HomeStandard Blog Whole Post (Page 48)

Lidzianka Bożena Worono, która zakwalifikowała do finału tegorocznego Konkursu Miss Polonia, podczas zaplanowanej na 28 czerwca gali finałowej wystąpi z numerem 11. Oznacza to, że wielbiciele kresowej urody i licznych talentów ślicznej lidzianki mogą już głosować na nią, wysyłając SMS-y.

W lakonicznym opisie naszej krajanki na oficjalnej stronie pretendentki do tytułu Miss Polonia 2024 na Instagramie czytamy, że „jest śpiewaczką, prowadzącą i recytatorką, uzyskała licencjat na Wydziale Dziennikarstwa UW”. Organizatorzy podają też że młoda piękność kontynuuje naukę na studiach magisterskich na kierunku „Kryminalistyka”.

Spieszymy poinformować, że ta ostatnia informacja od kilku dni jest już nieaktualna – Bożena obroniła pracę magisterską z kryminalistyki i uzyskała stopień magistra w tej dziedzinie nauki, bez której nie da się wyobrazić skutecznego  ścigania przestępców.

Bożena Worono, jako absolwentka Wydziału Prawa i Administracji Uniwersytetu Warszawskiego i magister kryminalistyki, fot.: Facebook.com

Z całego serca gratulujemy naszej krajance kolejnego życiowego sukcesu i zachęcamy naszych Czytelników, zwłaszcza tych sympatyzujących Polakom z Kresów, o wzięcie udziału w głosowaniu SMS-owym na Miss Polonia Social Media!

Jeśli chcecie Państwo, by to Bożena zdobyła ten tytuł, wyślijcie SMS o treści MISSPOLONIA.11 na numer 73601 (koszt 3,69zł z VAT / SMS).

Oficjalne zdjęcie pretendentki do tytułu Miss Polonia 2024 – Bożeny Worono, fot.: Facebook.com

Głosowanie SMS-owe potrwa do 27 czerwca, a dzień później, 28 czerwca, głos na Bożenę można będzie oddać także podczas wielkiego finału najstarszego i najbardziej prestiżowego konkursu piękności w Polsce – MISS POLONIA 2024.

Gala odbędzie się w Warszawie i będzie połączona z obchodami jubileuszu 95-lecia Konkursu.

Transmisja na żywo o godzinie 20:10 na antenie TVP2 i TVP Polonia!

Miłośnicy konkursów piękności, którzy planują pod koniec czerwca pobyt w Warszawie jeszcze mają szansę na bezpośrednie obejrzenie finału Konkursu Miss Polonia 2024. Bilety na show dostępne są na stronie https://www.eventim.pl/artist/final-miss-polonia

Znadniemna.pl, zdjęcia: Facebook.com/Instagram/Magdalena Michalak

Lidzianka Bożena Worono, która zakwalifikowała do finału tegorocznego Konkursu Miss Polonia, podczas zaplanowanej na 28 czerwca gali finałowej wystąpi z numerem 11. Oznacza to, że wielbiciele kresowej urody i licznych talentów ślicznej lidzianki mogą już głosować na nią, wysyłając SMS-y. W lakonicznym opisie naszej krajanki na

W czwartek 13 czerwca 2024 r. oraz środę 19 czerwca 2024 r. NAWA (Narodowa Agencja Wymiany Akademickiej) zaprasza na spotkanie online dla młodzieży polskiego pochodzenia zainteresowanej ofertą programu Anders NAWA na studia I stopnia i jednolite magisterskie w Polsce.

Program dla Polonii im. gen. Władysława Andersa to jeden z flagowych programów NAWA. Skierowany jest do młodzieży polonijnej z całego świata, zainteresowanej podjęciem w Polsce studiów I stopnia, II stopnia lub studiów jednolitych magisterskich. Program przyczynia się do promocji Polski jako kraju atrakcyjnych możliwości edukacyjnych i naukowych oraz wzmocnienia poziomu kwalifikacji w środowiskach polonijnych.

Każdego roku nabory wniosków cieszą się dużym zainteresowaniem – od 2018 roku do NAWA wpłynęło ponad 10 tysięcy wniosków o stypendium, a ponad 4 tysiące osób podjęło w Polsce kształcenie ze stypendium programu.

Anders NAWA – studia I stopnia i jednolite magisterskie

Program dla Polonii im. gen. Władysława Andersa – studia I stopnia i studia jednolite magisterskie obejmuje kształcenie się w uczelniach nadzorowanych przez Ministra Nauki i Szkolnictwa Wyższego, Ministra Zdrowia oraz Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Oferuje stypendium na kształcenie się na studiach stacjonarnych realizowanych w języku polskim, z wyłączeniem lingwistyki stosowanej oraz filologii obcych (z wyjątkiem filologii polskiej i filologii polskiej jako obcej). Studia mogą być poprzedzone rocznym kursem przygotowawczym NAWA.

O udział w programie mogą ubiegać się osoby, które posiadają Kartę Polaka lub posiadają polskie obywatelstwo oraz obywatelstwo innego kraju i które odbywały cały okres kształcenia na poziomie szkoły średniej poza granicami Polski.

Szczegółowe wytyczne i zasady naboru wskazane są w Ogłoszeniu o naborze wniosków do programu Anders NAWA na studia I stopnia i jednolite magisterskie: Ogłoszenie Anders I NAWA 2024.

Webinarium informacyjne dla wnioskodawców programu Anders NAWA – studia I stopnia i jednolite magisterskie

Do 11 lipca 2024 r. można składać wnioski o stypendium Programu im. gen. Andersa – studia I stopnia i jednolite magisterskie na wsparcie kształcenia się w polskich uczelniach. Osoby zainteresowane złożeniem wniosku w ramach tego naboru zapraszamy na spotkanie online w jednym z dwu wskazanych poniżej terminów, podczas którego przedstawimy założenia oraz zasady naboru, w tym wymagania dotyczące złożenia wniosku.

Znadniemna.pl za Nawa.gov.pl

W czwartek 13 czerwca 2024 r. oraz środę 19 czerwca 2024 r. NAWA (Narodowa Agencja Wymiany Akademickiej) zaprasza na spotkanie online dla młodzieży polskiego pochodzenia zainteresowanej ofertą programu Anders NAWA na studia I stopnia i jednolite magisterskie w Polsce. Program dla Polonii im. gen. Władysława Andersa

Mężczyzna, który niedawno opuścił mury kolonii karnej o zaostrzonym rygorze w białoruskim Nowopołocku, opowiedział rozgłośni Radio Svaboda o tym kogo ze znanych więźniów spotykał w czasie swojej odsiadki. W tej właśnie kolonii odbywa karę 8 lat pozbawienia wolności Andrzej Poczobut, dziennikarz polskich mediów i działacz polskiej mniejszości narodowej na Białorusi.

Ze względów bezpieczeństwa gość Radia Svaboga postanowił nie ujawniać swojego imienia i nazwiska. Wiadomo o nim jedynie, że za kraty trafił najpierw za przestępstwo związane z nielegalnym obrotem narkotyków, a potem skazano go z artykułu 130 Kodeksu Karnego Białorusi, uznawanego przez obrońców praw człowieka za artykuł, na którego podstawie karani są polityczni oponenci białoruskiego reżimu.

Rozmówca Radia Svaboda opowiedział, że do kolonii karnej w Nowopołocku trafił w maju 2022 roku. Tam spotkał znanych tysiącom ludziom na Białorusi i w świecie więźniów politycznych, wobec których administracja kolonii stosuje reżim incomunicado, czyli maksymalnie izoluje od kontaktów ze światem zewnętrznym. Wśród nich były więzień wymienił: rywala Łukaszenki w wyborach prezydenckich 2020 roku Wiktora Babarykę, blogera i działacza opozycyjnego Ihara Łosika, a także naszego kolegę Andrzeja Poczobuta.

Wszyscy troje według rozmówcy Radia Svaboda wyglądają na ludzi mocno wycieńczonych i niedożywionych i są regularnie zamykani w tak zwanym „pomieszczeniu typu celi” (PKT), które w polskim systemie penitencjarnym może odpowiadać „celi zabezpieczającej”, bądź „izbie izolacyjnej”.

Opowiadając o Andrzeju Poczobucie były więzień kolonii w Nowopołocku wypowiada się o nim, jako o człowieku niezwykle twardym, mocno przestrzegającym zasady moralne. Największym problemem Andrzeja są problemy zdrowotne: ma chore serce i cierpi na wysokie ciśnienie tętnicze. Rozmówca Radia Svaboda, opowiedział, że na krótko został przypisany do baraku, w którym siedzi Andrzej i ten właściwie nie opuszcza PKT. Między okresami pobytu w PKT jest kierowany do więziennego punktu medycznego, w którym przebywa na tak zwanych badaniach przez 1-2 dni, a potem znowu wraca do PKT. Były więzień jest przekonany, że żadnych badań medycznych ani skutecznego leczenia Andrzej nie otrzymuje.

Za próby kontaktowania się z Poczobutem, czy Babaryką inni więźniowie kolonii są karani przez administrację m.in. wtrącaniem do PKT. Z tego powodu starają się nie tylko unikać obcowania z więźniami, wobec których stosowany jest reżim incomunicado, boją się z nimi nawet witać.

Znadniemna.pl na podstawie Svaboda.org

Mężczyzna, który niedawno opuścił mury kolonii karnej o zaostrzonym rygorze w białoruskim Nowopołocku, opowiedział rozgłośni Radio Svaboda o tym kogo ze znanych więźniów spotykał w czasie swojej odsiadki. W tej właśnie kolonii odbywa karę 8 lat pozbawienia wolności Andrzej Poczobut, dziennikarz polskich mediów i działacz

4 czerwca 1872 roku zmarł Stanisław Moniuszko. Pogrzeb kompozytora, w którego twórczości dominowała tematyka narodowa, stał się patriotyczną manifestacją, w której udział wzięło kilkadziesiąt tysięcy osób.

Stanisław Moniuszko, ikonografia Adolphe’a Lafosse’a

Stanisław Moniuszko urodził się 5 maja 1819 roku w majątku Ubiel koło Mińska, w polskiej rodzinie szlacheckiej o patriotycznych tradycjach. Jego ojciec Czesław Moniuszko, herbu Krzywda (1790-1870) – uczestniczył w kampanii napoleońskiej 1812 roku, rysownik i literat-kronikarz. Matka Elżbieta Maria Moniuszko (z domu Madżarska, z pochodzenia węgierka) (1841-1891) – podobnie grała na klawikordzie i ładnie śpiewała. To właśnie matka zaszczepiła małemu Stanisławowi miłość do muzyki.

Dwór Moniuszków w Ubielu (szkic Napoleona Ordy)

W dzieciństwie nasz bohater brał również udział w przedstawieniach amatorskich organizowanych przez swojego stryja Józefa Moniuszko. Wpływ tego widać w jego wczesnych utworach dramatycznych, m.in. „Nocleg w Apeninach”, „Ideał”, „Loteria”. „Nawiązywał w nich do uprawianych w Polsce od końca XVIII wieku wodewilów, komediooper i sing-spielu, w których muzyka ograniczała się w zasadzie do uwertury oraz kilku ustępów solowych i chóralnych” – napisała Małgorzata Kowalska, autorka „ABC historii muzyki”.

Do historii Moniuszko przeszedł jako ojciec polskiej opery narodowej. Do oper narodowych zaliczane są „Straszny dwór”, „Hrabina”, „Verbum nobile” (Szlacheckie słowo) oraz „Flis”.

Jego dojrzałą twórczość operową o tematyce narodowej otwiera „Halka” do libretta Włodzimierza Wolskiego, skomponowana w latach 1846-1847. Pierwszy raz została wystawiona w Wilnie w 1848 roku, dopatrywano się wówczas w niej nawiązań do buntów chłopów, które nie mogły być pokazane w tym dziele wprost ze względu na cenzurę. 10 lat później kompozytor zaprezentował dłuższą, bo czteroaktową, wersję „Halki” w Warszawie, dodał m.in. poloneza, tańce góralskie i najsłynniejsze arie, Jontka – „Szumią jodły na gór szczycie” i Halki – „Gdybym rannym słonkiem”. Dopiero ta wersja, którą pokazał 1 stycznia 1858 roku w Teatrze Wielkim, przyniosła mu wielki sukces. Wystawienie czteroaktowej wersji „Halki” zostało docenione przez dyrektora teatrów rządowych. Moniuszko otrzymał nominację na stanowisko dyrygenta i dyrektora opery w warszawskim Teatrze Wielkim. Pozwoliło mu to na coroczne wystawianie premier swoich dzieł.

W 1858 roku przygotował „Flisa”, w 1860 wystawił „Hrabinę”, a w 1861 roku „Verbum nobile”. W 1865 roku odbyła się premiera „Strasznego dworu”.

Inne znane dzieła Moniuszki to cztery „Litanie ostrobramskie” (1843-1855), „Widma” (do tekstu II części „Dziadów” Adama Mickiewicza) (ok. 1852), „Sonety krymskie” (do tekstu wybranych 8 sonetów Mickiewicza) (1867), Uwertura „Bajka” (1848).

Manifestacja narodowa na pogrzebie

O okolicznościach śmierci kompozytora pisała w swoim artykule Agnieszka Topolska:

„4 czerwca 1872 roku Stanisław Moniuszko wstał, jak zwykle, bardzo wcześnie. Poszedł prawdopodobnie na mszę do Wizytek, a potem być może do cukierni Kocha, gdzie zwykł był pijać herbatę. Wiadomo, że poszukiwano go w Instytucie Muzycznym, gdzie miał wystawić świadectwa ukończenia kursu harmonii. Nie pojawił się na czas w Instytucie, do teatru, gdzie trwały przygotowania do premiery Fausta Gounoda zajrzał ponoć tylko na chwilę. Faktem jest, że przed południem, wszyscy wskazują na godz. 10.00, zasłabł na schodach swego domu przy Mazowieckiej 3 w Warszawie. Zawołani lekarze nie mogli dojść ze sobą do porozumienia. Proponowano upuszczenie krwi, inni chcieli stawiać bańki, a jego najbliższy lekarz nalegał po prostu na odpoczynek. Po lekkim oprzytomnieniu w okolicach wieczora kompozytor zmarł. Diagnoza: atak serca. Była godz. 18.00″.

Pogrzeb kompozytora odbył się 7 czerwca i stał się demonstracją patriotyczną. Przybyło na nią kilkadziesiąt tysięcy mieszkańców Warszawy. Msza św. żałobna odbyła się w kościele Świętego Krzyża. Po Mszy św. trumnę niósł prezes dyrekcji warszawskich teatrów rządowych Sergiusz Muchanow, a następnie pracownicy teatru. Żałobnicy szli Krakowskim Przedmieściem i ulicą Senatorską. Przed gmachem Teatru Wielkiego wykonano marsz żałobny z wplecionymi motywami z „Halki”. Później trumnę niesiono ulicami Bielańską i Nalewki na cmentarz. Tam przemawiał pisarz i przyjaciel Moniuszki – Jan Chęciński, autor m.in. libretta do „Strasznego dworu”. Trwający cztery godziny przemarsz zgromadził ok. 60, 80 lub nawet 100 tys. warszawiaków, którzy odprowadzili zwłoki artysty na Cmentarz Powązkowski.

Maria Kalergis, żona prezesa Warszawskich Teatrów Rządowych, Sergiusza Muchanowa, i wieloletnia dobrodziejka Moniuszki pisała do córki w kilka dni po tym wydarzeniu:

„Biskup Baranowski przybył z Lublina dla celebrowania uroczystej mszy, śpiewano „Requiem” Moniuszki, tak pięknie i przejmująco, że artyści, którzy zresztą przeszli samych siebie, płakali na próbach. Rektor uniwersytetu zawiesił wykłady, aby studenci mogli pójść w kondukcie za tym, który im tyle pomagał; dzieci i starcy, uczniowie szkół, Towarzystwo Muzyczne, zarząd konserwatorium, wszyscy wzruszeni, niosąc wieńce otwierali olbrzymi pochód, który przez cztery godziny szedł na cmentarz. Serge (Sergiusz Muchanow – red.), blady i poruszony, niósł trumnę najpierw z generałem Krasnokuckim, następnie z pracownikami teatru. Na placu Teatralnym zatrzymano się, orkiestra odegrała marsza skomponowanego na tę okoliczność z najbardziej popularnych motywów „Halki”. Wszyscy wybuchnęli płaczem. Biskup w otoczeniu 30 księży, szedł aż na cmentarz. Tam reżyser (Jan Chęciński – red.) wygłosił wspaniałą mowę, chwytającą za serce, pełną uczucia. Tłum rozebrał kwiaty i liście z wszystkich wieńców. A biedną panią Moniuszko trzeba było odwieźć zemdloną. Policja nie miała nic do roboty i zachowała się z wzorowym taktem. Studenci utrzymywali porządek tworząc łańcuch. Było 60 000 osób. Ludzkość składa dowody zrozumienia, gdy rozpoznaje, że jej prawdziwymi dobroczyńcami są ludzie, którzy wzbogacają ją w sferze ideałów”.

Grób Stanisława Moniuszki (po prawej) na Cmentarzu Powązkowskim

Na zdjęciu: Orszak pogrzebowy Stanisława Moniuszki (Kłosy 1872, t. 14, nr 364, s. 1)

Znadniemna.pl/Agnieszka Topolska/wikipedia.org

4 czerwca 1872 roku zmarł Stanisław Moniuszko. Pogrzeb kompozytora, w którego twórczości dominowała tematyka narodowa, stał się patriotyczną manifestacją, w której udział wzięło kilkadziesiąt tysięcy osób. [caption id="attachment_64818" align="alignnone" width="480"] Stanisław Moniuszko, ikonografia Adolphe'a Lafosse'a[/caption] Stanisław Moniuszko urodził się 5 maja 1819 roku w majątku Ubiel koło

Już w najbliższą sobotę, 8 czerwca 2024 roku, Eugeniusz Makarczuk – Polak z Lidy, który od półtora roku przebywa w Polsce i odnosi spektakularne sukcesy na bokserskim ringu zawodowym, stoczy we Francji najważniejszy bój w swojej dotychczasowej karierze pięściarza.

Niezwyciężony jak dotąd Polak z Lidy, ma na ringu zawodowym 10 zwycięstw, z których cztery odniósł przez nokaut.

Stanie do walki o pas WBC International z doświadczonym francuskim pięściarzem Sandym Messaoudem (18-7, 1 KO).

Po osiedleniu, niespełna dwa lata temu, w Polsce Eugeniusz został już mistrzem Polski, a także zdobył tytuł regionalnego mistrza WBC CISBB.

Według specjalistów, obserwujących profesjonalną karierę Eugeniusza Makarczuka, lidzianin ma spore szanse na zwycięstwo w wyjazdowym pojedynku o pas WBC International. Po nim może znaleźć się w TOP 15 najlepszych pięściarzy tej organizacji w swojej kategorii wagowej – półśredniej (do 66,6 kg).

Gdyby tak się stało – nasz krajan byłby brany pod uwagę jako jeden z pretendentów do stoczenia boju o tytuł Mistrza Świata organizacji WBC.

WBC – World Boxing Council – to jedna z największych i najbardziej prestiżowych międzynarodowych organizacji boksu zawodowego.

Walkę Eugeniusza Makarczuka z Sandym Messaoudem można będzie śledzić online na stronie facebookowej Polaka z Lidy.

Znadniemna.pl na podstawie Facebook.com

Już w najbliższą sobotę, 8 czerwca 2024 roku, Eugeniusz Makarczuk – Polak z Lidy, który od półtora roku przebywa w Polsce i odnosi spektakularne sukcesy na bokserskim ringu zawodowym, stoczy we Francji najważniejszy bój w swojej dotychczasowej karierze pięściarza. Niezwyciężony jak dotąd Polak z Lidy, ma

Rosyjscy urzędnicy pozbywali się wszystkiego, co uważali za „katolickie” i „polskie”- archiwalne świadectwo z Grodna.

Narodowe Archiwum Historyczne w Grodnie opublikowało dokument z wykazem nazw ulic, placów, alejek i mostów Grodna, którym w 1864 roku nadano nowe nazwy.

Radykalne zmiany w toponimii grodu nad Niemnem planowano przeprowadzić bezpośrednio po stłumieniu Powstania Styczniowego w celu rusyfikacji regionu, postrzeganego przez władze carskie, jako polski, a więc – wrogi i potencjalnie groźny dla imperium.

W dniu 24 lutego 1864 roku Zarząd Gubernatora Grodzieńskiego wysłuchał sprawozdanie komendanta policji grodzieńskiej Wasyla Zmiejewa w sprawie nazewnictwa ulic miasta. Zmiejew oczywiście nie miał żadnych powiązań, ani rodzinnych, ani jakichkolwiek innych z Grodnem – pochodził z rosyjskiego Uglicza, w którym służył jego ojciec. Jeszcze przed powstaniem, w 1861 roku, Zmiejew zakazał śpiewania w mieście pieśni patriotycznych i wszelkich demonstracji polskości. W kluczowych punktach miasta rozmieścił warty wojskowe, a następnie wprowadził w Grodnie i w całej Guberni Grodzieńskiej stan wojenny.

Lokalne nazwy były Zmiejewowi obce, a często po prostu niezrozumiałe.

Wykaz nowych nazw toponimicznych Grodna, proponowany przez komendanta policji Wasyla Zmiejewowa, fot.: Narodowe Archiwum Historyczne w Grodnie

Komendant zorientował się, że niektóre ulice w Grodnie w ogóle nie mają nazw, a inne „są nieodpowiednie”, więc sporządził listę z nowymi nazwami, którą przedłożył do zatwierdzenia zarządowi guberni.

Zarząd gubernialny całkowicie przychylił się do propozycji komendanta policji i natychmiast nakazał przesłanie propozycji do grodzieńskiego magistratu. Ten ostatni zobowiązano do natychmiastowego przygotowania blaszanych tabliczek z nowymi nazwami ulic, pomalowanych farbą olejną w kolorze niebieskim z białymi napisami, które następnie właściciele domów musieli na własny koszt zawieszać na rogach ulic. Pieniędzy nie szczędzono: na tę sprawę wydano 3253 rubli 90 kopiejek. Przy okazji przemianowania władze rosyjskie wprowadziły w Grodnie i okolicy także parzystą i nieparzystą numerację domów.

Zmiany objęły całe miasto. Opublikowany przez Archiwum Historyczne spis ulic, placów, alei i mostów obejmuje 65 pozycji, z czego aż 45 otrzymało nowe nazwy.

Najbardziej ucierpiały nazwy związane z klasztorami zakonów katolickich, które władze rosyjskie zlikwidowały jeszcze po powstaniu listopadowym z lat 1830-1831.

Wykaz nowych nazw toponimicznych Grodna, proponowany przez komendanta policji Wasyla Zmiejewowa, fot.: Narodowe Archiwum Historyczne w Grodnie

W ten sposób historyczną nazwę ulicy Dominikańskiej zastąpiła Soborna, Wielka Aleja Dominikańska, która przebiegała w pobliżu gimnazjum, stała się Kołokolną (Dzwonową), Małą Aleję Dominikańską przemianowano na Chlebną, Bernardyńska stała się Mieszczańską, Brygidzka – Kupiecką, Brygidzka w pobliżu warsztatu stała się Masterskoj (Warsztatową), ulicę w pobliżu poczty nazwano Pocztową, ulica Bonifraterską przemianowano na Tatarską, zaułek Bernardyński stał się Malarny, Jurydykę (osadę) Franciszkańską zastąpiła Kazacka, a most Brygidzki stał się Czugunny (Żeliwny).

Pozbyto się także nazw, związanych z historycznym rozwojem miasta. Zaułek Podzamkowy zamienił się w Bolnicznyj (Szpitalny). Ulicę Cmentarną zastąpiono Krzywą, Horodnicka stała się Pałatna (Izbowa), Rozkoszna stała się Ogrodową, Bosniacka – Bolniczną (Szpitalną) itd.

Wykaz nowych nazw toponimicznych Grodna, proponowany przez komendanta policji Wasyla Zmiejewowa, fot.: Narodowe Archiwum Historyczne w Grodnie

Zdarzały się też dziwne przemianowania z trudem poddające się logicznemu wytłumaczeniu. Na przykład, zaułek Łozowicki ni stąd ni zowąd zrobił się Gorochowyj (Grochowy). Ulica Podsadna stała się Ogorodnaja (Ogródkowa). Część nazw pozostawiono, korygując ich polskie brzmienie: Podgórna stała się Podgorną, Polną zastąpiono Polewoj, Kalużańską – Kałażanską.

Zmiany te pozbawiły toponimię urbanistyczną Grodna jej indywidualności i niepowtarzalności. W rosyjskim brzmieniu nazwy ulic przetrwały aż do zajęcia miasta przez wojska niemieckie w 1915 roku.

Nowe polskie nazwy, wprowadzone do toponimii Grodna w okresie międzywojennym, zostały po 17 września 1939 roku i przyłączeniu Zachodniej Białorusi do BSRR zastąpione ideologicznymi nazwami sowieckimi, jeszcze bardziej oderwanymi od historii miasta niż te z 1864 roku.

33 lata po upadku ZSRR sowieckie nazwy ulic wciąż obowiązują w Grodnie. Władzom miasta brakuje pieniędzy i woli politycznej, aby przywrócić ulicom, zaułkom i placom miasta ich historyczne nazwy chociażby na grodzieńskiej starówce.

Znadniemna.pl na podstawie publikacji na stronie Narodowego Archiwum Historycznego w Grodnie oraz Nashaniva.com, fot.: Wikipedia.org

Rosyjscy urzędnicy pozbywali się wszystkiego, co uważali za „katolickie” i „polskie”- archiwalne świadectwo z Grodna. Narodowe Archiwum Historyczne w Grodnie opublikowało dokument z wykazem nazw ulic, placów, alejek i mostów Grodna, którym w 1864 roku nadano nowe nazwy. Radykalne zmiany w toponimii grodu nad Niemnem planowano przeprowadzić

W wieku 104 lat zmarła siostra Cecylia Obuchowska, była przełożona generalna Zgromadzenia Sióstr Matki Miłosierdzia, która uratowała z rąk komunistów ikonę Jezusa Miłosiernego,– poinformował portal Diecezji Grodzieńskiej Kościoła Rzymskokatolickiego na Białorusi Grodznensis.by.

Smutna wiadomość dotarła do Kurii Diecezji Grodzieńskiej ze Zgromadzenia Sióstr Matki Miłosierdzia (Ostrobramskiej) które poinformowało , że 3 czerwca w Domu Miłosierdzia w Kamionce (dekanat Szczuczyn), w wieku 104 lat, zmarła siostra Cecylia Obuchowska, emerytowana przełożona generalna Zgromadzenia Sióstr Matki Miłosierdzia.

Siostra Cecylia Obuchowska urodziła się w 1920 roku. Lubiła powtarzać, że ten rok był wyjątkowy, gdyż był to rok w którym się urodził Karol Wojtyła – przyszły papież i święty Jan Paweł II.

Siostra Cecylia złożyła śluby zakonne w 1950 roku. W czasie komunistycznych prześladowań za wiarę tylko jej matka i rodzona siostra wiedziały, że jest zakonnicą.

Od 1959 roku siostra Cecylia była organistką w parafii Bożego Ciała i św. Jerzego Męczennika w Krzemienicy (dekanat Wołkowysk w Diecezji Grodzieńskiej). Po dziesięciu latach posługi przybyła do Kamionki wraz z księdzem prałatem Józefem Grasiewiczem, byłym proboszczem parafii w Nowej Rudzie, gdzie ksiądz przechowywał obraz Jezusa Miłosiernego, namalowany przez Eugeniusza Kazimirowskiego według wskazówek świętej Faustyny ​​Kowalskiej.

Proboszcz z Nowej Rudy obsługiwał kilka parafii, a siostra Cecylia Obuchowska pomagała księdzu Józefowi w pracy duszpasterskiej.LOpatrzność Boża chciała, że  zakonnica przyczyniła się do ocalenia  przed panującą wówczas ateistyczną władzą komunistyczną cudownego obrazu Jezusa Miłosiernego, namalowanego za pośrednictwem św. Faustyny Kowalskiej de facto na życzenie i za aprobatą samego Zbawcy.

Obraz Jezusa Miłosiernego po raz pierwszy został zaprezentowany publicznie w Ostrej Bramie w czasie Triduum Paschalnego w 1935 roku. Później znalazł się w wileńskim kościele św. Michała, w którym ks. Sopoćko był rektorem. Tam wisiał w prezbiterium po prawej stronie ołtarza. W roku 1948, gdy władze sowieckie zamknęły świątynię, płótno trafiło do wileńskiego kościoła Ducha Świętego.

W 1956 roku zjawił się tam ks. Józef Grasiewicz, który jeszcze przed wojną był przyjacielem ks. Sopoćki i wielkim czcicielem Bożego Miłosierdzia. Uprosił tamtejszego proboszcza ks. Jana Ellerta, by mógł zabrać obraz do swojej parafii. W ten sposób wizerunek namalowany przez Kazimirowskiego trafił do małego wiejskiego kościółka w Nowej Rudzie koło Grodna na Białorusi. W 1970 roku władze sowieckie zdecydowały o przekształceniu świątyni w Nowej Rudzie w magazyn. Po zlikwidowaniu parafii wystrój kościoła parafialnego przeniesiono do innej świątyni w pobliskim Porzeczu.

„Wywieźli prawie wszystko, zaczęli rozbierać ołtarz… Zostawili jednak ikonę Jezusa Miłosiernego. Wisiała wysoko pod sufitem i chwilowo nie mieli drabiny odpowiedniej wysokości, żeby go zdjąć – wspominała siostra Cecylia Obuchowicz. Ostatecznie we troje – wraz z koleżanką siostrą Teresą i panem Wacławem, kierowcą – postanowili ratować cudowny wizerunek.

„Wszystko zrobiliśmy o zmierzchu, w wielkiej tajemnicy. Siostra Teresa, choć była znacznie starsza ode mnie, wykazała się dużą zręcznością. Przez chór weszliśmy na strych i rozebraliśmy część drewnianej ściany. Następnie zdjęliśmy oryginał i zamiast niego zawiesiliśmy wcześniej przygotowaną kopię. Na szczęście ikona nie była ciężka. Wyjęliśmy ją z ramy i zwinęliśmy w rulon.”

Siostry dojechały samochodem do Grodna, skąd następnie pojechały pociągiem do Wilna. Tam udały się do kościoła Ducha Świętego. Zgodnie z przekazem, siostra Cecylia podeszła do konfesjonału, gdzie spowiadał ksiądz Aleksander Kaszkiewicz (obecny biskup grodzieński – red.) i oświadczyła, że ​​przyniosła ikonę. Obraz znalazł godne miejsce w świątyni.

Po pewnym czasie cudowny wizerunek przeniesiono z kościoła Ducha Świętego do kościoła Świętej Trójcy, gdzie zbudowano pierwsze na Litwie sanktuarium Bożego Miłosierdzia, w którym de facto autoportret Zbawcy do dziś jest nawiedzany przez  pielgrzymów z całego świata.

Uroczystości pogrzebowe w związku z pochówkiem śp. siostry Cecylii Obuchowskiej odbywają się w Kamionce.

Dzisiaj, 4 czerwca, o godzinie 19:00 (czasu białoruskiego) trumna z ciałem zmarłej zostanie przeniesiona z kaplicy Domu Miłosierdzia do parafialnego kościoła św. Antoniego i Objawienia Pańskiego w Kamionce, po czym w intencji zmarłej zostanie odprawiona Msza święta, po której chętni będą mogli się pomodlić przy trumnie.

Msza święta pogrzebowa natomiast zaplanowana jest na środę, 5 czerwca, w kościele parafialnym.

Święta Trójco, jedyny Boże – zmiłuj się nad nami i nad Twoją służebnicą siostrą Cecylią Obuchowską.

Miłosierdzie Boże, najwyższy przymiocie Stwórcyufamy Tobie!

Miłosierdzie Boże, niezgłębiona miłości Uświęcicielaufamy Tobie!…

 Znadniemna.pl na podstawie Grodnensis.by/Svaboda.org

W wieku 104 lat zmarła siostra Cecylia Obuchowska, była przełożona generalna Zgromadzenia Sióstr Matki Miłosierdzia, która uratowała z rąk komunistów ikonę Jezusa Miłosiernego,– poinformował portal Diecezji Grodzieńskiej Kościoła Rzymskokatolickiego na Białorusi Grodznensis.by. Smutna wiadomość dotarła do Kurii Diecezji Grodzieńskiej ze Zgromadzenia Sióstr Matki Miłosierdzia (Ostrobramskiej) które

Szef MSZ Radosław Sikorski ocenił, że sytuacja w relacjach z Białorusią nie pozwala na otwarcie przejścia granicznego w Bobrownikach. – Jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubie – mówił w poniedziałek 3 czerwca w Białymstoku minister. Zwracał uwagę, jak wiele działań przeciwko Polsce obejmuje wojna hybrydowa.

– Też bym chciał, żeby ta granica była w zupełnie innym stanie – podkreślił minister. Przypomniał, że w przeszłości Polska miała podpisaną z Białorusią umowę o małym ruchu granicznym, która ostatecznie nie weszła w życie (po stronie polskiej procedura się zakończyła, ale Białoruś jej nie dopełniła po swojej stronie.

Sikorski przyznał, że było to „w innych czasach, gdy liczba więźniów politycznych w Białorusi spadała, a nie rosła”.

– Teraz na Białorusi mamy do czynienia z największymi represjami w historii tamtego reżimu. Więc niestety, bardzo mi przykro, bo też bym chciał, żeby nasi przedsiębiorcy mogli prowadzić normalną działalność, ale to Łukaszenka z Putinem są na wojnie hybrydowej z Europą, nie na odwrót – podkreślił.

24 maja, podczas spotkania z mieszkańcami Białegostoku, premier Donald Tusk mówił, że będzie analizował, czy możliwe jest ponowne otwarcie przejścia w Bobrownikach; to drogowe przejście z Białorusią, zamknięte od lutego 2023 roku w związku z kryzysem migracyjnym. Chodziło o pomoc środowiskom gospodarczym, zwłaszcza w Podlaskiem. – Ale od razu zastrzegam: ja nie podejmę tej decyzji, jeśli dowództwo wojskowe i Straży Granicznej będzie miało jednoznacznie negatywną opinię, że to może wpłynąć negatywnie na nasze bezpieczeństwo – mówił wtedy premier.

Minister Sikorski pytany w Białymstoku o rządowe plany utworzenia tzw. strefy buforowej przy części granicy z Białorusią w Podlaskiem mówił, że pytanie o to, czy taka strefa jest potrzebna, powinno być skierowane do MSWiA i do Straży Granicznej. – Niewątpliwie jesteśmy celem operacji hybrydowej, to jest naprawdę coś, co się zmieniło w ostatnich kilku miesiącach – zaznaczył.

– Wiemy, kto za tą operacją stoi i wiemy jaki jest jej cel. Celem jest pokazanie całej Europie, że zewnętrzna granica UE nie jest kontrolowana po to, żeby wywołać efekt polityczny – wzmocnić skrajną prawicę, która obiecuje, że Unię Europejską rozwali od środka. Do tego nie wolno nam dopuścić – powiedział szef MSZ.

Pytany o kryzys humanitarny związany z nielegalną migracją z Białorusi do Polski zastrzegł, że „nie ma prawa ludzkiego do zamieszkania gdzie się chce”. – Bo gdyby tak było, niepotrzebne byłyby wizy, paszporty, straże graniczne i tak dalej. Państwa, albo grupy państw, tak jak UE, mają prawo do kontrolowania granicy – mówił Sikorski.

– Oczywiście chcemy, aby to się działo w jak najbardziej humanitarny sposób. Jak rozumiem, w nowym pakcie migracyjnym, który jeszcze nie wszedł w życie jest wizja tego, że mają być miejsca, w których można szybko rozważyć te wnioski o ochronę (międzynarodową). I takiemu, proszącemu o ochronę, powiedzieć bardzo szybko: albo ma nadzieję i wjeżdża, albo nie ma nadziei i jest odsyłany do swojego kraju pochodzenia – dodał.

Jak zaznaczył, kobiety i dzieci, które są po białoruskiej stronie zapory na granicy i próbują dostać się do Polski, są „ofiarami Łukaszenki i Putina”. – Co z nimi zrobić? To jest bardzo dobre pytanie do Łukaszenki i Putina, to oni im dali wizy – dodał Sikorski. Powtórzył, że Polska jest przedmiotem największego od kilkudziesięciu lat ataku hybrydowego. – Są podpalenia, ataki cybernetyczne, szpiegowanie. Niestety, jak to na wojnie bywa, niewinne ofiary czasami są niewinnymi ofiarami – powiedział szef MSZ.

 Znadniemna.pl za PAP, fot.: youtube.com

Szef MSZ Radosław Sikorski ocenił, że sytuacja w relacjach z Białorusią nie pozwala na otwarcie przejścia granicznego w Bobrownikach. - Jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubie - mówił w poniedziałek 3 czerwca w Białymstoku minister. Zwracał uwagę, jak wiele działań przeciwko Polsce obejmuje wojna hybrydowa. - Też

Prelekcję o jeziorze Narocz, zwanym także Morzem Kresowym albo Wileńskim, wygłosił pod koniec maja w ramach 27. Kresowej Środy Literackiej, zorganizowanej przez Fundację Pomorskich Kresowian – Tomasz Kuba Kozłowski, wybitny znawca Kresów z warszawskiego Domu Spotkań z Historią.

Tomasz Kuba Kozłowski

Prelegent nadał swojemu wystąpieniu tytuł „Narocz – Śniardwy II Rzeczypospolitej”. W ten sposób podkreślił, iż to właśnie jezioro Narocz było największym polskim akwenem wodnym zarówno w przedwojennej Polsce, jak też w Rzeczypospolitej Obojga Narodów, zanim w granicach Polski znalazły się „ziemie odzyskane” z największym obecnie w Polsce jeziorem Śniardwy, leżącym dawniej w granicach Prus Wschodnich.

Jezioro Narocz, leżące obecnie w granicach rejonu miadziolskiego w obwodzie mińskim Republiki Białorusi, należało do historycznej Wileńszczyzny. Nie przypadkiem zatem historia tego akwenu jest ściśle związana z polskim Wilnem i szeroko pojętą Ziemią Wileńską.

„Perła polskiej północy”

O samym jeziorze pisały zresztą najlepsze związane z Wilnem i Wileńszczyzną pióra II Rzeczypospolitej. W książce „Autodenuncjacja”, będącej zbiorem autobiograficznych artykułów, pisanych przez Sergiusza Piaseckiego, możemy, na przykład, znaleźć opis wyprawy pisarza nad Narocz. Opisując uroki przyrody Kresowego Morza, autor używa poetyckiej metafory, nazywając jezioro „perłą polskiej północy”.

W II Rzeczypospolitej jezioro Narocz było popularnym miejscem wypoczynku. Polacy często woleli odpoczynek nad Naroczą, niż wyprawy nad polski Bałtyk. Zakochany w Naroczy ojciec polskiej fotografii Jan Bułhak pisał o Kresowym Morzu tak:

„Podobnie jak nasz Bałtyk, ma doskonałe plaże z drobnym i czystym piaskiem, z wysoką i czystą falą; ma przeźroczystą głębię twardego równego dna, a gdzieniegdzie nawet przygięte wiatrem zachodnim karłowate sosny tak charakterystyczne dla pejzażu nadmorskiego. Odznacza się także rozmaitością terenów brzegowych, od zaklęsłych moczarzysk do wzniosłych wzgórz leśnych, stromo panujących nad ogromem wielkiej przestrzeni (…)”.

W 1935 roku Jan Bułhak wydał album, którego tytuł brzmiał „Narocz. Największe jezioro w Polsce. 38 ilustracji autora”.

Prekursorzy nadnaroczańskiej turystyki

Byli nimi „Włóczędzy Wileńscy” czyli klub studencki Uniwersytetu im. Stefana Batorego w Wilnie. To właśnie oni organizowali pierwsze wycieczki nad Narocz, organizując między innymi spływy szlakami wodnymi, prowadzącymi od Naroczy do samego Wilna. Apogeum tej działalności stało się oswojenie szlaku, którego trasa biegła po Wilii, Dziśnie, a nawet strumykach połączonych m.in. z jeziorami brasławskimi i prowadziła z Wilna do Naroczy i z powrotem do Wilna. Wodne przygody „włóczęgów wileńskich” opisywano szczegółowo w reportażach ukazujących się w studenckiej gazetce „Włóczęga”.

Kupa przemianowana w Narocz

Na rozwój przedwojennej turystyki największy wpływ miała renowacja dawnej, niemieckiej linii wąskotorowej. Gdy przedłużono ją do brzegu jeziora, dojazd stał się łatwiejszy. Mało znaną ciekawostką jest, iż w związku z doprowadzeniem linii kolejowej nad brzeg Naroczy postanowiono przemianować wieś, w której znalazła się stacja końcowa. Wioska, nosząca wcześniej nazwę Kupa, przyjęła nazwę Narocz od nazwy jeziora. Narocz stała się celem wielu prywatnych i grupowych wyjazdów młodzieży i pasjonatów żeglugi, zrzeszonych w działającej wówczas „Lidze Morskiej i Kolonialnej”.

Sport nie dla wszystkich

Trzeba powiedzieć, że „Liga Morska i Kolonialna” odegrała znaczącąII rolę w promocji jeziora Narocz. Corocznie organizowała ona kursy żeglarskie dla młodzieży, spływy kajakowe, regaty i zawody.

Rozwojowi turystyki sprzyjały stosunkowo niskie ceny za pobyt w okolicach jeziora. Wahały się w przedziale od 1 do 1,50 zł za nocleg w schroniskach szkolnych oraz od 3 do 3,50 zł za pobyt w ośrodku prywatnym.

Terminy obozów, organizowanych przez Ligę Morską Kolonialną były dwa: 1–28 lipca albo 1–28 sierpnia. Kurs kosztował niemało – 50 zł – ale był, chyba, „do udźwignięcia” przez nauczycieli, urzędników czy wojskowych. Władze ligi zdawały sobie sprawę z tego, że oferta trafia głownie do dzieci zamożniejszych rodziców.

W dodatku „Plus Minus” do dziennika „Rzeczpospolita” z 15 września 2016 roku czytamy, iż o zamożności wczasowiczów, biorących udział w obozach Ligi Morskiej Kolonialnej świadczyły zalecenia, co należy wziąć ze sobą obóz.

Punkt „Wyekwipowanie uczestników” brzmiał kategorycznie: „a) niezbędne (zabrać obowiązkowo): beret, ciepłe ubranie, sweter, pantofle z miękkimi (ewent. gumowymi) podeszwami, wygodne buciki, 2 pary ciepłych skarpet, 2 zmiany bielizny, 2 koszule nocne lub 2 piżamy, kostium kąpielowy, krótkie spodenki gimnastyczne (dla chłopców), 4 chustki do nosa, worek na brudną bieliznę, koc ciepły, 2 prześcieradła, jasiek, 2 ręczniki, mydło, szczotkę i pastę do zębów, grzebień i lusterko, oraz szczotkę i pastę do butów, nici, guziki, igły itp.”.

Ciekawszy jest podpunkt „b) pożądane: białe długie spodnie i granatowa koszulka (spódniczka granatowa i biała bluzka z kołnierzem marynarskim), aparat fotograficzny, zegarek, lornetka, instrumenty muzyczne, książki z dziedziny żeglarstwa, płaszcz nieprzemakalny, mocny nóż, latarka elektryczna”.

Z przytoczonych opisów wynika, że z pewnością żeglarstwo nie było sportem dla wszystkich.

Sama Liga Morska i Kolonialna organizacją elitarną jednak nie była.

Dziś wspominana jest głównie z powodu ekstrawaganckiego programu podboju zamorskich kolonii, ale przecież to nie dlatego była tak popularna. Uderzała w czułe struny – dostarczała Polakom wiedzy o morzu. Rozbudzała ich marzenia, ale też prowadziła konkretne akcje, które bardzo się wtedy podobały. Na przykład zbiórkę na Fundusz Obrony Morskiej. Dzięki temu udało się sfinansować budowę okrętu podwodnego „Orzeł”. Tego samego, który we wrześniu 1939 roku zasłynie w obronie Wybrzeża. Zostanie potem internowany w Estonii i uprowadzony przez polskich marynarzy do Wielkiej Brytanii, by w równie spektakularny sposób zaginąć podczas patrolu na Morzu Północnym na przełomie maja i czerwca 1940 roku. Nurkowie szukają ORP „Orzeł” do dziś.

Taniej niż w Poroninie

W latach 30. dziennikarze lubili narzekać, że okolice jeziora są wyłącznie dla mniej wymagających letników „wędrujących z miejsca na miejsce, zadowalających się prymitywnymi wygodami i niewybrednym oraz bardzo skromnym pożywieniem” – skarżył się w kwietniu 1937 roku dziennikarz miesięcznika „Touring”, pisma Polskiego Touring Klubu. Organizacja ta skupiała zamożniejszych turystów, często tych już zmotoryzowanych.

Rzeczywiście, trudno mówić o jakiś szczególnych wygodach, gdy całodzienne utrzymanie w pensjonacie kosztuje ledwie 3–3,50 zł. W tym samym czasie w kurortowych Zaleszczykach cena za pokój wynosiła 5–6 zł za dobę, a w Juracie nawet 8 zł „z całkowitym wykwintnym utrzymaniem”. Droższy od okolic Naroczy był nawet Poronin, gdzie za nocleg trzeba było zapłacić 4 zł.

Schronisko szkolne w kilku salach przyjmowało po 100 osób dziennie. „Opłata za nocleg: dorośli 1 zł, młodzież szkolna 50 gr. Za pościel (dwa prześcieradła i poszewka) dopłata 25 gr. jednorazowo. Wyżywienie na miejscu” – informowano. Jednak i tu można było znaleźć bardziej wyszukane rozrywki. Do dyspozycji gości było pięć żaglówek i 40 kajaków.

Choć, szczerze mówiąc, dla kajakarzy jezioro bywa monotonne, co zauważył już najbardziej chyba znany kajakarz wśród dziennikarzy, nasz krajan Melchior Wańkowicz. „Bezmiar Naroczy nudniejszy z kajaka niż z brzegu” – będzie wspominał w „Zielu na kraterze” wyprawy z córkami, Krystyną i Martą. Autorzy przewodników musieli być tego samego zdania, bo polecali siedmiodniową wycieczkę kajakową na trasie Narocz–Wilno. „W miejscowościach Narocz nad Naroczanką, w Żodziszkach i Michaliszkach nad Wilją w lokalach szkół powszechnych schroniska noclegowe, po 10 sienników – opłata za nocleg 20 gr.”.

Kobylnik

Centralnym punktem pojezierza było miasteczko Kobylnik, gdzie mieścił się zarząd Komisji Letniskowo-Turystycznej. „Zabudowa zwarta. Na miejscu lekarz, apteka, urząd pocztowy” – informowano.

Lidia Lwów, legendarna żołnierz Armii Krajowej, sanitariuszka i działaczka kombatancka, będąca córką inżyniera agronomii, pracującego na pojezierzu naroczańskim, tak zapamiętała miasteczko:

„W Kobylniku mieszkali sami Polacy, oczywiście była też społeczność żydowska. Okoliczne miasteczka przed wojną miały charakter wyłącznie polsko-żydowski, natomiast na wsi było różnie. Wyraźnie zarysowana była tożsamość religijna katolików i prawosławnych. Tożsamość narodowa nie była już taka wyrazista. Były tu liczne zaścianki szlacheckie. Ich mieszkańcy uważali się za Polaków i mieli bardzo patriotyczne poglądy. Natomiast jeśli chodzi o chłopów, to rozgraniczenie, kto jest Polakiem, a kto jest Białorusinem było trudne” – wspominała w jednym z wywiadów. Jej intuicję potwierdzali ówcześni etnografowie.

Za parę lat ten świat runie, a ona, wówczas jeszcze skromna uczennica gimnazjum w Święcianach, przejdzie do historii jako jedna z ikon Żołnierzy Wyklętych, sanitariuszka „Lala” od majora „Łupaszki”.

Bunt rybaków

Pojezierze naroczańskie to były biedne wsie i miasteczka. Dziennikarze, którzy się tu zapuszczali opisywali nędzę większą niż gdzie indziej – efekt rozbiorów i ruiny gospodarczej z okresu I wojny światowej. Ale choć Polakom z innych rejonów kraju zdarzało się traktować miejscowych jako pozbawionych woli i rozumu wieśniaków, oni także potrafili postawić się władzy. Słynny na całą bodaj Polskę strajk wybuchł w zimie 1936 roku. Zbuntowali się naroczańscy rybacy, którym za prawo połowu ryby w Naroczy kazano płacić, czyli uczyniono z odwiecznego zajęcia zarobkowego miejscowych chłopów działalność licencjonowaną.

Po stronie rybaków stanął Józef Mackiewicz, który sprawę opisał w reportażach w cyklu „Bunt Narocza” oraz posłanka na Sejm okręgu wileńskiego Wanda Pełczyńska, żona pułkownika, pisująca do warszawskich gazet.

„Bunt Narocza” wszedł do wydanego jeszcze przed wojną zbioru kresowych reportaży Mackiewicza „Bunt rojstów”. Recenzje napiszą najważniejsi wówczas publicyści, m.in. Ksawery Pruszyński w „Wiadomościach Literackich” i Karol Zbyszewski w „Prosto z Mostu”.

Żeglarstwo na ślizgowcach

Józef Mackiewicz, który „nad Naroczą – jak pisał Zbyszewski – był nie raz kajakiem, ale sto razy w najróżniejszych porach roku” też uważał, że region jest słabo wykorzystany turystycznie. Wierzył, że miejsce ma potencjał nie mniejszy niż Krynica, Zaleszczyki czy Gdynia.

Odpoczynek nad Naroczą dla wielbicieli aktywności fizycznej i sportów ekstremalnych ofiarował jednak niespotykaną nad morzem atrakcję. Uprawiano tutaj „sport żeglarstwa lodowego na ślizgowcach”.

Ślizgowiec – rodzaj drewnianego pomostu opartego na łyżwach i rozpędzanego siłą wiatru, wiejącego w stojący na nim żagiel, rozwijał prędkość ponad 100 km na godzinę.

„Jakaś zachodnia Białoruś” i mord na akowcach

Narocz nigdy nie została kurortem równym Krynicy. We wrześniu 1939 roku wybuchła wojna. „Siedemnastego gruchnęła wieść, że Sowiety weszły przez pustą granicę. Zaczęła się okupacja. Czerwoni zaczęli robić swoje. Raptem okazało się, że jesteśmy jakąś zachodnią Białorusią ” – wspominała Lidia Lwow.

Wiosną 1943 roku wstąpiła do pierwszego w okolicy oddziału Armii Krajowej. Na jego czele stał ppor. Antoni Burzyński „Kmicic”. Grupa szybko się rozrastała, w czerwcu było w niej 120 osób, a na przełomie lipca i sierpnia już 300. Problem polegał tylko na tym, że działali tu też partyzanci sowieccy, a Stalin miał wobec tych terenów zupełnie inne plany niż Polacy. Konfrontacja między Polakami a Sowietami była zatem jedynie kwestią czasu, ale o tym nikt jeszcze nie wiedział.

Na początku obie grupy przeprowadziły nawet parę wspólnych akcji przeciwko Niemcom i współpracującym z nimi Białorusinom. Wkrótce komuniści uznali jednak, że czas skończyć z pozorami. Szef sowieckich partyzantów pułkownik Fiodor Markow po raz pierwszy zastosował manewr, który Sowieci powtórzą potem znowu w innych miejscach. I – zdumiewające – akowcy zawsze będą się na to nabierać.

26 sierpnia 1943 roku Markow zaprosił „Kmicica” i kilku oficerów z jego sztabu na naradę. Tam Polacy zostali napadnięci, rozbrojeni i poddani przesłuchaniom. „Kmicica” rozstrzelano. W tym samym czasie bazy akowców zostały rozbite. Sowieci zamordowali 50 Polaków. Potem jeszcze 30.

Postscriptum

Niedobitki „Kmicica”, w tym sanitariuszka „Lala”, zasiliły oddział Zygmunta Szendzielarza „Łupaszki”, późniejszej legendarnej 5. Brygady Wileńskiej AK.

Melchior Wańkowicz po 17 września 1939 roku przekroczył granicę w Zaleszczykach. Z Armią Andersa przemierzył szlak od Iranu po Włochy. Na emigracji został do 1958 roku. Jego córka Krystyna zginęła w Powstaniu Warszawskim, a Marta zamieszkała w Stanach Zjednoczonych.

Józef Mackiewicz w maju 1943 roku, po odkryciu przez Niemców grobów polskich oficerów, za zgodą władz podziemnych wyjechał do Katynia. Dla komunistów stał się śmiertelnym wrogiem. Jego książki w PRL nigdy zostały wydane. On sam zmarł na emigracji.

Pracownia Jana Bułhaka z 50 tysiącami skatalogowanych negatywów spłonęła w czasie walk o Wilno. Ostatnią pracą na Kresach legendarnego fotografa były zdjęcia miasta z pierwszych dni po wkroczeniu Armii Czerwonej 13 lipca 1944 roku. Bułhak będzie jeszcze fotografował popowstaniową Warszawę i zburzony Wrocław. Zmarł 4 lutego 1951 roku w wieku 85 lat w Giżycku podczas ostatniej swojej wyprawy z aparatem.

Fiodor Markow dostał tytuł Bohatera ZSRR. Został wysokim działaczem partyjnym, deputowanym do Rady Najwyższej Białoruskiej SRR. Po śmierci Markowa w Mołodecznie stanęło jego popiersie, a ulice w kilku miasteczkach wokół jeziora Narocz nazwano jego imieniem.

Znadniemna.pl na podstawie prelekcji Tomasza Kuby Kozłowskiego oraz artykułu pt. „Narocz, największe jezioro II RP”, opublikowanym w dodatku „Plus Minus” do dziennika „Rzeczpospolita” z dnia 15 września 2016 r.

 

Prelekcję o jeziorze Narocz, zwanym także Morzem Kresowym albo Wileńskim, wygłosił pod koniec maja w ramach 27. Kresowej Środy Literackiej, zorganizowanej przez Fundację Pomorskich Kresowian – Tomasz Kuba Kozłowski, wybitny znawca Kresów z warszawskiego Domu Spotkań z Historią. [caption id="attachment_64769" align="alignnone" width="480"] Tomasz Kuba Kozłowski[/caption] Prelegent nadał

Wielotysięczna demonstracja przywiązania grodnian do wiary katolickiej odbyła się w czwartek 30 maja w Grodnie.

Tego dnia Kościół Rzymskokatolicki obchodził Uroczystość Najświętszego Ciała i Krwi Chrystusa (potocznie – święto Bożego Ciała), a grodnianie masowo stawili się na zaproszenie biskupa grodzieńskiego Aleksandra Kaszkiewicza, aby wziąć udział w uroczystej procesji, która przeszła ulicami miasta.

Pierwszy z czterech ołtarzy na trasie procesji, ustanowiony przed katedrą grodzieńską

biskup grodzieński Aleksander Kaszkiewicz z monstracją Najświętszej Eucharystii przy ołtarzu przed katedrą grodzieńską

Według oceny diecezji grodzieńskiej w procesji za monstrancją z Najświętszym Sakramentem, zatrzymującej się przy czterech ołtarzach, przygotowanych zawczasu przy najważniejszych grodzieńskich świątyniach – katedrą, a także pobrygidzkim, pobernardyńskim oraz franciszkańskim kościołach – przeszło kilka tysięcy ludzi. Dla nich udział w uroczystości stał się „okazją, aby zaprosić Jezusa do obecności w ich życiu, a także publicznie i bez lęku potwierdzić Jego panowanie nad ich życiem”.

Udział w uroczystości Ciała i Krwi Chrystusa ma przypominać jej uczestnikom, że „powinni być żywą  monstrancją Chrystusa, powinni stawać się chlebem i winem, zasilającymi otaczający świat mocą swojej wiary” – czytamy na portalu diecezji grodzieńskiej Grodnensis.by.

Wierni na poprzedzającej procesję Mszy świętej w wypełnionej po brzegi katedrze grodzieńskiej

Procesja idzie ulicą Karola Marksa

Monstrację Najświętszej Eucharystii niesie biskup koadiutor Włodzimierz Hulaj

Procesja przechodzi mostem przez Niemen

Procesja dotarła do ostatniego z czterech ołtarzy, ustanowionych na wzgórzu przy kościele franciszkańskim

Mszę świętą, która poprzedziła procesję Bożego Ciała ulicami miasta, poprowadził biskup grodzieński Aleksander Kaszkiewicz , a koncelebrował nabożeństwo biskup koadiutor Włodzimierz Hulaj wspólnie z licznie zgromadzonym na uroczystości duchowieństwem parafii katolickich Grodna i okolic.

Znadniemna.pl na podstawie Grodnensis.by, fot.: Grodnensis.by

Wielotysięczna demonstracja przywiązania grodnian do wiary katolickiej odbyła się w czwartek 30 maja w Grodnie. Tego dnia Kościół Rzymskokatolicki obchodził Uroczystość Najświętszego Ciała i Krwi Chrystusa (potocznie – święto Bożego Ciała), a grodnianie masowo stawili się na zaproszenie biskupa grodzieńskiego Aleksandra Kaszkiewicza, aby wziąć udział w

Przejdź do treści