mu listowną komunikację z synem Jarosławem w języku polskim. Ojczysty dla dziennikarza i działacza Związku Polaków na Białorusi język polski jest językiem, w którym porozumiewa się z synem od momentu urodzenia potomka.

Andrzej Poczobut jest oskarżony na podstawie artykułu 130 Kodeksu Karnego Białorusi za rzekome „podżeganie do nienawiści na tle etnicznym, religijnym i innym” oraz za „rehabilitację nazizmu”, co ma mieć związek z jego działalnością na rzecz pielęgnowania pamięci o żołnierzach Armii Krajowej, postrzeganej przez reżim Łukaszenki jako organizacja zbrodnicza.

Od samego początku Andrzejowi Poczobutowi i Andżelice Borys zarzucano popełnienie wspomnianych zbrodni na podstawie najsurowszej części 3 art. 130 KK Białorusi.

Jeśli kwalifikacja czynu w ciągu śledztwa się nie zmieniła, to Polakom grozi pozbawienie wolności na okres od 5 do 12 lat.

 Znadniemna.pl za Polska Times 

Andrzejowi Poczobutowi, dziennikarzowi i działaczowi Związku Polaków na Białorusi, prawdopodobnie przedłużono utrzymanie w areszcie. Poinformowała o tym na Facebooku Oksana Poczobut, żona uwięzionego Polaka. 25 lipca upłynęło 16 miesięcy od dnia zatrzymania Andrzeja Poczobuta i osadzenia go w areszcie śledczym. W tym samym dniu miała wygasnąć

Dzisiaj, 26  lipca 2022 roku, przypada dziesiąta rocznica śmierci Zofii Boradyn, założycielki i wieloletniej prezes Oddziału Związku Polaków na Białorusi w Nowogródku, córki bohatera naszej akcji „Dziadek w polskim mundurze” Kazimierza Kosińskiego. 

Śp. Zofia Boradyn (z domu Kosińska), ur. 1926 r. w Radomsku. W wieku 3 lat wyjechała z rodziną na Kresy Wschodnie. Przez większą część życia mieszkała w Nowogródku. Ojciec, Kazimierz Kosiński, po internowaniu na Litwie trafił do łagrów sowieckich na Syberii, skąd z tworzoną później Armią Andersa dostał się do Iraku. Późniejsze jego losy były związane z II Korpusem Polskim. Zmarł w 1972 roku w Argentynie. Matka, Helena Kosińska, zmarła w 1955 roku w Nowogródku. Losy wojny rozłączyły rodzinę na zawsze.

Zofia Boradyn pozostawiła po sobie trwały ślad w postaci wciąż aktywnego w Nowogródku i na ziemi nowogródzkiej środowiska polskiego, które wspomina swoją przywódczynię, jako człowieka, dla którego polskość była sensem życia, a wartości narodowe były nadrzędne nad wszystko w czasach, kiedy Polacy w ZSRR czuli się zagrożeni prześladowaniami za manifestowanie przynależności narodowej i wiary katolickiej.

W wyniku jej działań w Nowogródku powstawały polskie klasy. Marzeniem jej życia było otwarcie polskiej szkoły w Nowogródku. Apelowała o to do wielu znanych osób w Polsce i świecie. 23 czerwca 1993 roku podczas spotkania z prezydentem RP Lechem Wałęsą w Baranowiczach poprosiła go o pomoc w tej kwestii. W ciągu swojej działalności nieustannie podejmowała wysiłki, by polska szkoła w Nowogródku powstała. Bardzo boleśnie przeżyła unicestwienie przez władze zaawansowanych zalążków szkolnictwa polskiego w Nowogródku.

W sytuacji mającej miejsce w 2005 roku, gdy władze białoruskie za pomocą usłużnych sobie członków Związku Polaków na Białorusi pogrzebały jego niezależność, Zofia Boradyn jak zawsze stanęła po właściwej stronie. Broniąc najistotniejszych dla niej wartości wybrała stronę tych działaczy ZPB, dla których niezależność polskiej organizacji była równie ważna jak i moralne przymioty w postaci honoru, poczucia sprawiedliwości oraz dążenia do prawdy.

Szczęściem jest, że  pani Zofia pozostawiła po sobie także wspomnienia  autobiograficzne, których fragmenty dzisiaj, w dziesiątą rocznicę śmierci wielkiej polskiej patriotki ziemi nowogródzkiej,  za witryną nowogrodczyzna.jimdofree.com dla Państwa publikujemy:

Zofia Boradyn

Fragmenty pamiętnika

Fara Witoldowa w Nowogródku, w której został ochrzczony Adam Mickiewicz/lata 1925-1939

Od 1929 roku ojciec kilkakrotnie był przenoszony z Nowojelni do Nowogródka i z powrotem w miarę wakansji jako referent gospodarczy w starostwie, ale od listopada 1935 r. mieszkamy w Nowogródku już na stałe.

Dworek Mickiewiczów w Nowogródku/1935 rok

Spotkałam się z koleżankami, z którymi rozpoczynałam naukę w I kl. w naszej szkole im. Grzegorza Piramowicza, która mieści się w byłym pałacu Radziwiłłów przy placu zwanym Wielki Rynek. Na parterze od strony rynku jest drukarnia – tu drukują gazetę nowogródzką i żydowską w języku jidysz.
Idąc do szkoły muszę przejść ul. Hołówki, potem Bazyliańską i już jest rynek. Jaką mozaiką są te domy, które mijam w drodze do szkoły! Na każdym domu jest tabliczka z numerem i nazwiskiem właściciela. Nasz gospodarz, Mikołaj Żdan, mieszka w domu pod nr 39. Żona p. Żdana to córka Adama Gibasa i jeszcze siostra p. Żdanowej – p. Helena Piotrowiczowa druga córka, którym wykupił place i wybudował domy przy pomocy zięciów stolarz Adam Gibas. Mają studnię i kawałek łąki. Biegamy tam, gdy podnosi się wieczorem mgła. Pp. Piotrowiczowie mają jeszcze mniejszy dom, w którym jest sklepik z towarami spożywczymi. Sam Adam Gibas, już bardzo posunięty w latach, ma też swój nieduży dom.

Następny dom należy do Bronisława Wilniewczyca, szlachcica z jakiegoś zaścianka, miejscowego szewca, nosimy tam obuwie do reperacji. Wilniewczyc jest kawalerem, więc sąsiadki ze wszystkich sił starają się go wyswatać, bo bez kobiety przecież trudno samemu.

Ilko i Ludmiła Bernatowie to właściciele dużego domu, tam mieszkają lokatorzy. Właścicielami następnych trzech domów są Tatarzy pp. Makułowiczowie. Mają duży sad, piękny ogród i dużo kwiatów. Sami mieszkają w jednym domu, a dwa wynajmują lokatorom. Obok stoi dom Nestora Wojtko – gospodarz mieszka na wsi, a w domu lokatorzy. Dalej duży teren należący do inż. Lewackiego, obsiewany rumiankiem. W czasie wakacji zbieramy tu kwiatki dla apteki, płacą nam za to.

Dalej już dom Kamienieckich, tu też mieszkają lokatorzy, bo p. Kamieniecka jest artystką w teatrze żydowskim i rzadko bywa w domu, ale ma syna Griszkę. Następne dwa budynki to domy braci Aronowskich, jeden większy, drugi mniejszy. Mniejszy należy do właściciela sklepu. Trzeci dom też żydowski. Mieszka w nim rzeźnik. Wygląda on na biedniejszego, w suterynach na rynku ma jatkę z mięsem. Jego synek choruje.

Tam dom panien Wojniłowiczówien – ziemianek z Węgłów, które mieszkają na wsi, a tu tylko lokatorzy. Znów dom Tatara, Lebiedzia, i na samym rogu ul. Hołówki i Bazyliańskiej stoi maleńki dom Tatarki Furszy Alijewicz. Właścicielem dużego areału po lewej stronie ulicy, którą chodzę do szkoły w stronę Bazyliańskiej, był Żyd Mowszowicz. Sprzedawał on i wybudował dużo domów. Pp. Kiwacze kupili dużo ziemi nie tylko pod budowę domu, ale i na potrzeby gospodarstwa. P. Zofia Lebiedziowa to siostra p. Kiwaczowej. P. Lebiedź jest nauczycielem na wsi, przeniósł się do miasta, mieli dwoje dzieci. Dom p. Władka Mazura jest duży. Właściciele zajmowali tylko jeden pokój, a resztę wynajęli lokatorom, żeby spłacać pożyczkę zaciągniętą w banku.

Po sąsiedzku stoją domy Białorusinów Jurewiczów i Sidorkiewiczów. Obok dom Mackiewiczów – Polaków, dalej Białorusinów Huleckich. Bardzo duży dom sąsiedni jest własnością Żyda Piątaka. Właścicielem dom Kordiaków jest Polak Oleszkiewicz (rodzina mieszana). Tutaj dwa domy p. Felicji Szahidewicz –Tatarki, żydowski dom Lipchina za nim – Tatara Aleksandrowicza. Następny dom należy do Żyda p. Szafiry, który miał fabrykę mydła. Dalej dom p. Hryńki. Znów dom Tatarki – Smolskiej, Polaków – Szumskich, Podlipskich, Czaboćków, p. Lewaszkiewiczównej. Za nimi dom żydowski. W nim mieszkała moja koleżanka Renia Baleinowska. No i wreszcie plac, gdzie będzie budowana nowa szkoła.

Na rogu Bazyljańskiej i Hołówki z lewej strony stoi dom pp. Łukowskich, to bardzo posunięci w latach ludzie. Bazyliańskiej ulicy nie będę opisywać, ale tam istnieje prawie taka sama mozaika. Chcę zaznaczyć, że ludzie żyją obok siebie w zgodzie, bez nienawiści.

* * *

Moja mama w młodym wieku została sierotą. Zamieszkała w majątku. Była przyzwyczajona do tego, że trzeba nieść pomoc potrzebującym, szczególnie chorym. Umiała stawiać bańki, często nawet wieczorem przychodzili ludzie prosić ją o pierwszą pomoc. Nigdy nie brała wynagrodzenia. Nie była taką domową kurą, miała skończony kurs Czerwonego Krzyża, należała do Klubu Kobiet Katolickich. Tam na zebraniach radzono na temat pomocy charytatywnej. Była też członkiem komitetu rodzicielskiego w mojej klasie.

Jest bardzo gościnna. Mimo że nie jesteśmy zamożni, zawsze do nas przychodzą dzieci; częstujemy tym, co i my jemy. Mama ma dużo przyjaciół. Moi rodzice prenumerują dla siebie gazety centralne i czasopisma, a dla dzieci Mały Przewodnik Katolicki.

W naszej klasie mamy mozaikę narodowościową: są Polacy, Białorusini, Tatarzy i Żydzi. W sobotę Żydom nie wolno pisać, toteż moje koleżanki Sara Dawidzon, Michla Krulewiecka, Adasa Mimękina tylko siedzą na lekcjach, nikt nie zmusza ich do łamania praw religijnych. W dzień, gdy mamy lekcję religii, przychodzą: katolicki ksiądz Wiktor Gliński, prawosławny duchowny Klejewski, wyznanie mojżeszowe reprezentuje rabin Bruk, zaś islam muzułmański imam Safarewicz. Dzielimy się na grupy wyznaniowe w czasie tej lekcji, a na następną przychodzimy już wszyscy razem do swojej klasy. Nikt nie czuje się gorszy czy lepszy, jesteśmy wszyscy jednakowo traktowani.

Synagoga w Nowogródku na fotografii Jana Bułhaka, fot. z 1930 roku

W Nowogródku na 12 000 mieszkańców 50% to Żydzi. Widać to szczególnie w handlu, tym większym i tym mniejszym. Na Rynku są hale targowe z mnóstwem sklepików. Żydzi są wykształceni, inteligentni. Są wśród nich lekarze, adwokaci, farmaceuci, właściciele aptek. Przy Rynku – Ginzburg i Lejzerowski, bracia Delatyccy, skład apteczny – Ajzikowicki, Kiwelewicz – sklep materiałów kancelaryjnych, małżeństwo Delatyckich, Harkawy – dentyści. Żydzi są właścicielami hoteli, piekarni – Ejszysko, Masłowaty, właściciel kina Iwieniecki, właściciel restauracji Lipuner (na gmachu pierwszy neon w Nowogródku). W handlu zajmują pierwsze miejsce. Również są rzemieślnikami – szewcy, krawcy, fryzjerzy, blacharze, stolarze, zegarmistrze, fotografowie – Winnik, Szymonowicz. W sobotę do swoich sklepów wynajmują chrześcijańskich ekspedientów. Z okazji otwarcia muzeum pamiątek po A. Mickiewiczu 11-22. IX. 1938 r. okazjonalny jednodniowy biuletyn pisał: „według najświeższych danych w województwie Nowogródzkim rzemiosło Nowogródczyzny posiada legalnych warsztatów 9 000, w tym chrześcijańskich 3 400, żydowskich 5 600. W miejskich ogółem 3 510, chrześcijańskich 789, żydowskich 2 721. W wiejskich ogółem 5 490, chrześcijańskich 2 775, żydowskich 2 715”. Gmina żydowska posiada szpital, dom położny, bożnicę i szkoły, swoją prasę. Według mojego pojęcia nie mogą czuć się obywatelami niższej kategorii.

Meczet tatarski w Nowogródku – 1931 roku. Fot. M. Szymenowicz

Już mamy nową szkołę przy ulicy Zamkowej, a przy rynku jest szkoła nr 3. Teraz dzieci będą się uczyć tylko z rana, a przedtem uczyliśmy się na dwie zmiany. Jest rok 1939, marzec. W maju będę mieć 13 lat.
Jest mała mobilizacja. Jestem w 6 klasie, mamy wprowadzone lekcje samoobrony na wypadek wojny. Śmiejemy się, co za brednie. Przecież niedawno skończyła się wojna światowa, która tyle ofiar ludzkich pochłonęła.

Nieraz zaglądam do gazet moich rodziców. Tu są jakieś artykuły w obronie zwierząt, nad którymi znęcają się ludzie. Były również artykuły przeciwko ubojowi zwierząt według rytuału żydowskiego. Trzeba zabić tylko jednym pociągnięciem noża. A jeżeli zbyt słabo? Poprawiać nie można. Można sobie wyobrazić straszne męki tego zwierzęcia. Mamy sklepy z mięsem koszernym, każdy mógł wybrać, jakie mu odpowiadało. Były jeszcze jakieś sporne kwestie w akademii medycznej. Studenci uczący się na lekarzy preparowali tylko ciała umarłych chrześcijan, a Żydzi mieli godny pochówek. Domagano się, żeby studenci Żydzi preparowali umarłych wyznania mojżeszowego.

Z horyzontu moich 13 lat nie mogę wyrobić swojego zdania, to jeszcze nierealne i odległe, bo jeszcze przede mną długie 6 lat nauki. Po 6 klasie szkoły powszechnej czekał mnie egzamin do gimnazjum państwowego nr 919 im. A. Mickiewicza w Nowogródku. Moja starsza siostra już się tam uczy. Moja mama i mama mojej koleżanki Aliny M. umówiły się, że trzeba nająć korepetytora. Dwa razy w tygodniu chodziłam do Aliny i miałyśmy lekcje. Korepetytor Hilel Kapliński, uczeń liceum (po 4 kl. gimnazjum 2 liceum) jest Żydem. Muszę odrabiać lekcję do szkoły i potem na korepetycje. Dowiedział się o tym kierownik naszej szkoły, p. Antoni Marcinowski. Wezwał mamę i odradzał, zapewnił, że ja zdam bez korepetycji i miał rację. Przestałam chodzić na te lekcje do Aliny, nie wiem, czy Alina pobiera nadal. Zdolnym uczniom starszych klas, niezależnie od narodowości czy wyznania, dobrze się powodziło. Mogli zarabiać korepetycjami.

Już koniec roku szkolnego, takie małe pożegnanie z naszą szkołą, nauczycielami, bo jeżeli nie zdamy, to będziemy uczyć się w 7 klasie. Mam przeżycie emocjonalne – egzaminy. Wchodzimy do gmachu gimnazjum (były klasztor pojezuicki), jest tak uroczyście. Zdałam. Moje nazwisko jest na liście przyjętych. Mama szykuje mundurek, wymarzona tarcza z nr 919 przyszyta na lewym rękawie. Teraz już wakacje, a początek roku szkolnego 1 września.

Hale targowe w Nowogródku

Upalne, gorące lato. Cieszę się, że słońce tak świeci i opalam się na czekoladowo. Jest niespokojnie, ale nam nic nie mówią. Chodzimy do lasu grabnickiego po jagody i grzyby, nabieramy siły do zajęć w szkole. Ciepła wchłoniętego w organizm wystarczy na długie jesienne dni. Po 20 sierpnia zostaje 11 dni do rozpoczęcia roku szkolnego, do zajęć w ukochanej, wymarzonej budzie. Niepokoi nas wyjazd delegacji niemieckiej do Moskwy. Już jest piosenka okazjonalna: „Hitler swastykę wypuścił z dłoni i bolszewikom się pokłonił, straszą nas czerwoną szmatą, taką szmatą, a my sobie gwiżdżem na to”. Rodzice rozmawiają ze sobą, nie wiemy, o czym. Mama chce wyjąć pieniądze z książeczki oszczędnościowej. Rodzice odkładali na „czarną godzinę”. Ojciec nie może pozbawić Ojczyzny w ciężkiej chwili tych pieniędzy.

Starostwo (dawny pałac Radziwiłłów)/lata 30 XX wieku

Pierwszego września jest jakiś mglisty poranek. Wszyscy wychodzimy oprócz mamy. Ja z siostrą do gimnazjum, brat i młodsza siostra do szkoły powszechnej. Ojciec do pracy. Zbliżamy się, ale drzwi nie są otwarte. Tłum uczniów stoi i czeka. Wychodzi dyrektor: „Kochani, Niemiec napadł na nasz kraj – wojna”. Stoimy strwożeni. Wchodzimy do budynku, rozdzielają nas. Nasza klasa będzie w gmachu dodatkowym przy ul. Pieresieka. Po małej mobilizacji w marcu rezerwistów puścili, a teraz rozpoczyna się znów mobilizacja. Ojciec wyjeżdża w delegacje. Mówi, że pójdzie na ochotnika do wojska. Mama płacze, zostanie sama z czwórką dzieci.

Chodzę do gimnazjum. Raz tylko nadleciał samolot, to wtedy schodziliśmy do podpiwniczenia. Alarm odwołano i znów szły lekcje. Nie wiem, co będzie dalej. Nie mamy w domu odbiornika, bo przeszkadzałby dzieciom w nauce. Moja koleżanka, Janka S., mieszka u pp. Makułowiczów, oni mają radio. Myśleliśmy, że Rosja jest państwem neutralnym, może będzie mówić prawdę. Języka nie znamy, ale jej mama mówi, że podają w komunikacie dużą liczbę żołnierzy polskich wziętych do niewoli. Robi się nam smutno.

Już 17 dzień wojny. Niedziela. Pogoda znów słoneczna. Rano o 6 godzinie ktoś puka okna. Wzywają ojca natychmiast do pracy. Czekamy na jego powrót, idziemy do kościoła, wracamy – jeszcze go nie ma. Idziemy z siostrą do biura. Wszyscy na miejscu, robią porządek z dokumentami. Ojciec każe nam iść do domu, zapewnia, że przyjdzie. Ludzie idą do kościoła na sumę, a tu na niebie samolot z czerwonymi gwiazdami. To niespodzianka. Baliśmy się samolotów z czarnymi krzyżami, czy to już sowieckie samoloty mają prawo latać nad nami?

Koło 14 przychodzi ojciec. Zawiadamia, że ma rozkaz odjechać ze wszystkimi kolegami, a tutaj idą bolszewicy. Mama stoi jak skamieniała, siostra dostaje histerii. Co będzie z nami? Ojciec żegna się z nami, z mamą. Zostawia dokumenty z pracy, gdzie był wcześniej zatrudniony. Mieliśmy dwa rowery, jeden własny, drugi służbowy. O 15 godzinie ojciec wsiadł na swój rower, służbowy oddał koledze i odjechał.

Po dwóch godzinach byli już w Nowogródku bolszewicy.

Patrzymy na naszych sąsiadów, których córeczka była naszym „stałym gościem”, jak witają sowieckich „towariszczej”. Przychodzi do nas gospodyni, mieszkamy już u pp. Mackiewiczów (to bliżej rynku), każe odpruwać tarcze gimnazjalne, bo bolszewicy nie lubią gimnazjalistów. W ciągu kilku godzin zostaliśmy bez Ojczyzny, na łasce cudzego państwa, przeciw któremu nie popełniliśmy żadnego przestępstwa, a już byliśmy osądzeni. Ta świadomość przyszła do nas później. Pierwsza noc bez głowy rodziny.

Na drugi dzień przychodzą do nas podrostki z czerwonymi kokardami, potrzebują „lisopiedy” (rowery). Mama mówi: „Szukajcie. Znajdziecie – to wasze”. Zabrali się i poszli. Mama i starsza siostra poszły do pracy w parku. Płacili 5 rubli za dniówkę. Ja gotowałam obiad. Przychodzą załamane, nie fizycznie a psychicznie. Nadeszli Żydzi, szydzili z nich, z tych Polaków, którzy pracowali, że muszą prędzej pracować i przyznali się, że oni (Żydzi) 17 dni pościli i za 17 dni Polskę diabli wzięli i to dla nich wielka radość. Byliśmy wstrząśnięci.

Tymczasem po pierwszych dniach części armii sowieckiej przesuwały się na zachód. Nam zarekwirowano jeden pokój. Nocowało tam z sześciu żołnierzy. Buty smarowali dziegciem, całe miasto prześmierdło tym zapachem. Po ich wyjeździe nie mogliśmy wywietrzyć pokoju.

Gdzie są sklepy? Gdzie się wszystko podziało? Wszystko już znacjonalizowane, nie ma nic prywatnego. W witrynach sklepowych widać wycięte z forniru wędliny i inne towary. Kolejki po cukier, mydło. Gospodarzom zabierają domy, zastawiają małą klitkę do przeżycia, a wynajmują lokatorom, których przysyłają z urzędu. Z więzienia wypuścili kryminalistów, okazuje się, że wszyscy siedzieli za „ideę”. Naszym dzielnicowym jest Żyd, był kowalem, siedział za zwyczajne przestępstwo, ale awansował na milicjanta.

Znów chodzimy do gimnazjum w tym budynku przy Rynku na dwie zmiany, bo nabrali dużo nowych uczniów. Uczymy się rosyjskiego, nie mamy łaciny. Ks. Zienkiewicz jest bez pracy, bo oczywiście religii nie ma, nawet niemieckiego nie pozwolono mu wykładać. Niemieckiego uczyła nas Żydówka Dulsinowa, co prowadziła antyreligijne wykłady. Byliśmy przygnębieni. Starsze klasy były bardziej niepokorne, nieraz robiły spięcia, elektryczność wyłączali, było ciemno. Koleżanka opowiadała, jak dyrektor Poźniak deklamował po ciemku wiersz Staffa „Deszcz jesienny”. Wszyscy siedzieli jak zaczarowani, nie śmieli poruszyć się, żeby nie przeszkodzić.

Już jest 7 listopada – rocznica „oktiabrskiej rewolucji”. Mamy iść na defiladę. Błoto i mokro, ale po defiladzie idziemy do kinoteatru na ul. Beczkowicza. Jest referat a potem występy. Nasi chłopcy pod kierownictwem p. Strycharzewskiego przedstawili ćwiczenia gimnastyczne, są doskonali. Występuje także Hilel Kapliński w czerwonej koszuli, mówi, że on ma nową ojczyznę; nie spocznie, dopóki czerwony sztandar nie zawiśnie na wieży Eifla w Paryżu. Jest mi ogromnie smutno, my swojej ojczyzny nie wyrzekamy się.

Już nie ma niedzieli, są tylko „wychodne” w pracy, kiedy wypadnie. My w szkole mamy niedziele. Na rogu placu, niedaleko hotelu „Europa”, jest ogromny sklep ze szkła, to firma czeska Bata. Tu można było kupić tanie obuwie, ale już go nie ma, przyjmują tylko zamówienia, bo szewcy i krawcy musieli być w „arcieli”. To jest państwowe, nad nimi jest jakiś naczelnik.

Przeprowadzają paszportyzację. Mama wypełniała dokumenty do nowego zameldowania – nie wiedziałam, że umie pisać po rosyjsku. Trzeba było pisać życiorys, dawała sobie radę. Tymczasem mamy wiadomość, że nasi przeszli granicę z Litwą i zostali internowani. Ojciec jest w takim obozie ze wszystkimi razem i Czerwony Krzyż pomaga im tam. Litwa jest niezależna; niektóre panie przekraczały granicę nielegalnie, odwiedzały swoich mężów.

Już wojna z Finlandią. Mamy nowego dyrektora. Cieślonek robi zebranie wszystkich i oznajmia o wojnie. Wychodzi taki wysoki uczeń liceum, Bożko: „Ja książkę zamienię na karabin i pójdę walczyć za swoją ojczyznę”. Dyrektor zapytał, czy są jeszcze pytania. Spomiędzy tych mundurków odzywa się cieniutki dziewczęcy głosik: „A kiedy Norwegia wyśle pomoc Finlandii?” Dyrektor jest wściekły, łamie krzesło. „Kto to powiedział?”. Cicho, gdzie ty tam poznasz.

Tylko do nowego roku mamy gimnazjum. W szkole sióstr Nazaretanek otwarto polską 10-latkę. Jestem w 5 klasie, Basia w 7-ej.

Trzeba stać w kolejce po cukier. Zima jest mroźna. Nadchodzi 10 lutego. Następnego dnia w szkole nie ma wielu uczniów. Puste ławki, w takie mrozy 40 stopniowe wywozili w nieznane. Sańmi do Nowojelni, a tam pociągiem na Sybir. Kto układał listę tych ludzi?

Basia już dawno załatwiła sobie pracę w „wyszywalnoj arcieli”. Mamusia na zmianę z p. Seklecką szyją na naszej maszynie białe płaszcze z lnianego płótna wykrojone w fabryce. Ja uczę się robić na drutach. Pani Maria Mazurowa umiała robić na drutach swetry i chustki, więc ja siedząc obok niej prosiłam o druty, wełnę i nauczyłam się. Pierwszy sweter zrobiłam, gdy miałam 14 lat.

13 kwietnia. Śnieg pada ogromnymi płatami. Znów wywożono ludzi. P. Marię Mazurową z małą Alinką, Pruszyńskich, którzy mieszkali w domu p. Wojtko, p. Lebiedziową z dziećmi (mąż poszedł na wojnę), Szagidewiczów synową i wnuczkę p. Felicji. Kordiaków wywieźli 10 lutego, została tylko babcia. Po tej wywózce (byliśmy też spakowani) przyszedł szewc Lipchin, znał nas, bo ojciec zawsze zamawiał u niego obuwie. Mówi: „na pewno was wywiozą. Ja zabiorę wasze meble teraz, a potem wam będę wysyłać paczki do Rosji”. A na razie poprzynosił jakieś stare obuwie, które wyszło z mody. Mama zgodziła się, więc wieczorem nową szafę, 4 półfotele, kanapę, etażerkę, to wszystko nowe, niedawno kupione, przewieziono do Lipchina. Nie mamy tutaj żadnych krewnych, więc to było jedyne wyjście w tej sytuacji. Został stół, tapczan taki na dwie osoby i nasze łóżka. Ludzie potrafią wykorzystać niepewność i zamieszanie – zabrali zabawki na choinkę, widoczki olejne malowane, bo to na Sybirze czy Kazachstanie nam nie będzie potrzebne. Przychodził do nas dzielnicowy Marciszewski, mówił do mamy: „kobieto, rozwiąż swoje tłumoczki, o was się nikt nie pyta”. Jednak jest pewna sprawa, która nie daje mi spokoju. My u nikogo nie kupowaliśmy na kredyt. Nikomu nie byliśmy dłużni. Mieszkania, umeblowanie zostawione przez wywiezionych było sprzedawane na licytacji. Jeżeli ktoś mógł udokumentować, że dany człowiek był mu dłużny, to zwracano dług. Nie można wszystkich jedną miarką mierzyć, ale coś w tym jest. Mama zaniosła niedoszyte płaszcze, żeby nie obwiniano p. Pierożnikowej w razie, gdyby nas wywieźli.

Stale mamy sublokatorów, ponieważ trudno zapłacić za mieszkanie. W czasie wakacji w szkole nauczyciele Żydzi, uciekinierzy z Warszawy, mają kursy doskonalenia białoruskiego języka. Chodzą, szukają mieszkania na miesiąc. Uzgodniono opłatę i już nowogródzcy Żydzi poprzynosili kanapy, tapczany i 2 Żydów z inteligencji warszawskiej zamieszkało u nas. Alfred Łazar i Mietek. Cały dzień byli zajęci. Mieli wyżywienie zapewnione w mieście, więc nie gotowali nic. Wieczorami przychodzili ich koledzy. Zawsze rozmawiali po polsku, ale kiedy myśleli, że wszyscy śpią, to rozmawiali po żydowsku. Mieli jeszcze jakieś dochody uboczne, bo ich współplemieńcy mieli dużo znajomości. Sprzedawali nowe buciki.

Później przyszedł rozkaz – wszystkich, którzy przekroczyli nielegalnie granicę niemiecko-radziecką – wywieźć. Wywieźli ich też, ale na Ukrainę, w bardziej dogodne do życia tereny. Tylko Mietek Kohn napisał z Darewa, uczył w szkole. Znów mamy sublokatorów, to pp. Snarscy. On jest inżynierem.

Przeszła zima. Chodzimy do p. Matarskiej, jej szwagier p. Tadeusz Derdelewicz ma radioodbiornik. Słuchamy audycji z Londynu. BBC podaje, że dużo wojska zgromadzili Niemcy na granicy z ZSSR. Rosja odpowiada, że to manewry. W międzyczasie mężczyzn z naszej ulicy, może i innych, zabierają do Białegostoku na budowę lotniska. Wśród nich są Jurewicz, Sidorkiewicz, Baśko. Żony martwią się. 19 czerwca przychodzę do p. Matarskiej (miała dwie córeczki, a mąż 17 września 1939 roku odjechał). W domu rozpacz, bo w nocy wywieźli ich.

22.VI. niedziela. Co to się stało, wojsko maszeruję to w stronę Lidy, to znów z powrotem. Przybiega sąsiadka, mówi, że wojna. We wtorek bombardują Nowogródek, ale niedużo bomb zrzucono, tylko burzące. Nowogródek leży na szlaku do Mińska. Tyle wojska przejeżdża na Mińsk.

28 czerwca, sobota, bombardowanie. Samoloty jedne odlatują, drugie nadlatują, huk straszny. Teraz zrzucają także bomby zapalające. Nowogródek płonie. Wieczorem na tle łuny postacie żołnierzy. Mama pobiegła do kościoła św. Michała patrzeć, co tam się dzieje. Przybiegli ludzie ratować kościół, bo paliła się instalacja elektryczna.

Podobno mieli wywieźć wszystkich Polaków, tylko nie zdążyli. Co z tymi, których wywieźli? My czujemy się ocalonymi przed deportacją, co dalej? Między Żydami niepewność, trwoga o dalszy los. Zajmowali często wysokie stanowiska. Niektórzy wyjeżdżali z wycofującą się administracją.

3 dni pożarów, ogień zajmuje coraz to nowe obiekty, nikt nie ratuje. Nie wychodzimy do miasta, ruiny i zgliszcza. Już nie bombardują, bo nie ma co, ale jedni odeszli, drudzy nie przyszli. Takie miasto bez władzy, przyjeżdżają ze wsi rabować puste domy. To jest straszne, człowiek nie wie, co go może spotkać, a jeśli śmierć? Któregoś dnia przyjeżdża na Rynek kilka motocykli z niemieckimi żołnierzami. To też wróg, ale może zakończą się grabieże. U nas nic nie ma, a i nigdzie nie uciekaliśmy, bo mieszkamy dalej od centrum. Jest pełno ruin, gruzów – nasza była szkoła – pałac Radziwiłłowski, nie istnieje, starostwo, hale kościelne. Kościół pw. św. Michała cały, tylko dach spalony, ale w budynku byłego klasztoru dominikańskiego pierwsze piętro rozbite (to były kancelaria i plebania). Jest władza cywilna, magistrat i władza niemiecka.

22 lipca obok ruin hal zostało rozstrzelano kilkudziesięciu Żydów. Co za przyczyna – nie wiem. Wiem, że Żydom kazali nosić żółte łatki na wierzchnim ubraniu oraz ogłosili, że nie mają prawa wchodzić do mieszkań chrześcijan. Na razie mieszkają w swoich domach. Jest organizowany Judenrat, to on spotyka się z władzami.

W kościele zaczynają zbierać pieniądze na zakup blachy. Jak zaczną się deszcze, to będzie lać się na sklepienie. Ks. Michał Dalecki kieruje wszystkim, bardzo pomaga Michał Wł. Półjan. Wynajmuje blacharzy, ksiądz zatrudnia ich, w tym wielu Żydów. Miasto wzywa młodzież przymusowo rozbierać ruiny. Chłopców przeznaczono do cięższych prac, dziewczęta oczyszczają cegły i układają. Magistrat zabiera. Pracują za kilogram chleba. Chleb jest na kartki. Moja starsza siostra też musi chodzić do pracy.
Ogradza się duży obszar płotem. To ma być getto. Przesiedlają z domów jednych do domów drugich. Nikt nie wie, jaki kogo spotka los. Nas nie wywieźli, a p. Lipchina zabierają do getta. Meble rekwirują.

Pobiegła moja mama i siostra do domu Lipchina i zaczęły tłumaczyć. Tam tłumaczem był p. Kopyto, nauczyciel niemieckiego z gimnazjum. Pozwolono nam zabrać meble, ale kanapy już nie zabraliśmy, bo dzieci widocznie tak skakały po niej i tak zniszczyły, że nie było co zabrać. Na miejsce Lipchina przesiedlili rodzinę Zienkiewiczów, bo ich dom został zabrany pod getto. Już puste domy Kamienieckich, Baronowskich, w ich domach inni, których domy znalazły się na terenie getta.

6 grudnia. Wchodzą Niemcy do nas, zabierają mężczyzn. U nas był tylko sąsiad. Z sąsiednich domów też zabrali. Zapowiadają, żeby nikt nie wychodził z domów. Po trzech dniach wracają mężczyźni, ale nie chcą z nikim rozmawiać. Niemcy rozstrzeliwali Żydów, a mężczyźni musieli kopać doły, a potem zasypywać.

Jeszcze latem miasto było wstrząśnięte zbrodnią dokonaną na 12-letniej dziewczynce – Izie S. Znaleziono ją nieżywą w gruzach starostwa, miała zadane kilkanaście ran. Jedni mówili, że to Żydzi na odkupienie musieli przelać chrześcijańską krew, inni, że to Niemcy, żeby skłócić chrześcijan z Żydami. Prawdę znał ten, który dokonał tej zbrodni. A teraz tyle ofiar. To pierwsza masowa egzekucja Żydów. Chociaż chodziły pogłoski, że to Żydzi zestawiali spisy ludności polskiej na wywóz, żałujemy ich, bo co winne małe dzieci. Niektórzy Żydzi zostawiali dzieci w polskich rodzinach. Gdyby znaleziono je, a były takie wypadki, to od razu rozstrzeliwano dorosłych, a dzieci wywożono do Niemiec.

Jestem na wsi. Latem swetrów się nie robi, więc pomagam w gospodarstwie; zawsze jedną „gębę” mniej będzie mama miała do nakarmienia. W niedziele bywam w Nowogródku.

29 czerwca 1942 rok. Aresztowani zostali ks. Dalecki – dziekan nowogródzki, ks. Józef Kuczyński – proboszcz wsielubski, także dużo naszej inteligencji, m.in. Michał Półjan. Jak to jest? Niemcy i bolszewicy są wrogami, a umowy dotrzymują – niszczą Polaków.

31 lipca grupa Polaków została rozstrzelana. A 14 sierpnia znów rozstrzeliwano Żydów.

Getto jest coraz mniejsze. Zostawiali tylko tych, których zatrudniali na różnych robotach. Już przenieśli getto do byłego sądu okręgowego w Nowogródku. Egzekucje były wykonywane w różnych miejscach – za koszarami, przy drodze do Litówki, przy drodze na Mińsk.

Już pracuję u sąsiadów, bo mnie nie chcą zameldować u matki, ponieważ to, że byłam na wsi, jest przeszkodą nie do pokonania. Moi chlebodawcy to rolnicy, córka pracuje jako nauczycielka w Seminarium Nauczycielskim, więc zameldowali mnie. Moi gospodarze mają dużo pracy, mają krowę, konia, trzodę chlewną. Na kwaterze są również chłopcy. Trzeba nagotować im jeść. Uczą się na nauczycieli. Robią im zebrania i informują, kto jest przyjacielem, a kto wrogiem. Niemcy to przyjaciele, a Polacy są wrogami. Wszystkiemu winna jest polityka – dziel i rządź. Nakazują nienawidzić ludzi, którzy już są prześladowani przez Niemców, bolszewików, no i jeszcze Białorusinów. Jest mi ogromnie ciężko na sercu. Tyle nienawiści, gdzie jej kres?

W mieście zamieszanie. Żydzi uciekli z getta w byłym gmachu sądu. Niemcy biegają, szukają, ale bez rezultatu. Mieli okazję, to czy mieli biernie czekać na śmierć? Cały ten ruch partyzancki, to ludzie wynieśli na swoich plecach. Przecież nikt im nie zrzucał z samolotów wyżywienia czy ubrania. Wielka szkoda, że czasem zabierali wszystko. Szczególnie te nowe oddziały, organizowane w miarę odzyskiwania wolności. Ja mieszkam w mieście, ale przychodzili na obrzeża miasta i też zostawiali ludzi w jednej bieliźnie. Ludzie nie mieli komu poskarżyć się, cierpieli w milczeniu. Szła pogłoska, że Żydzi w partyzantce byli bardziej bezwzględni od innych. Nieraz ludzie po przeżyciu nocy nie wiedzieli, czy przeżyją następny dzień. Bywało i śmiesznie. Jacyś ludzie w dzbanku chowali tłuszcz, wstawiali go śniegu na noc. Pies wsunął głowę, a wydostać nie mógł. Ze zgrozą patrzyli, co to za dziwne zwierzę biegnie po polu – pies z dzbankiem na głowie.

Zachorowałam. Od uderzenia mam zapalenie szpiku w lewej nodze. Operację wykonał dr Karol Mazurkiewicz. Jestem na zwolnieniu lekarskim, nie mogę chodzić. Robimy swetry.

Nadchodzi rok 1944. W 1943 wykonano egzekucję na 11 siostrach Nazaretankach. Aresztowano, a potem wywieziono do Niemiec dużo polskiej młodzieży. Oto owoce polityki nienawiści. Coraz bliżej front. Baliśmy się kiedyś niemieckich samolotów, potem sowieckich. Trwa godzina policyjna; w mieście zaciemnienie. Wozami wiozą rannych Niemców. Już nie są butni jak kiedyś.

Ostatni dzień. Przyszło dużo sąsiedniej młodzieży. Zaszli Niemcy. „Dlaczego nie wyjeżdżacie?” „Nie mamy przyczyny”. Ale oni mówią: „Pamiętajcie, wy nie jesteście zwykłymi ludźmi. Wy byliście pod okupacją. No i do widzenia, Panowie, a jutro będzie dobranoc, Towarzysze”. No i wszystko się spełniło. Tak wojna splątała ludzkie losy. Przekonywaliśmy się, kto jest kto, chociaż wiele spraw jest zamknięte, niedostępne na razie dla nas. „My na tej ziemi nieproszeni goście” – tak pisał wielki Adam – „doświadczyliśmy tej prawdy na sobie”.

Znadniemna.pl

Dzisiaj, 26  lipca 2022 roku, przypada dziesiąta rocznica śmierci Zofii Boradyn, założycielki i wieloletniej prezes Oddziału Związku Polaków na Białorusi w Nowogródku, córki bohatera naszej akcji "Dziadek w polskim mundurze" Kazimierza Kosińskiego.  Śp. Zofia Boradyn (z domu Kosińska), ur. 1926 r. w Radomsku. W wieku 3

„Co robią tutaj ci polscy okupanci?” – skargi takiej i podobnej treści zaczęły wpływać ostatnio do administracji Narodowego Muzeum Historycznego Republiki Białoruś w Mińsku. Dotyczyły ekspozycji, poświęconej szlachcie, której upiększeniem przez ponad 11 lat były figury polskiego króla Władysława Jagiełły i spokrewnionego z nim wielkiego księcia litewskiego Witolda Kiejstutowicza.

Reakcją na antypolskie donosy stało się usunięcie z ekspozycji figur stryjecznych braci, żyjących w średniowieczu, a sama wystawa o szlachcie jest szykowana do likwidacji.

O sprawie poinformował niezależny portal białoruski Nasza Niwa. Według białoruskich dziennikarzy ekspozycja, poświęcona dziejom szlachty w Wielkim Księstwie Litewskim, ma zostać zastąpiona inną, poświęconą okresowi obecności na współczesnych ziemiach Białorusi Imperium Rosyjskiego.

Przed wojną z Ukrainą polski królowie i litewski książę nie byli „okupantami”

Figury polskiego monarchy i jego stryjecznego brata, związane z historią Wielkiego Księstwa Litewskiego i Rzeczypospolitą Obojga Narodów ilustrowały epokę, z którą białoruska opozycja wiąże średniowieczną tradycję państwowości na współczesnych ziemiach. Właśnie do tej tradycji zdaniem historyków, najczęściej znajdujących się w opozycji wobec dyktatora Łukaszenki, odwoływały się późniejsze pokolenia Białorusinów, walczące o własny byt państwowy.

Z oporami, ale powyższa koncepcja była przez długie lata, jeśli nie podzielana, to przynajmniej tolerowana przez Łukaszenkę i stojące za nim prorosyjskie siły na szczytach białoruskiej władzy. Figury Władysława Jagiełły i Witolda Kiejstutowicza nie przeszkadzały nikomu w muzealnej ekspozycji przez 11 lat.

Wystawiany przez ponad dekadę w białoruskim Narodowym Muzeum Historii wizerunek księcia Witolda był wzorowany na konterfekcie zamieszczonym na jego osobistej pieczęci, natomiast do rekonstrukcji twarzy króla Jagiełły posłużył wizerunek z jego nagrobka, a szata królewska została odtworzona na podstawie obrazu „Pokłon trzech króli” z Tryptyku Matki Boskiej Bolesnej z kaplicy Świętokrzyskiej w katedrze na Wawelu.

Stosunek do postaci, będących kultowymi w tradycji Polski i Litwy, krajów należących do NATO i aktywnie wspierających walczącą z rosyjskim najeźdźcą Ukrainę, musiał się radykalnie zmienić akurat teraz. Stąd zapowiedź zastąpienia szlacheckiej ekspozycji wystawą, poświęconą okresowi z czasów panowania na współczesnych ziemiach białoruskich Imperium Rosyjskiego, czyli z czasów zaborów.

Donosicielstwo na polskość bardzo popularne

Donosicielstwo na przejawy sympatii do historii Polski, czy postaci historycznych, związanych z naszym krajem, jest na Białorusi zjawiskiem dosyć powszechnym i przez reżim Łukaszenki tolerowanym.

Jednym z ostatnich absurdalnych przykładów skutecznego donosu na postać historyczną jest historia z przygranicznego Grodna, w którym działa prorosyjska aktywistka Olga Bondariewa. Ostatnio na jej skargę z Przychodni Lekarskiej nr 3 usunięto plakat, popularyzujący postać pierwszej w historii Polski i Wielkiego Księstwa Litewskiego lekarza-kobiety Reginy Salomei Pilsztyn, z domu Rusieckiej. Według prorosyjskiej aktywistki niedopuszczalne było nazwanie przez autorów plakatu „polskiej awanturnicy”, urodzonej pod białoruskim współcześnie Nowogródkiem, „honorem Białorusi”.

Donos na język białoruski

Prorosyjscy aktywiści na Białorusi zupełnie bezkarnie zwalczają nie tylko przejawy polskości, lecz także białoruskości.

Wspomnianej Oldze Bondariewej w ubiegłym roku nie spodobało się na przykład to, że w niektórych grodzieńskich przedszkolach dzieci uczą się podstaw języka białoruskiego.

Prorosyjska aktywistka wydała publiczne oświadczenie, iż w procesie nauczania w przedszkolach języka białoruskiego jest stosowana „przemoc oraz indoktrynacja”, a dzieci uczą się wyrazów, „z języka polskiego”.

Aktywistka stwierdziła, że białoruskie „dziakuj”, jest niczym innym, tylko polskim „dziękuję”, a słowo „dabranacz”, to polskie „dobranoc”. Prorosyjskiej lingwistce amatorce nie przyszło do głowy, iż wyraz wdzięczności może brzmieć podobnie w różnych słowiańskich językach.

Publiczna obraza języka białoruskiego, przedstawiona w formie urągającej godności grodzieńskich pedagogów oraz Białorusinów, uważających język białoruski za ojczysty, jest na Białorusi wykroczeniem. Wystąpienie prorosyjskiej aktywistki zostało nawet zaskarżone przez mieszkańców Grodna do miejscowej władzy. Ale reakcja nie nastąpiła i Bondariewa pozostała bezkarna.

Bezkarność pozwala na zwalczanie świętości

Ośmielona bezkarnością kobieta publicznie zażądała później usunięcia z katedry prawosławnej w Grodnie ikon białoruskich prawosławnych księży-męczenników, którzy przedstawieni są jako ofiary egzekucji dokonywanych przez wojska NKWD.

Zdaniem działających na Białorusi prorosyjskich aktywistów przedstawianie w negatywnym świetle sowieckiej przeszłości może wzbudzać wśród miejscowej ludności niechęć do Rosji oraz Rosjan.

Znadniemna.pl/polskatimes.pl

"Co robią tutaj ci polscy okupanci?" - skargi takiej i podobnej treści zaczęły wpływać ostatnio do administracji Narodowego Muzeum Historycznego Republiki Białoruś w Mińsku. Dotyczyły ekspozycji, poświęconej szlachcie, której upiększeniem przez ponad 11 lat były figury polskiego króla Władysława Jagiełły i spokrewnionego z nim wielkiego

Skip to content