Zbliża się rocznica uwięzienia naszych kolegów: prezes Związku Polaków na Białorusi Andżeliki Borys oraz członka Zarządu Głównego ZPB Andrzeja Poczobuta. Oboje czekają na termin rozprawy sądowej w jednym z najcięższych na Białorusi więzień śledczych w miejscowości Żodzino.
Z okazji rocznicy uwięzienia naszych kolegów publikujemy więzienne wspomnienia Ireny Biernackiej, członkini Zarządu Głównego ZPB, również uwięzionej 25 marca ubiegłego roku razem z Andżeliką Borys i Andrzejem Poczobutem, ale po dwóch miesiącach odsiadki, dzięki staraniom polskiej dyplomacji, rządu i prezydenta RP, wyzwolonej i wywiezionej do Polski, bez możliwości powrotu na Białoruś.
Dzisiaj publikujemy drugą część wspomnień Ireny Biernackiej, rozpoczynających się od dnia aresztowania w jej własnym domu w Lidzie:
Irena Biernacka, fot.: Maksymilian Rigamonti/Dziennik Gazeta Prawna
Co się stało 25 marca 2021 roku?
– 24 marca miałam jubileusz urodzin. W tym dniu ukończyłam 55 lat życia. I był to dzień, w którym ostatni raz w moim dużym domu w Lidzie gościłam swoich najbliższych – dzieci, wnuków i przyjaciół. Następnego dnia rano, o godzinie 7:00 do drzwi naszego domu zapukano. Pomyślałam wówczas: zdarzyło się… Przyszli po mnie. Gdy wstałam z łóżka, zobaczyłam w oknie, że wzdłuż ulicy stoją ciemne busy i mężczyźni w czarnych ubraniach, pilnujący aby nikt nie zakłócił przebiegu operacji, mającej na celu ujęcie groźnego przestępcy, czyli mnie – jak potem się okazało. Stukanie do drzwi było takie natrętne, że poszłam otworzyć w koszuli nocnej. Weszło dwóch funkcjonariuszy, oznajmiając, że muszą w moim domu zrobić rewizję. Na pytanie o przyczyny, odpowiedzieli, że nic nie wiedzą. Potem zaprosili moich sąsiadów, jako świadków i zaczęli przeszukiwać cały dom.
Mówili czego szukają?
– Nie, nie mówili. Ze znalezionych dokumentów zabrali , na przykład, decyzję o przyznaniu Karty Polaka, a paszportu nie ruszyli. Zabrali też rzeczy, m.in. komputer, książki, gazety „Głos znad Niemna”, „Magazyn Polski”, jakieś notatki, nagrody. Spisywanie wszystkiego zajęło im półtorej godziny. Później pozwolili mi skorzystać z łazienki i się ubrać, po czym miałam pojechać z nimi na kilka minut na komisariat milicji.
Czy dopuszczałaś myśl, że te „kilka minut” znacznie się wydłużą?
– Jeszcze po pierwszym zatrzymaniu mnie na 72 godziny i osadzeniu w chłodnym, nieogrzewanym areszcie w Lidzie w październiku 2020 roku, na wszelki wypadek miałam spakowaną torbę, w której były ciepłe ubrania, kurtka narciarska, majtki, skarpetki, pasta, szczoteczka do zębów, mydło i papier toaletowy.
Wychodząc z domu zapytałam u nich czy mam ze sobą wziąć tę torbę. Odpowiedzieli: jak pani uważa, tak pani zrobi. Wtedy zrozumiałam, że idę nie na kilka minut, lecz na dłużej. Nie mogłam tylko sobie wyobrazić, że z Lidy wywiozą mnie aż do Mińska.
Czy zabrali telefon, abyś nie mogła poinformować gdzie jesteś?
– Nie. Telefon miałam cały czas przy sobie. Do nikogo nie dzwoniłam, ale pisałam w Messengerze. Byłam zdziwiona, że nie odebrano mi telefonu i to mnie trochę uspokajało. Pomyślałam, że zawiozą mnie na przesłuchanie, w najgorszym przypadku wsadzą na 15 dni do aresztu.
Kiedy samochód, w którym mnie wieziono, mijał naszą szkołę, zauważyłam przy niej dużo funkcjonariuszy. Moja córka Weronika poinformowała na facebooku, że w szkole będzie rewizja. Jak tylko o tym przeczytałam, samochód, którym mnie wieziono, zawrócił i pojechaliśmy do miejsca mojej pracy, czyli do Polskiej Szkoły Społecznej przy ZPB w Lidzie. Minęła już godzina 11:00, a więc zajęcia w szkole musiały się zakończyć i dzieci w niej miało już nie być, co mnie bardzo cieszyło. Z pobliskiej stacji benzynowej milicjanci wzięli dwóch świadków i przystąpili do rewizji w szkole. Zabrali laptopy nauczycieli i administracji, książki, historyczne gry planszowe i nawet tabliczki nagrobne przeznaczone do renowacji pomników na cmentarzu. Mnie posadzili do osobowego auta, a skonfiskowane w trakcie rewizji rzeczy zapakowali do bagażnika. W samochodzie siedziałam około godziny. W tym czasie milicjanci wchodzili do budynku szkoły, wychodzili z niej, rozmawiali przez telefon. Wreszcie, wsiedli do samochodu i oznajmili, że muszą zawieźć mnie do innego miasta.
Zapytałaś się dlaczego i dokąd cię powiozą?
– Przyznali, że pojedziemy do Mińska. Z ich rozmów przez telefon zrozumiałam, że w Wołożynie przesadzą mnie do innego samochodu. Tak się też stało. Przez całą drogę do Wołożyna siedziałam, trzymając torbę na kolanach i pisałam w Messengerze. W Wołożynie czekał samochód, z którego wyszło troje mężczyzn, aby mnie odebrać i doprowadzić do czekającego auta, które zawiozło mnie do głównej siedziby Komitetu Śledczego Republiki Białorusi w Mińsku. Tam poznałam śledczego Dmitrija Hanczaryka, który, jak się okazało prowadził sprawę przeciwko grupie Polaków.
Jak cię przywitał?
– Na samym wstępie zapytał mnie czy się nie boję. Odpowiedziałam, że niczego złego nie zrobiłam, a dookoła widzę tylko ludzi, a ludzi się nie boje. Kilka minut przetrzymano mnie w poczekalni, zanim pojawił się adwokat wyznaczony z urzędu. Odmówiłam temu mecenasowi, powołując się na to, że mam adwokata, z którym kontaktowałam się w Wołożynie, i który obiecał, że przyjedzie tutaj. Śledczy stwierdził, że nie będzie czekał na mojego adwokata, a mnie zawiozą do Leninowskiego Komisariatu Milicji Mińska. Tam odebrano mi torebkę, modlitewnik, różaniec, telefon, pierścionki i kolczyki, a potem zawieziono z powrotem do Komitetu Śledczego, w którym czekał na mnie mój adwokat. Śledczy zapytał się, czy będę składać zeznania. Odmówiłam, gdyż po całym dniu stresu, negatywnych wrażeń i podróży czułam się bardzo zmęczona.
I co było dalej?
– Śledczy powiedział, że torbę z rzeczami, którą przywiozłam ze sobą, muszę zostawić u niego. Dobrze, że adwokat doradził mi, abym tutaj, na miejscu, przebrałam się w ciepłe rzeczy, co też zrobiłam. Potem zawieziono mnie do profilera kryminalnego, który pobrał u mnie odciski palców i zrobił mi zdjęcia. Wcześniej taką procedurę widziałam tylko w filmach o groźnych przestępcach.
Potem zawieźli Cię na Akreścina?
– Tak. Był już późny wieczór. Rzeczy żadnych przy sobie nie miałam. W areszcie, żeby przeszukać moje ubrania, kazano mi się rozebrać do naga i zrobić trzy przysiady. To była procedura bardzo upokarzająca, która podczas mojej dalszej odsiadki powtarzała się regularnie. Po upadlającej rewizji osobistej skierowano mnie do malutkiej celi o wymiarach 50 na 50 centymetrów, zwanej tzw. „stakanem” (pol. szklanka). W tej celi była prowizoryczna ławeczka, na której usiadłam. Po jakimś czasie przyszedł strażnik, który rozkazał: „Ręce do tyłu! Głowa do ściany! W prawo zwrot! Idź!”
Prowadzono mnie długim i szerokim korytarzem, na którym widziałam tu i ówdzie czarne gumowe klapki. Jak się okazało, było to obuwie, które wolontariusze przekazywali ofiarom łapanek, odbywających się podczas protestów ulicznych w Mińsku, żeby więźniowie nie siedzieli na bosaka.
Korytarz w areszcie „Akrescina”. Przy celach stoją gumowe klapki, przyniesione przez wolontariuszy, fot.: CTV.by
Trafiłam do czteroosobowej celi na czwartym piętrze. Nie dostałam, ani poduszki, ani materaca, ani pościeli. Jedyne, co dostałam, to były klapki, gdyż w tym areszcie nie można było mieć swojego obuwia.
Jakie towarzystwo zastałaś w celi?
– Jedna z kobiet była pozbawiona praw rodzicielskich i siedziała za niepłacenie alimentów. Druga, młoda dziewczyna, coś ukradła. Naprzeciwko mnie na pryczy leżała dziewczyna przy kości. Miała i poduszkę, i pościel, i materac. Nie powiedziała za co siedzi, wypytywała za to, jaki ja mam artykuł. Po raz pierwszy znalazłam się w takim miejscu i w takiej sytuacji. Nie wiedziałam, o czym mogę mówić, powołałam się więc na zmęczenie i niczego nie powiedziałam. Współwięźniarki same wzięły moje papiery i zobaczyły, że mam odpowiadać z artykułu Kodeksu Karnego 130, część 3. Żadna nie wiedziała, co to oznacza, więc ta dziewczyna przy kości, która, miała dobry kontakt z ochroną, zapukała do drzwi i zapytała strażnika o co chodzi z tym artykułem? Ten też nie wiedział, więc przypuścił, że mogłam brać udział w masowych zamieszkach. Kiedy dookoła zgadywano, co takiego popełniłam i co mi za to grozi, uświadomiłam sobie, że jestem podejrzana na podstawie części trzeciej, co oznacza najsurowszą z przewidzianych przez ten artykuł kar. Później sprawdziłam, że groziło mi do 12 lat pozbawienia wolności. Współwięźniarki tymczasem były zdziwione, że nie dano mi ani materaca, ani poduszki, ani pościeli. Dziewczyna przy kości znowu zawołała strażnika i zapytała: „Dlaczego tak jest?” Ten odpowiedział: „Jej się nie należy”.
Czy pobyt na Akrescina przypominał pobyt w lidzkim areszcie?
– Pobudka, tak samo jak w Lidzie, była o godzinie 6:00. Potem wszystkich wyprowadzali z celi na korytarz, kazali się odwrócić twarzą do ściany, a ręce trzymać z tyłu. Następnie trzeba było powiedzieć swoje imię i nazwisko oraz artykuł karny. Potem odbywał się tak zwany „szmon”, czyli przeszukanie celi. Po powrocie do celi można było się umyć i skorzystać z toalety. Tutaj była nieco lepsza niż w Lidzie, przypominała niewielką kabinkę z metalowymi drzwiczkami, którymi można było się zasłonić.
Czy odbyło się przesłuchanie, którego odmówiłaś poprzedniego dnia?
– Do śledczego zostałam wezwana na przesłuchanie dopiero następnego dnia. Zaprowadzili mnie do pomieszczenia, w którym od śledczego byłam oddzielona kratą, przez którą rozmawialiśmy. Przy okazji tego przesłuchania spotkałam się z Marią Tiszkowską. Nawet udało nam się przez chwilę porozmawiać. Powiedziała mi, że siedzi z „politycznymi”, których poprzedniej nocy około dwustu przywieziono do aresztu z łapanki w mieście. Wówczas na Białorusi był Dzień Woli. Maria skarżyła się, że jej cela jest przepełniona i nie ma czym oddychać.
Śledczy dał mi do podpisania dokument, w którym była mowa o tym, że przedłużono mi areszt na dwa miesiące. Zauważyłam, że kartki o takiej samej treści podpisali Andżelika Borys i Andrzej Poczobut.
Gdy wróciłam do celi czekała na mnie miła niespodzianka. Dziewczyna przy kości, która miała dobry kontakt z ochroną, chodziła do pracy, czyli sprzątała gabinety, kuchnię i tak dalej. Otóż udało się jej ukraść dla mnie trochę jedzenia. Byłam jej bardzo wdzięczna.
Tego samego dnia, kiedy już położyłyśmy się spać, o 23:00 drzwi celi otworzył strażnik. Rozkazał: „Biernacka, wychodzić z rzeczami!” Rzeczy nie miałam, więc po prostu wyszłam na korytarz. Strażnik zaprowadził mnie na poddasze, do malutkiej celi. Było tam strasznie, jak w Lidzie. W celi była pijaczka, jeszcze na kacu. Zachowywała się agresywnie, natrętnie wypytując mnie o artykuł, z którego zostałam oskarżona. A mnie bardzo chciało się pić. Wody nie miałam, a z kranu pić było nie wolno. Kilka minut po moim przybyciu do celi dosadzono nam kolejną kobietę. Okazało się, że jest zabójczynią i schwytano ją za zabicie męża. Zabójczyni i pijaczka przez całą noc gadały o zabijaniu, a ja się trzęsłam z zimna i strachu, siedząc na pryczy do czwartej nad ranem. Kiedy wyprowadzono mnie z tej celi i kazano znowu się rozbierać do naga i robić przysiady. Oznaczało to, że opuszczam areszt „Akrescina”.
Furgonetki do przewożenia więźniów, fot.: antikor.com.ua
Na podwórzu, kiedy szłam do podstawionej więziennej furgonetki, mijałam strażników, którzy stali z psami i szczuli je na przechodzących więźniów, mocno trzymając zwierzęta za obrożę. W furgonetce znowu wsadzono mnie do tak zwanego „stakanu”. Gdy w nim siedziałam – słyszałam, jak strażnicy wywoływali po nazwiskach: „Borys, Poczobut, Tiszkowska…” Każdy z nas jechał w swoim „stakanie” i nie mogliśmy widzieć jeden drugiego. Zrozumiałam wówczas, że wszyscy jedziemy do jednego i tego samego miejsca. Było to kolejne więzienie – tzw. „Waładarka”, czyli Zamek Piszczałowski – zabytkowe więzienie, w którym pod koniec XIX wieku siedział nawet Józef Piłsudski.
Znadniemna.pl
Zbliża się rocznica uwięzienia naszych kolegów: prezes Związku Polaków na Białorusi Andżeliki Borys oraz członka Zarządu Głównego ZPB Andrzeja Poczobuta. Oboje czekają na termin rozprawy sądowej w jednym z najcięższych na Białorusi więzień śledczych w miejscowości Żodzino.
Z okazji rocznicy uwięzienia naszych kolegów publikujemy więzienne wspomnienia