HomeStandard Blog Whole Post (Page 23)

Rekordowa liczba Białorusinów jest zarejestrowana w polskim systemie ubezpieczeń (ZUS). Według stanu na koniec czerwca 2024 roku było ich 134 tys. W Polsce pracuje coraz więcej cudzoziemców.  Na koniec czerwca 2024 roku liczba pracowników z zagranicy ubezpieczonych w ZUS osiągnęła 1,16 miliona. To wzrost o 10 tys. osób w porównaniu z majem – wynika z danych ZUS.

Jak podaje ZUS, najwięcej cudzoziemców zgłoszonych na koniec czerwca 2024 roku do ubezpieczeń emerytalnego i rentowych w ZUS pochodziło z:

  • Ukrainy – 771 tys. zgłoszonych,
  • Białorusi – 134 tys. zgłoszonych,
  • Gruzji – 27 tys. zgłoszonych.

Obecność pracowników z tych krajów znacząco wpłynęła na wzrost liczby ubezpieczonych cudzoziemców, która wyniosła 1,16 mln na koniec czerwca br. wobec 1,15 mln na koniec maja – poinformował PAP, powołując się na dane Zakładu Ubezpieczeń Społecznych. Oznacza to wzrost o około 10 tys. osób w trakcie jednego miesiąca.

Znadniemna.pl/x.com/zus_pl

Rekordowa liczba Białorusinów jest zarejestrowana w polskim systemie ubezpieczeń (ZUS). Według stanu na koniec czerwca 2024 roku było ich 134 tys. W Polsce pracuje coraz więcej cudzoziemców.  Na koniec czerwca 2024 roku liczba pracowników z zagranicy ubezpieczonych w ZUS osiągnęła 1,16 miliona. To wzrost o 10

W 35. rocznicę swej nominacji biskupiej abp Tadeusz Kondrusiewicz przekazał swój pierwszy pierścień biskupi Matce Bożej czczonej w sanktuarium w Gudogajach na terenie diecezji grodzieńskiej. Przewodniczył on 21 lipca liturgii ku czci Matki Bożej Szkaplerznej.

Właśnie w Sanktuarium Matki Bożej Gudogajskiej został on przed 35 laty, 25 lipca 1989 roku ogłoszony pierwszym katolickim biskupem na Białorusi po drugiej wojnie światowej – administratorem apostolskim diecezji mińskiej, biskupem tytularnym Hippo Diarrhytus.

W swojej homilii abp Tadeusz Kondrusiewicz zwrócił przede wszystkim uwagę na znaczenie kultu Matki Bożej Szkaplerznej w Gudogajach dla zachowania wiary w czasach wojującego ateizmu, kiedy Kościół na Białorusi został pozbawiony normalnych warunków funkcjonowania i rozwoju przez wiele dziesięcioleci. Podkreślił, że mimo to dzięki ludowej pobożności maryjnej ludzie zachowali wiarę i przekazali ją młodszym pokoleniom.

Odnosząc się do swej nominacji biskupiej zaznaczył, że to historyczne wydarzenie zapoczątkowało proces odrodzenia i rozwoju Kościoła na Białorusi, a także w Rosji, gdzie przez 16 lat sprawował funkcję administratora apostolskiego Federacji Rosyjskiej, a następnie arcybiskupia archidiecezji Matki Bożej w Moskwie.

Abp Tadeusz Kondrusiewicz podziękował Bogu, Matce Bożej, biskupom białoruskim i rosyjskim, księżom, osobom konsekrowanym i osobom wierzącym za wsparcie i modlitwę w jego intencji. Przeprosił także za ewentualne zaniedbania w pełnieniu odpowiedzialnej misji duszpasterskiej i poprosił o wsparcie modlitewne w dalszej posłudze. Powierzył Kościół na Białorusi i swoją posługą opiece Matki Bożej.

Na zakończenie uroczystości abp Tadeusz Kondrusiewicz przekazał Matce Bożej Gudogajskiej swój pierwszy pierścień biskupi, który niemal 35 lat temu, 20 października 1989 roku, w Bazylice św. Piotra umieścił św. Jan Paweł II na palcu serdecznym jego ręki.  Obecnie jako cenna pamiątka odrodzenia Kościoła na Białorusi, będzie przechowywany w sanktuarium Gudogajach.

Od 1764 roku sanktuarium znajdującym się ok. 50 km od  Wilna opiekują się ojcowie karmelici bosi, którzy nadali czczonej tu Matce Bożej tytuł „Matka Boża Szkaplerzna”. Rozszerzyli znacząco kult Matki Bożej oraz rozwinęli Bractwo Szkaplerzne. W 1832 roku w ramach represji popowstaniowych ich klasztor w Gudogajach dekretem cara został zlikwidowany. Zakorzeniony przez nich kult Matki Bożej trwał jednak i stale się rozwijał, zyskując nowe formy. W latach międzywojennych do sanktuarium w Gudogajach zaczęły przybywać pielgrzymki. W czasie wojny i po niej kościół w Gudogajach był nieprzerwanie czynny. Od 1990 roku opiekę nad kościołem po 158-letniej przerwie ponownie objęli karmelici bosi. Remontując odzyskane, dobudowując nowe budynki stworzyli klasztor i zaplecze duszpasterskie. Sprowadzili też do parafii siostry karmelitanki Dzieciątka Jezus.

Znadniemna.pl/catholic.by

W 35. rocznicę swej nominacji biskupiej abp Tadeusz Kondrusiewicz przekazał swój pierwszy pierścień biskupi Matce Bożej czczonej w sanktuarium w Gudogajach na terenie diecezji grodzieńskiej. Przewodniczył on 21 lipca liturgii ku czci Matki Bożej Szkaplerznej. Właśnie w Sanktuarium Matki Bożej Gudogajskiej został on przed 35 laty,

195 lat temu, 23 lipca 1829 roku zmarł Wojciech Bogusławski – ojciec sceny narodowej, aktor, dramatopisarz, reżyser, dyrektor teatru. W sierpniu 1784 roku zorganizował występy teatralne podczas Sejmu Czteroletniego w Grodnie, a w lutym 1785 roku przeniósł się do Wilna, skąd organizował stałe wyjazdy do Grodna, Dubna i Lwowa. 

Ignacy Chrzanowski tak pisał o zasługach Wojciecha Bogusławskiego: „Złotymi zgłoskami zapisało się jego nazwisko nie tylko w historii teatru polskiego, ale i historii polskiej kultury duchowej, mianowicie patriotyzmu polskiego, który on przez lata całe za Stanisława Augusta, a potem długo jeszcze w Polsce porozbiorowej podtrzymywał, rozwijał i krzepił…”. Był on jednym z „najzacniejszych ludzi, z najszlachetniejszych demokratów, z najgorętszych patriotów, jakich miała Polska”. Można go nazwać „ojcem teatru polskiego”; „przed nim bowiem ten teatr tylko wegetował, a dopiero dzięki niemu zaczął naprawdę żyć”.

Na świat przyszedł w Glinnej koło Poznania w zubożałej rodzinie szlacheckiej. Był synem rejenta ziemskiego Leopolda Bogusławskiego i Anny Teresy z Linowskich herbu Pomian. Jako nastolatek rozpoczął naukę w kolegium pijarów w Warszawie. Następnie związał się z Akademią Krakowską. Przez pewien czas przebywał także na dworze biskupa Kajetana Sołtyka, gdzie po raz pierwszy zetknął się z teatrem dworskim. W połowie lat 70. XVIII wieku jako kadet wstąpił do pułku Gwardii Pieszej Litewskiej. Karierę wojskową zakończył jako pominięty w awansie podchorąży. Wtedy, niejako z konieczności, skierował kroki do teatru. Pomógł mu w tym protektor w osobie szambelana Kazimierza Woyny.

Pierwsze sukcesy

Karierę teatralną rozpoczął w 1778 roku, tłumacząc z francuskiego na polski komedię „Autor, aktor i sługa” i wstępując do zespołu Ludwika Montbruma. W tym samym roku zasłynął także jako aktor i śpiewak operowy. W wieku 21 lat przełożył na polski i napisał libretto do włoskiej opery pt. „Nędza uszczęśliwiona” do muzyki Macieja Kamieńskiego, która została bardzo dobrze przyjęta przez publiczność. Była to pierwsza polska opera, a właściwie operetka.

Niebawem wrócił jednak do Warszawy i został zaangażowany do Teatru Narodowego. Do jego programu wprowadził operę komiczną, a później także dramę mieszczańską i tragedię. Przy układaniu programu często sięgał po europejski repertuar z najwyższej półki.

Podkreślić należy, iż jako dyrektor teatru odegrał wielką rolę w rozbudzaniu uczuć patriotycznych Polaków. Postanowił przeciwstawić się zespołom teatralnym cudzoziemskim, które działały na ziemiach polskich: włoskim, francuskim i niemieckim, których przedstawieniom hołdowała kosmopolitycznie nastawiona polska arystokracja. Dlatego wbrew panującej modzie zdecydował się wystawiać w zarządzanym przez siebie teatrze sztuki w języku polskim: „żeby grać po polsku i choćby cudze myśli, ale w ojczystym języku wypowiadać tej sfrancuziałej, zitalianizowanej, a nawet zniemczałej publiczności” („Od średniowiecza do oświecenia”). Tak więc tłumaczył na język polski i wystawiał na scenie sztuki wybitnych dramaturgów europejskich: Szekspira, Moliera, Goldoniego, Lessinga, Beaumarchaisa.

Aktor, dramaturg i organizator

Jako aktor zaczynał od ról amantów. Miał do nich, zdawałoby się, doskonałe warunki. Wysoki (177 cm wzrostu), bardzo szczupły, ale proporcjonalnie zbudowany, był powszechnie chwalony za swoje obejście „nadzwyczaj zręczne”, „najdelikatniejsze”. Oczy miał niebieskie, wejrzenie ujmujące, głos niski, podobno „prześliczny”. Nigdy jednak nie dorównywał najsławniejszym amantom tego czasu. Pierwsze sukcesy przyniosły mu role basso buffo caricato we włoskich operach, które sam tłumaczył i wystawiał poczynając od 1779. Najwyżej wzniósł się jako aktor w czasach swej drugiej antrepryzy. Wtedy to stworzył typ sceptycznego, ale zarazem pogodnego „mędrca z ludu”, zwycięsko pokonującego wszelkie przeciwności, najpełniej wypowiadającego się w stosownej „piosneczce”. W 1790-94 powstały trzy kolejne wcielenia tej postaci: Stary Dominik (Taczka occiarza), Ferdynand Kokl (Henryk VI na lawach) i Bardos (Cud mniemany, czyli Krakowiacy i Górale).

Wojciech Bogusławski był znakomitym aktorem. W wieku zaledwie 25 lat urządzono mu benefis w teatrze. Bogusławski równolegle do licznych występów na scenie rozwijał działalność adaptatorską i organizacyjną. Dokonał przekładów wielu zagranicznych sztuk na język polski. Jako autor przerobił lub przełożył około osiemdzisięciu komedii, tragedii, dram i librett operowych.

W czasach stanisławowskich nazywano go „polskim Molierem”. Po 1795 roku zyskał sobie miano „ojca teatru” (co miało znaczyć, że opiekuje się teatrem jak ojciec). Zdumiewająco żywotny, pomysłowy i pracowity, w zasadzie łagodnego usposobienia, choć jednocześnie bardzo sprytny i, jak wykazały najnowsze badania, dla
przeciwników często bezwzględny, był rzeczywiście oddany instytucji, z którą nie mógł się rozstać, nawet wtedy, kiedy już siły go opuszczały . W latach dwudziestych grał z wielkim trudem, tracąc pamięć i słuch; mimo to każdy występ Bogusławskiego, powszechnie zwanego Nestorem, stawał się wtedy manifestacją narodową. Nie był romantykiem, ale nadał teatrowi kierunek, który obrali polscy romantycy domagając się, aby teatr „pobudzał do działania umysły opieszałe” (A. Mickiewicz).

Bogusławski sam próbował sił jako dramaturg. Specjalizował się w operze komicznej. Napisał m.in. sztukę „Henryk VI na łowach” oraz libretto do „Krakowiaków i górali”. Jako reżyser wystawił „Powrót posła” i „Kazimierza Wielkiego” Juliana Ursyna Niemcewicza.

Bogusławski prędko skradł serca publiczności, która szczerze uwielbiała zarówno jego sztuki, jak i sceniczne wcielenia. Uczuć tych nie podzielał król Stanisław August Poniatowski, który preferował opery w języku włoskim. Niezadowolony z eksperymentów, rozwiązał umowę z ambitnym twórcą. Bogusławski został zmuszony do wyjazdu z Warszawy.

W latach 1785-1790 objechał całą Polskę, organizując sceny teatralne w Wilnie, Grodnie, Lwowie i Poznaniu. Monarcha zatęsknił za nim w momencie rozpoczęcia obrad  Sejmu Czteroletniego – debat toczących się intensywnie na temat przyszłego ustroju Rzeczypospolitej, konieczności przeprowadzenia radykalnych reform, prowadzących do utworzenia nowoczesnego polskiego społeczeństwa. Potrzebował twórcy, który w swojej sztuce odda aktualny klimat polityczny. Wierny ideałom oświecenia, Bogusławski opowiedział się po stronie reform, co zawarł w wystawionej w 1791 roku sztuce „Dowód uznania narodu polskiego”.

„Krakowiacy i górale”

Działalność polityczna Bogusławskiego znalazła odzwierciedlenie w jego twórczości. Największy rozgłos Bogusławskiemu przynieśli uważani za pierwszą operę narodową „Cud mniemany, czyli Krakowiacy i Górale”, których premiera odbyła się w 1794 roku.  Była to „opera albo raczej komedia ze śpiewkami, czyli wodewil” (I. Chrzanowski). Pisząc ją, zaczerpnął pewne pomysły z utworów obcojęzycznych: „Czarownika” Poinsineta oraz „Wędrownego studenta, czyli Pioruna” Weidemanna. Niemniej „na tle sztuki dramatycznej XVIII wieku przedstawia się jako zjawisko nieporównywalne, a w wielu momentach wyprzedzające swoją epokę” („Od średniowiecza do oświecenia”).

Akcja tej opery  rozgrywa się w podkrakowskiej Mogile w czasie odpustu, na którym spotykają się tytułowi Krakowiacy i Górale. Syn furmana, Stach, chciałby ożenić się z córką młynarza, Basią, która odwzajemnia jego uczucia. Niestety macocha Basi postanawia pokrzyżować szyki młodych, gdyż sama podkochuje się w Stachu, dlatego obiecała rękę Basi Góralowi Bryndasowi. Temu w ostatniej chwili sprzeciwia się ojciec Basi, co wywołuje ostry konflikt pomiędzy Krakowiakami a Góralami… Chociaż Bogusławski nie wyrażał swych myśli wprost, warszawska widownia doskonale odczytywała aluzje zawarte w utworze. Wystarczy przytoczyć następujące fragmenty: „Trzeba nam się męznie bronić – lub zwycięzać, lub umierać! – Bracia, stańmy krzepko w boju, – nie załujmy krwie i znoju” (Aria Bryndasa, scena pierwsza aktu II). „Niemądry, kto wśrzód drogi z przestrachu traci męstwo: Im sroższe ciernie, głogi, tym milsze jest zwycięstwo. Im sroższy los nas nęka, tym mężniej stać mu trzeba; kto podło przed nim klęka, ten nie wart względów nieba” (Aria Bardosa, scena siódma aktu pierwszego).

Widzowie tłumnie przychodzili na spektakle. Sztuka została zdjęta z afisza zaledwie po trzech przedstawieniach ze względu na emocje, jakie wywoływała wśród widzów. Wystarczyła jedna niewinna piosenka, by publiczność odczytała to jako wezwanie do walki o kraj.

Po III rozbiorze Polski

Po 1795 roku oddał dyrekturę teatru swojemu zięciowi Ludwikowi Ossińskiemu. Z samym teatrem był jednak związany do końca życia. Zdając sobie sprawę z tego, że scena w Warszawie potrzebuje profesjonalnych aktorów, założył w 1811 roku pierwszą polską szkołę aktorską. Napisał też pierwszy podręcznik do aktorstwa. Sam również często pojawiał się na scenie.

Pod koniec życia napisał „Historię teatru narodowego w Warszawie”, kładąc podwaliny pod historię teatru. W swojej pracy załączył wiele wiadomości o jego aktorach.

Zmarł 23 lipca 1829 roku w Warszawie.  Został pochowany na Cmentarzu Powązkowskim w Warszawie, skąd w rocznicę jego śmierci, 23 lipca 2008 roku, dokonano symbolicznego przeniesienia jego grobu do jego rodzinnego Glinna, w gminie Suchy Las, w powiecie poznańskim.

Wojciech Bogusławski miał troje dzieci, w tym syna Stanisława urodzonego 28 grudnia 1804 roku. Jego matką była aktorka Konstancja Pięknowska, pierwsza amantka w operach komicznych, operetkach, komediach i dramatach w Teatrze Narodowym w Warszawie. Stanisław został dziennikarzem, aktorem i komediopisarzem. Napisał libretto do opery Stanisława Moniuszki pt. „Flis”. Brał udział w powstaniu listopadowym.

Przygotował Adolf Gorzkowski

Znadniemna.pl

 

195 lat temu, 23 lipca 1829 roku zmarł Wojciech Bogusławski – ojciec sceny narodowej, aktor, dramatopisarz, reżyser, dyrektor teatru. W sierpniu 1784 roku zorganizował występy teatralne podczas Sejmu Czteroletniego w Grodnie, a w lutym 1785 roku przeniósł się do Wilna, skąd organizował stałe wyjazdy do

Polskie władze prowadzą rozmowy z Białorusią na temat uwolnienia Andrzeja Poczobuta – ustalił nieoficjalnie reporter Radia ZET Michał Dzienyński. Jak się dowiadujemy, jednym z argumentów w kontaktach z Mińskiem, jakich może użyć strona polska, jest kwestia całkowitego zamknięcia przejść granicznych z Białorusią.

Polskie władze domagają się uwolnienia Andrzeja Poczobuta

Andrzej Poczobut, dziennikarz i działacz mniejszości polskiej został skazany przez władze białoruskie w ubiegłym roku na osiem lat kolonii karnej o zaostrzonym rygorze. Jak się dowiadujemy, rozmowy w sprawie uwolnienia Poczobuta są prowadzone przez urzędników niższego szczebla polskiego resortu spraw zagranicznych i służby konsularne.

Uwolnienie Andrzeja Poczobuta, zakończenie wysyłania od białoruskiej strony migrantów na zieloną granicę z Polską i współpraca z polskimi służbami w kwestii mordercy sierżanta Mateusza Sitka, który został śmiertelnie raniony, broniąc granicznej zapory, to warunki polskiej strony do podjęcia rozmów na linii Warszawa-Mińsk na temat ponownego szerszego otwarcia przejść granicznych z Białorusią.

Sygnały z Białorusi o tym, że jest gotowa rozmawiać na temat kryzysu na granicy i zniesienia wiz dla 35 państw europejskich, wysoki urzędnik spraw zagranicznych, z którym rozmawiał reporter Radia ZET Michał Dzienyński, komentuje krótko: – To fikcja. Nie wierzymy im. Jeśli nic się nie zmieni, całkowicie zamkniemy przejścia graniczne z Białorusią. A to także uderzy w towary importowane z Chin. Ta kwestia miała być omawiana między innymi podczas czerwcowej wizyty prezydenta Polski Andrzeja Dudy w Chinach.

Znadniemna.pl za Radio ZET

Polskie władze prowadzą rozmowy z Białorusią na temat uwolnienia Andrzeja Poczobuta - ustalił nieoficjalnie reporter Radia ZET Michał Dzienyński. Jak się dowiadujemy, jednym z argumentów w kontaktach z Mińskiem, jakich może użyć strona polska, jest kwestia całkowitego zamknięcia przejść granicznych z Białorusią. Polskie władze domagają się

Od 1 lipca 2024 roku obowiązują nowe zasady przywozu do Polski samochodów osobowych zarejestrowanych na Białorusi. Do Polski mogą wjeżdżać pojazdy będące własnością osób fizycznych, spełniających określone warunki. Warunkiem przekroczenia granicy jest m.in. obecność w pojeździe osoby fizycznej, która jest jego właścicielem oraz niewykorzystywanie pojazdu w celach handlowych lub innych, które naruszają wprowadzone ograniczenia.

Rada Unii Europejskiej wydała 29 czerwca 2024 roku rozporządzenie nr 2024/1865 w sprawie zmiany rozporządzenia (WE) nr 765/2006 dotyczącego środków ograniczających, w związku z sytuacją na Białorusi i udziałem Białorusi w agresji Rosji wobec Ukrainy.

Rozporządzenie to rozszerzyło zakres istniejących już sankcji oraz poszerzyło katalog podmiotów, do których należy stosować znowelizowane przepisy. Adresatami norm zakazowych w przywozie i wywozie są nie tylko przedsiębiorcy, ale również osoby fizyczne przemieszczające towary nabywane w sprzedaży detalicznej. Wykaz nowych towarów objętych sankcjami opublikowano w załącznikach do rozporządzenia.

Zmiany w przewozie samochodów osobowych

Rozporządzenie wprowadziło od 1 lipca 2024 roku zakaz przywozu lub przekazywania do UE, bezpośrednio lub pośrednio, towarów, które pozwalają Białorusi na zróżnicowanie źródeł jej przychodów, a tym samym umożliwiają jej udział w agresji Rosji wobec Ukrainy.

Artykuł tego rozporządzenia dotyczy również samochodów osobowych zarejestrowanych na terytorium Białorusi. Właściwe organy mogą jednak zezwolić, na warunkach, jakie uznają za stosowne, na wjazd pojazdów osobowych nieprzeznaczonych do sprzedaży i będących własnością m. in. obywatela Białorusi posiadającego ważną wizę lub ważne zezwolenie na pobyt umożliwiające wjazd do Unii Europejskiej, wjeżdżającego do Unii pojazdem służącym mu wyłącznie do użytku osobistego (ust. 5 (b)).

W przypadku samochodów zarejestrowanych na Białorusi, które są własnością osób fizycznych i są wykorzystywane tylko jako środek transportu, dopuszcza się możliwość wjazdu na teren Polski samochodów, którymi kieruje właściciel pojazdu, lub w którym przebywa właściciel pojazdu, pod warunkiem, że samochody te nie są wykorzystywane do przewozu towarów w celach handlowych lub w inny sposób wykorzystywane do celów naruszających wprowadzone ograniczenia.

Znadniemna.pl/gov.pl

Od 1 lipca 2024 roku obowiązują nowe zasady przywozu do Polski samochodów osobowych zarejestrowanych na Białorusi. Do Polski mogą wjeżdżać pojazdy będące własnością osób fizycznych, spełniających określone warunki. Warunkiem przekroczenia granicy jest m.in. obecność w pojeździe osoby fizycznej, która jest jego właścicielem oraz niewykorzystywanie pojazdu

Irena Biernacka, prezes Lidzkiego Oddziału Związku Polaków na Białorusi, wyzwolona trzy lata temu z łukaszenkowskiej niewoli, wzięła udział w projekcie Stowarzyszenia Łagierników Żołnierzy Armii Krajowej pt. „Pamięci Żołnierzy Okręgu Wileńskiego AK – edycja 2024”.

Polka z Lidy znalazła się w składzie delegacji Stowarzyszenia Łagierników Żołnierzy AK, która odbyła podróż do Wilna z okazji 80. rocznicy Operacji „Ostra Brama”. Członkinie delegacji, której przewodziła wiceprezes Stowarzyszenia Łagierników Żołnierzy AK Grażyną Złocką-Korzeniewską, przed obliczem Matki Boskiej Ostrobramskiej modliły się w intencji Żołnierzy Armii Krajowej, poległych podczas Operacji „Ostra Brama”.

Delegacja Stowarzyszenia Łagierników Żołnierzy Armii Krajowej przed Kaplicą Ostrobramską, fot.: facebook.com

Następnie członkinie patriotycznej wyprawy odwiedziły miejsca pamięci związane z Powstaniem Wileńskim oraz działalnością Armii Krajowej. Były to m.in.: cmentarz na Rossie, wieś Bogusze, w której 17 lipca 1944 roku doszło do aresztowania przez Sowietów dowództwa wileńskiej Armii Krajowej, Kalwaria Wileńska, Kolonia Wileńska i memoriał w Ponarach, miejscu zbiorowych egzekucji przeprowadzanych przez okupantów niemieckich i ich litewskich kolaborantów.

Przy okazji pobytu w stolicy Litwy członkinie delegacji zwiedziły także inne historyczne miejsca w Wilnie. Na terenie odwiedzanych nekropolii uczestniczki wyprawy uporządkowały miejsca pamięci, złożyły wiązanki, zapaliły znicze, a następnie wszyscy otoczyły modlitwą żołnierzy z szeregów Armii Krajowej, poległych w bitwie o wyzwolenie Wilna w lipcu 1944 roku.

W programie pobytu delegacji Stowarzyszenia Łagierników Żołnierzy AK w Wilnie było spotkanie z kombatantami, sybirakami i wdowami po kombatantach oraz mieszkającymi w Wilnie Polakami do którego doszło w Domu Kultury Polskiej w Wilnie. Rozmowom i wzruszeniom Rodaków nie było końca.

Uczestnicy spotkania rodaków z Polski i Wilna, fot.: facebook.com

W drodze powrotnej delegacja Stowarzyszenia Łagierników Żołnierzy AK nawiedziła położone niedaleko Augustowa Sanktuarium Maryjne w Studzienicznej. Znajduje się tam zabytkowy kościół z cudownym obrazem Matki Bożej Studzieniczańskiej, do którego wierni pielgrzymują od wieków.

Na Ziemi Augustowskiej uczestniczki wyprawy oddały również hołd poległym Żołnierzom Wyklętym, pod pomnikiem w Augustowie. Pomnik został wzniesiony w hołdzie żołnierzom polskiego podziemia, którzy walczyli przeciwko okupacji niemieckiej i sowieckiej po II wojnie światowej.

Znadniemna.pl za Facebook.com/Lagiernicy

Irena Biernacka, prezes Lidzkiego Oddziału Związku Polaków na Białorusi, wyzwolona trzy lata temu z łukaszenkowskiej niewoli, wzięła udział w projekcie Stowarzyszenia Łagierników Żołnierzy Armii Krajowej pt. „Pamięci Żołnierzy Okręgu Wileńskiego AK - edycja 2024”. Polka z Lidy znalazła się w składzie delegacji Stowarzyszenia Łagierników Żołnierzy AK,

Dzisiaj mija 96. rocznica urodzin naszej krajanki Anny Marii Borowskiej, córki oficera Korpusu Ochrony Pogranicza ppor. Franciszka Popławskiego, który zginął w Katyniu w kwietniu 1940 roku.

Anna Maria urodziła się 20 lipca 1928 roku w Łużkach (przed wojną na Wileńszczyźnie, a obecnie w obwodzie witebskim na Białorusi – red.), gdzie stacjonowała jednostka jej ojca, ppor. Franciszka Popławskiego  – oficera zawodowego Korpusu Ochrony Pogranicza, który karierę wojskowego rozpoczynał w Legionach Polskich pod dowództwem Józefa Piłsudskiego, a po odzyskaniu przez Polskę niepodległości walczył m.in. w wojnie polsko-bolszewickiej. Został aresztowany przez NKWD 17 września 1939 roku.

Franciszek Popławski w mundurze plutonowego, fot.: muzeumkatynskie.pl

Jego córka Anna Maria wywieziona została jako dziecko wraz z matką i trojgiem rodzeństwa do Kazachstanu, z którego w maju 1946 roku, jako osiemnastoletnia dziewczyna repatriowała się do Polski.

W Polsce Ludowej zamieszkała w województwie szczecińskim, podejmując pracę w PGR (Państwowe Gospodarstwo Rolne – polski odpowiednik sowieckich sowchozów – red.). Później przeniosła się do Gorzowa Wielkopolskiego gdzie pracowała m.in. w Zakładzie Urządzania Lasów. Nie udało jej się zdobyć wyższego wykształcenia. Żyła skromnie. Wyszła natomiast za mąż za Stanisława Borowskiego, któremu urodziła ich jedynego syna – Franciszka.

Przez całe życie Anna pielęgnowała pamięć o swoim zamordowanym przez Sowietów ojcu, a po upadku komunizmu w 1990 roku przyłączyła do Stowarzyszenia „Rodziny Katyńskie”. Po wielu latach pracy na rzecz tej organizacji została jej wiceprzewodniczącą w Gorzowie. Aktywnie działa również w miejscowym oddziale Związku Sybiraków i Apostolacie Maryjnym.

W 2007 została przez prezydenta Lecha Kaczyńskiego odznaczona Złotym Krzyżem Zasługi.

Anna Maria Borowska doczekała się dwóch wnuków – Bartosza i Kamila.

W kwietniu 2010 roku Bartosz (ur. 1978 r.) opiekował się 82-letnią babcią podczas jej podróży w składzie blisko stuosobowej delegacji polskiej na czele z Prezydentem RP Lechem Kaczyńskim i jego Małżonką na jubileuszowe uroczystości 70-lecia zbrodni Katyńskiej pod Smoleńskiem.

Wcześniej córka poległego w Katyniu ppor. Franciszka Popławskiego odwiedziła Las Katyński tylko jeden raz. W 60. rocznicę zbrodni pojechała do miejsca kaźni pociągiem. Czas pokazał, że tylko ten jedyny raz mogła pomodlić się nad grobem ukochanego ojca. Los także sprawił, że życie pani Anny i jej wnuka dobiegło końca nieopodal tego miejsca.

Anna Borowska, urodzona Popławska, i jej wnuk Bartosz zginęli w katastrofie rządowego samolotu pod Smoleńskiem wraz z 96-cioma członkami delegacji i załogi samolotu.

Urodzona kresowianka Anna Maria Borowska i jej wnuk Bartosz Borowski 16 kwietnia 2010 r. zostali pośmiertnie odznaczeni Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski, a 20 kwietnia trumny z ich zwłokami spoczęły na Cmentarzu Komunalnym w Gorzowie Wielkopolskim.

Grób Anny Marii Borowskiej na cmentarzu w Gorzowie Wielkopolskim, fot.: Wikipedia.org

Grób Bartosza Borowskiego w Gorzowie Wielkopolskim, fot.: Wikipedia.org

Franciszek Borowski o matce i synu

Spisane przez dziennikarza Dariusza Barańskiego wspomnienie syna Anny Borowskiej Franciszka Borowskiego o poległych w katastrofie matce i synu, który towarzyszył babci w ostatniej drodze i podzielił jej tragiczny los, opublikowała w rocznicę tragedii smoleńskiej Gazeta Wyborcza:

„Przez całe życie się nasłuchałem i od mamy, i od babci o Katyniu. A teraz dalej ten Katyń w nas do śmierci pozostanie”

– mówi Franciszek Borowski. W katastrofie pod Smoleńskiem stracił matkę i syna.

Jego dziadek ppor. Franciszek Popławski walczył już jako legionista pod dowództwem Piłsudskiego, brał udział w wojnie 1920 r. W wolnej Polsce był żołnierzem zawodowym. Przed wojną służył w Łużkach w województwie wileńskim, w Korpusie Ochrony Pogranicza. Aresztowany 17 września 1939 roku, był osadzony w Kozielsku, a w kwietniu 1940 roku zamordowany w Lesie Katyńskim. To na jego grób, swojego ojca, chciała jeszcze raz pojechać córka Anna Borowska. Miała jechać pociągiem, jak 10 lat temu, kiedy po raz pierwszy modliła się przy grobie ojca. Jednak ze względu na wiek zdecydowano, że skoro jest okazja polecieć samolotem….

Anna Maria Borowska na cmentarzu w Katyniu, 2000 rok. fot.: zachod.pl

Towarzyszył jej wnuk Bartosz.

Bartosz Borowski, fot: zachod.pl

– Cieszyła się z tego wyjazdu, a syn bardzo chciał z nią pojechać, jako opiekun, ale też zobaczyć, bo przecież tak jak my wszyscy od dzieciństwa słuchał o dziadku, o Katyniu, zesłaniu do Kazachstanu. Zawsze gdy rodzina się zbierała, to przecież wspominano, więc się interesował. Może gdyby była młodsza, pojechałaby sama. Ale mama skończyła już 82 lata, a i przeżycia zrobiły swoje

– mówi Franciszek Borowski.

Drżącymi rękoma wyciąga z szuflady pamiątki: pożółkłe listy, kartki z Kozielska. Na nich rysowane ołówkiem przez kolegę portrety stojącego w celi ojca pani Anny. – On już wtedy coś przeczuwał. Nie mógł napisać do rodziny wprost: uciekajcie. Pisał i zagadkowo nalegał, żeby jechali do jego siostry – opowiada pan Franciszek. Rodzinę wywieziono jednak wkrótce do Kazachstanu, gdzie byli aż do 1946 roku. Tam ciężko pracowali i głodowali.

„Mama opowiadała o pracy w cegielni, o tym, jak wymykali się kraść, żeby nie zginąć z głodu. Do końca cierpieli głód, więc jak przyjechali do Polski, na ziemie zachodnie, to tak jakby Pana Boga za nogi chwycili. Mieli gdzie spać, dostali ziemniaki, pracę, mleka trochę od krowy i pracowali po 12 godzin w PGR-ze. A potem przenieśliśmy się do Gorzowa, żebym mógł chodzić do szkoły.

Życie mamy również po wojnie nie rozpieszczało, nie zdobyła wykształcenia z powodu tych przejść, ciężko pracowała fizycznie. Mówiła zawsze, że ma przepracowane 60 lat. I jeszcze te lata, które pracowała na zesłaniu. Żyliśmy skromnie, bez rozgłosu, ale z Bogiem. Kochaliśmy się wszyscy w rodzinie. Mama najbardziej się udzielała w Rodzinie Katyńskiej, w kościele w Apostolacie Maryjnym. Podczas uroczystości zawsze od lat stała w poczcie sztandarowym Rodziny Katyńskiej. Nigdy się nie spodziewaliśmy, że tak od nas odejdzie. A przede wszystkim, że razem z nią odejdzie mój syn. Nie mogę się z tym pogodzić – mówi Franciszek Borowski. Bartosz miał 31 lat, skończył studia inżynierskie na Akademii Rolniczej w Szczecinie, planował kiedyś skończyć studia magisterskie. Niedawno się jednak ożenił i pracował jako kierowca ciężarówki. – Chcieli się jakoś urządzić, planowali dziecko. A teraz…”

– panu Franciszkowi łamie się głos.

Kamil, brat Bartosza, dodaje przez łzy:

Jego żona była właśnie w Niemczech. Napisał jej kartkę: „Kocham Cię, do zobaczenia, do niedzieli”. I narysował dwa serca.

Znadniemna.pl na podst. Wikipedia.org/Gazeta Wyborcza, na zdjęciu tytułowym: trumny Anny Marii Borowskiej i jej wnuka Bartosza Borowskiego podczas Mszy pogrzebowej w kościele w Gorzowie Wielkopolskim, fot.: forumbielawa.pl.tl

 

Dzisiaj mija 96. rocznica urodzin naszej krajanki Anny Marii Borowskiej, córki oficera Korpusu Ochrony Pogranicza ppor. Franciszka Popławskiego, który zginął w Katyniu w kwietniu 1940 roku. Anna Maria urodziła się 20 lipca 1928 roku w Łużkach (przed wojną na Wileńszczyźnie, a obecnie w obwodzie witebskim na

Jeden z najbardziej znanych polskich reżyserów Andrzej Kondratiuk, autor filmów „Hydrozagadka”, „Wniebowzięci”, operator, scenarzysta, laureat wielu nagród, urodził się przed II wojną światową, 20 lipca 1936 roku, w Pińsku na Polesiu. Syn Krystyny i Arkadiusza Kondratiuków. Był starszym bratem reżysera Janusza Kondratiuka.

W czasie wojny do 1945 roku przebywał na zesłaniu w Kazachstanie. Wraz z rodziną przyjechał do Polski i zamieszkał w Łodzi.

Szukanie własnej drogi

W tym mieście w latach 1955-60 studiował na Wydziale Operatorskim Państwowej Wyższej Szkoły Filmowej, Telewizyjnej i Teatralnej im. Leona Schillera w Łodzi (PWSFTviT). Krótko – także na reżyserii (1962) wraz z młodszym bratem Januszem.

Był m.in. autorem pomysłu i współautorem scenariusza „Ssaków”, dzisiaj już klasycznej krótkometrażowej groteski wyreżyserowanej przez Romana Polańskiego. Przez prawie całe lata 60., kręcąc etiudy, krótkie metraże, ale też filmy oświatowe i pracując przy Polskiej Kronice Filmowej, szukał swojego stylu, własnej drogi.

Twórca kultowych filmów 

Jego pełnometrażowym debiutem była zrealizowana w 1970 roku „Dziura w ziemi”. Choć z pozoru jest to typowy produkcyjniak ery gomułkowskiej, widać w nim już indywidualizm podejścia do tematu: dialogi oparte na improwizacji i uważne spojrzenie na rzeczywistość.

Jednym z najbardziej znanych filmów Andrzeja Kondratiuka jest „Hydrozagadka”, kryminalna komedia z 1971 roku z Józefem Nowakiem, Zdzisławem Maklakiewiczem, Romanem Kłosowskim, Ewą Szykulską, Franciszkiem Pieczką, Wiesławem Gołasem. Film w konwencji groteski i parodii znanych filmów sensacyjnych opowiada, jak podczas upałów w Warszawie znika woda. Superman As grany przez Józefa Nowaka podejmuje się rozwiązania zagadki. Film stał się pierwszym „kultowym” dziełem reżysera.

Dla samego Kondratiuka „Hydrozagadka” miała też dodatkowy wymiar, niezwykle osobisty: stała się początkiem ponad 45-letniego związku (małżeństwo zawarli 10 lat później) z Igą Cembrzyńską, z którą stworzyli wręcz legendarny związek. – Nie wyobrażam sobie życia bez niego. On jest dla mnie całym światem. Ja i Andrzej to jedno. Bez niego nie mam po co żyć – deklarowała aktorka i życie potwierdziło te słowa: zagrała w jego 12 filmach, była przy nim i opiekowała się aż do śmierci.

Po nieudanym, co przyznawał sam Kondratiuk, dramacie „Skorpion, panna i łucznik” (1972), przyszła kolej na „Wniebowziętych” (1973) i „Jak to się robi” (1973) – dwie kolejne „kultowe” produkcje. Zresztą już bodaj każdy następny jego film jest określany tym mianem… We „Wniebowziętych” po raz kolejny, po „Rejsie” Marka Piwowskiego, na planie spotkali się Zdzisław Maklakiewicz i Jan Himilsbach. Ta średniometrażowa (47 min), znowu w dużej mierze improwizowana, opowieść o dwóch facetach, którzy odlatują (dosłownie, gdyż wygraną w totolotka przeznaczają na latanie samolotem po Polsce), przepełniona jest lekko melancholijnym humorem i dobrotliwą ironią. To filozoficzna powiastka o potrzebie marzeń i bycia sobą o absolutnie ponadczasowym wymiarze. Co ciekawe, pełnometrażowe „Jak to się robi” z tymi samymi bohaterami nie robi już takiego wrażenia, choć oczywiście wciąż jest przezabawne i doskonale się ogląda.

„Reżyser prywatny”

Część filmów kręcił w Gzowie koło Pułtuska, gdzie mieszkał z żoną. Powstały tam wyjątkowe w polskiej kinematografii filmy realizowane za niewielkie pieniądze. Często były zapisem własnych doświadczeń z życia reżysera. Dlatego krytyk Tadeusz Lubelski pisał, że Andrzej Kondratiuk „dopracował się statusu reżysera prywatnego”.

Dowodem jest „Pełnia” (1979), zgodnie uznana za dzieło przełomowe. Ta opowieść o mężczyźnie zmęczonym robieniem kariery w mieście i uciekającym na zabitą dechami wieś, by „odebrać zaległy urlop za wszystkie minione lata” o dobre 20 lat wyprzedza podobne filmy zarówno polskie, jak i zagraniczne.

W swoim dorobku artysta miał m.in. takie filmy, jak „Wrzeciono czasu”, „Wniebowzięci”, „Cztery pory roku”.

Nasz bohater był także autorem widowisk telewizyjnych, producentem w prowadzonym przez żonę studiu. Jako niezależny producent w 1996 roku otrzymał Honorowego „Jańcia Wodnika” na przeglądzie filmowym Prowincjonalia dla zasłużonego twórcy kina „prowincjonalnego”.

Choroba i odcięcie się od świata

Na początku XXI wieku u Kondratiuka zdiagnozowano nowotwór. Kiedy wydawało się, że go pokonał, doznał udaru. To sprawiło, że właściwie całkowicie wycofał się z życia.

– Po pierwszym udarze Andrzej dokonał fatalnego wyboru: wmówił sobie, że powinien się zamknąć, nie pokazując w tym stanie nikomu. Żeby go zapamiętali jako młodego, aktywnego i pięknego mężczyznę. Odciął się od świata, od znajomych i od tego, co mu mogło pomóc – od rehabilitacji. Łudził się, że choroba przejdzie. Ale ona nie przechodzi – wspominał w jednym z wywiadów brat reżysera, Janusz Kondratiuk, który przez te lata się nim opiekował. Poświęcił temu zresztą swój ostatni film, przejmującą tragikomedię „Jak pies z kotem”.

Andrzej Kondratiuk zmarł 22 czerwca 2016 roku. Miał 80 lat.

A na pytanie, gdzie się urodził, odpowiedział: „na statku, tylko nikt nie pamiętał dokąd płynął. A dokąd ja płynę? Do kina, do filmu, który jest niepodobny do innych. Nie wiadomo, do jakiej szuflady mnie włożyć. Najlepiej wziąć oryginał i skremować, wpakować do szuflady z wygrawerowanym napisem: +artysta osobny+. To będzie wielka ulga dla krytyków” – powiedział w jednym z wywiadów.

Opr. Waleria Brażuk

Znadniemna.pl/Fot.: PAP/Piotr Kowalski

Jeden z najbardziej znanych polskich reżyserów Andrzej Kondratiuk, autor filmów "Hydrozagadka", "Wniebowzięci", operator, scenarzysta, laureat wielu nagród, urodził się przed II wojną światową, 20 lipca 1936 roku, w Pińsku na Polesiu. Syn Krystyny i Arkadiusza Kondratiuków. Był starszym bratem reżysera Janusza Kondratiuka. W czasie wojny do

Rozmowa z prof. dr. hab. Mikołajem Iwanowem z Zakładu Instytutu Nauk Politycznych i Administracji Historii Uniwersytetu Opolskiego oraz Studium Europy Wschodniej Uniwersytetu Warszawskiego.

Leszek Wątróbski: Urodził się Pan Profesor na Białorusi…

Prof. Mikołaj Iwanow: …i wiele lat tam przeżyłem. Do Polski przyjechałem w roku 1979 i spędziłem tu większość swego życia. Pochodzę z okolic Brześcia, gdzie moi dziadkowie rozmawiali tzw. dialektem poleskim. U nas w Brześciu trudno było znaleźć rodzinę, która nie miałaby krewnych w Polsce. Powodowało to swoiste poważne zakażenie mieszkańców Brześcia obcą ideologią. W czasach późnego Breżniewa, wielu miejscowych mogło przyjeżdżać do Polski na zaproszenia, poczuć tego ducha wolności, którego za Bugiem komunistom nie udało się zdławić. Na dodatek Polska była wtedy sposobem na poprawienie sobie poziomu życia materialnego. Jechało się tam, aby coś kupić i coś sprzedać. I kiedy raz do roku człowiek pojechał do Polski, to przez cały następny rok mógł lepiej żyć z zarobionych tu pieniędzy i myśleć trochę inaczej niż rdzenni Rosjanie z głębi Związku Sowieckiego. Tu za komuny zawsze przeważały ogromne sympatie wobec Polski, graniczące z „bezinteresowną” zazdrością.

W Polsce uchodził Pan, przez długie lata, za rosyjskiego badacza i historyka.

– Kiedy już znalazłem się w Polsce, to otrzymałem polskie dokumenty z imieniem Mikołaj Iwanow i przez następne lata Mikołajem pozostawałem. Wszystkie moje publikacje z tego okresu podpisane były imieniem Mikołaj. Później ktoś z wydawców wpadł na pomysł, aby promować moje publikacje jako historyka rosyjskiego. Wyszła książka o powstaniu warszawskim przestawiająca mnie jako Nikołaja Iwanowa i tak już zostało. Pisali też, że jestem badaczem, historykiem rosyjskim, co nie jest do końca prawdą. Zdaniem niektórych to dawało jakby większą wagę temu, co pisałem. Uważam to wyłącznie za wydawniczy chwyt. Nigdy przecież w Rosji nie mieszkałem. Pochodzę z Brześcia, centrum geograficznego przedwojennej RP. Do granicy z Rosją mieliśmy przed wojną prawie 300 km w linii prostej.

Jakie były Pana początki w Polsce? Czym różniła się wówczas np. od sowieckiej Białorusi?

– U nas za Bugiem za mały liścik o treści nie do końca komunistycznej można było na długie lata trafić nie do więzienia, tylko do tzw. psychuszki na leczenie psychiatryczne, gdzie robili z takiego gościa wariata. W Polsce natomiast prasa drugoobiegowa była powszechna. Moja żona, która pracowała w dużych Zakładach Elektronicznych „Mera-Elwro” codziennie przynosiła z pracy jakąś bibułę, ulotki czy czasopisma, którymi się wówczas zaczytywałem. I później jeden z kolegów mojej żony, Polki z Wrocławia, zaproponował mi spotkanie z Kornelem Morawieckim — ojcem byłego premiera. I on namówił mnie, abym zaczął pisać do jego podziemnego „Biuletynu Dolnośląskiego” wychodzącego we Wrocławiu (lata 1979–1990). I w ten sposób zostałem jedynym obywatelem ZSRR i jednocześnie aktywnym działaczem ówczesnej opozycji komunistycznej, bo kiedyś jeszcze nie miałem polskiego obywatelstwa. Pisałem głównie o Rosji Radzieckiej. I tak stałem się publicystą m.in. „Solidarności Walczącej”, „Kultury Paryskiej” czy „Zeszytów Historycznych” Jerzego Giedroycia. Później rozpoczęła się „pierestrojka” i ja na zawsze pożegnałem się z tą „nieludzką ziemią”. Dostałem w roku 1988 propozycję pracy od Wolnej Europy i przepracowałem tam 17 lat. I większość moich książek, pisanych po polsku, powstała po skończeniu etatowej pracy w tej rozgłośni.

Maciej Gach: „Ludzie Kremla nad Wisłą” to nie tylko wybrane wydarzenia z historii Związku Sowieckiego. To przede wszystkim opowieść o fanatykach, którzy w imię zbrodniczej ideologii lub własnych korzyści – za nic mieli życie ludzkie. Prof. Iwanow jak zawsze nie dzieli włosa na czworo i nie stosuje taryfy ulgowej wobec kogokolwiek. A, że potrafi przy tym opowiadać jak mało który historyk, to jego praca idealnie pasuje do powiedzenia – historia może być ciekawa, jeśli mówi o niej profesor Nikołaj Iwanow

Ostatnia Pana książka to „Ludzie Kremla nad Wisłą. Ideowcy czy zdrajcy?”.

– Książka ta ukazała się w połowie ubiegłego roku w Wydawnictwie Literackim w Krakowie. Ludzie Kremla nad Wisłą nie mieli narodowości. Przede wszystkim byli komunistami, fanatykami idei komunistycznej. Uważali, że uszczęśliwiają własny naród, choć to uszczęśliwienie było krwawe i okrutne. Pamiętajmy, że Lenin już w roku 1917 uznał niepodległość Polski, ale uznanie to było bardzo swoiste, raczej kłamliwe. Była to tzw. „niepodległość dla polskich chłopów i robotników”, a nie dla całego narodu polskiego. Od samego też początku jedną z głównych cech ideologii komunistycznej była demagogia społeczna. Czołowe hasło rewolucji bolszewickiej: „Ziemia dla chłopów, fabryki dla robotników” nigdy nie zostało praktycznie zrealizowane. Chłopów zapędzono do kołchozów, gdzie skazano ich na wegetację, a nawet na głód. Robotników natomiast w tych fabrykach sprowadzono do pozycji edukowanych niewolników, pozbawionych związków zawodowych — tego, co oni z takim trudem wywalczyli za czasów caratu.

Pana książka jest o fenomenie polskiego komunizmu.

– Nie ma żadnej wątpliwości, że komunizm został Polsce narzucony. Polscy komuniści stanowili naprawdę margines narodu polskiego. Rozumiał to nawet Stalin, który w rozmowie z Mikołajczykiem, premierem polskiego rządu na uchodźstwie, powiedział: „Wiem, że komunizm nadaje się do Polski, jak siodło dla krowy”. Zawsze też na świecie kształtował się obraz Polaków, którzy byli przedstawiani jako naród katolicki, oddany polskim tradycjom narodowym. I że komunizm na polskiej ziemi to jest zupełnie coś obcego. Badałem ten fenomen polskiego komunizmu. Szukałem odpowiedzi na pytane: kim byli ci polscy komuniści? Czy odpowiada to rzeczywiście prawdzie, że byli to głównie Żydzi oraz inne mniejszości narodowe, a Polacy raczej nie. Bo nawet Churchill w rozmowie z Edenem powiedział, iż Stalin chyba zwariował, bo planuje w Polsce zaszczepić komunizm, przecież to się nie uda. Polacy w ogóle nie nadają się do komunizmu. Okazało się jednak, że Churchill nie miał racji, bo Stalin zaszczepił w Polsce komunizm, choć w dziwny sposób. Czy działo się to przemocą, czy również miał tu poparcie? Badałem, kim byli i ci pierwsi KPP-owcy, którzy zakładali w Polsce pierwsze komitety partyjne.

Pana książka zaczyna się wierszem…

– … jednego z najwybitniejszych polskich poetów i dramaturgów — Brunona Jasieńskiego (1901–1938), zaliczanego do grona poetów wyklętych, współtwórcy polskiego futuryzmu, przedstawiciela polskiej awangardy międzywojennej, działacza komunistycznego. Jasieński w roku 1929 osiadł w ZSRR, bo w Polsce groziło mu więzienie. Szybko nauczył się rozmawiać po rosyjsku i zaczął publikować w tym języku. „Zachorował” ciężko na komunizm. I to tak mocno, że nawet kiedy został tam skazany na śmierć i uznany za polskiego agenta, tuż przed rozstrzelaniem napisał wiersz, ofiarując go Stalinowi. Mówił w nim o jakiejś straszliwej pomyłce i że nadal jest komunistą. I że wierzy w tę komunistyczną ideę i umiera z imieniem Stalina na ustach. Jasieński skazany został na karę śmierci przez Kolegium Wojskowe Sądu Najwyższego ZSRR (17 września 1938) z zarzutem „udziału w kontrrewolucyjnej organizacji terrorystycznej” i tego samego dnia rozstrzelany. Pochowano go w bezimiennej mogile, w miejscu straceń Kommunarka pod Moskwą. Zrehabilitowany został dopiero 24 grudnia 1955 r.

Nasuwa się kolejne pytanie, kim byli ci ludzie, którzy uwierzyli w komunizm?

– Wszyscy pierwsi komuniści polscy byli idealistami. Później spotkała ich straszliwa tragedia, bo praktycznie nikt z nich nie przeżył. A Stalin tych wszystkich komunistów, którzy byli gotowi służyć mu absolutnie i walczyć o komunę, uznał za agentów i zdrajców, i wszystkich kazał wykończyć. W okresie międzywojennym był taki kawał, że najlepsze schronienie dla polskiego komunisty to więzienie polskie, bo przeżyli tacy, jak: Gomułka, Bierut, Rakowski i inni. Przeżyli tylko dlatego, że uwięziono ich w więzieniach, a Stalin nie mógł ich tam rozstrzelać. A z tych, których zdążyły władze RP wymienić na polskich księży aresztowanych w Związku Radzieckim na początku lat 30., i którzy wrócili do swojej przybranej ojczyzny, jaką był dla nich ZSRR, nikt nie przeżył.

Czy byli to więc ideowcy czy zdrajcy?

– Byli tacy i tacy. Byli ludzie, którzy poszli do komunistów tylko dlatego, aby przeżyć, tak jak np. gen. Jaruzelski, który wstąpił do partii. Jego matka, aż do swojej śmierci, nie dowiedziała się o tym fakcie. To mógłby być dla niej wielki szok. Jaruzelski wstąpił do armii Berlinga tylko dlatego, aby na Syberii jego rodzina mogła jakoś przeżyć. Został oficerem tzw. Ludowego Wojska Polskiego, a później wstąpił do partii i służył komunistom do końca życia. Dzisiaj możemy z całą pewnością stwierdzić, że Jaruzelski nie był typem ideowca gotowym umrzeć za komunizm, tak jak Bruno Jasieński. Takich jak Jaruzelski było w partii dużo — np. Berling i jego otoczenie. Ci, którzy poszli do komunistów, by nie zostać rozstrzelanym w Katyniu, albo ci, którzy przyłączyli się do komunistów, aby uniknąć śmierci głodowej w obozach koncentracyjnych. Ale takich była zdecydowana mniejszość.

Pana książka jest podzielona na dwie części.

– Pierwsza jej część poświęcona została polskiej idei komunistycznej, czym była Polska Partia Komunistyczna, dlaczego Stalin zaczął ją prześladować, opisuję stosunek polskich komunistów do Trockiego, do walki wewnątrz partyjnej w Międzynarodówce Komunistycznej oraz inne problemy. Jest tam bardzo ważny wątek dotyczący osobistego stosunku Stalina do polskości. Polska dla Stalina symbolizowała jakby cały świat zachodni, bo Stalin faktycznie nie był nigdy za granicą z wyjątkiem Polski, do której sprowadził go Lenin tuż przed I wojną światową. Zatrzymał się w Zakopanem i Poroninie. Tam powstała książka, dyktowana mu przez Lenina, uznana w czasie kultu Stalina za swoistą „biblię komunistyczną” w sprawach narodowościowych.

Stalin uważał, że bardzo dobrze zna Polaków. Do tego jeszcze przyczyniło się prawdopodobnie i to, że w partii komunistycznej miał tylko jednego bardzo bliskiego przyjaciela, a był nim Dzierżyński. Choć nie wiadomo, co mogło się z tą przyjaźnią wydarzyć w przyszłości. Gdyby bowiem Dzierżyński (1877–1926) nie umarł wcześniej, to nie wiadomo, czy Stalin by go później nie wykończył. Stalin był typem ideowca, ale ideowca azjatyckiego, któremu bardziej pasowałoby rządzić jakimś małym i niedemokratycznym państwem, np. gdzieś w Azji. Nie był przecież Europejczykiem. On rządził według zasad azjatyckich. W Rosji ukazało się ostatnio kilka książek, których autorzy utrzymują, że Stalin był pół-Polakiem. Jego oficjalnym ojcem, nadużywający alkoholu, był szewc Wissarion Beso Dżugaszwili. Niektórzy uważają, że matka Stalina pracowała jako sprzątaczka u podróżnika gen. Mikołaja Przewalskiego. I wystarczy spojrzeć na jego portret i wizerunek starszego Józefa Stalina. Wyglądają jak bracia. Jeśli okrasić to podobieństwo faktem, iż Przewalski był podróżnikiem i według niektórych relacji zawitał przed narodzinami małego Józefa do Gori, gdzie mógł poznać jego matkę, cała historia układa się w scenariusz. Można oczywiście dziś zrobić badania DNA i stwierdzić definitywnie, czyim Stalin był synem. Ale to raczej z dziedziny utopii. W Rosji nadal komuniści są mocni, a dla nich byłby to prawie śmiertelny cios.

Nic więc dziwnego, że w pierwszych latach porewolucyjnych słowa „Polak” i „polskość” w Rosji sowieckiej, a następnie w Związku Sowieckim, były synonimem politycznej lojalności wobec władzy bolszewickiej…

– … a za czasów Dzierżyńskiego nawet synonimem prawdziwego rewolucjonisty oraz człowieka, który jest oddany rewolucji do końca. Nie mam jednoznacznej odpowiedzi na to pytanie. Stalin powiedział kiedyś, że prawdziwy komunista nie ma narodowości. Wydaje mi się, że także ludzie Kremla nad Wisłą nie mieli narodowości. Przede wszystkim byli komunistami, fanatykami idei komunistycznej. Byli fanatycznie przekonani, że ratują własny naród, budują mu tzw. świetlaną przyszłość. Choć nie brakowało wśród nich różnego rodzaju oszustów, łapowników, zwykłych kryminalistów, dla których komunizm był jedynie szansą urządzić się wygodnie w istniejących warunkach.

Był Pan założycielem i szefem Fundacji „Za Naszą i Waszą Wolność”.

– Fundacja ta powstała, aby zajmować się promocją kultury białoruskiej i polskiej za Bugiem. Robiliśmy imprezy w Rosji — w Moskwie i Petersburgu — np. na 100-lecie Czesława Miłosza. Badaczy jego poezji było tam wówczas zdecydowanie więcej niż w Polsce. Fundacja nasza robiła pokazy filmów o Polsce oraz publikowała serię wydawniczą „Z Warszawy z miłością”. Myśleliśmy wówczas, że Rosja stanie się kiedyś normalnym krajem, pożegna się z komunizmem i zbudują normalną demokrację. Tak się jednak nie stało, choć wyglądało tak za pierwszej i drugiej kadencji Putina, a zwłaszcza za czasów Jelcyna. Jelcyn zresztą miał zrobić w Moskwie sąd pokazowy nad komunizmem. Chciał ostatecznie rozliczyć się z komunistyczna przeszłością a jednym z głównych ekspertów do oskarżania komunistów miał być Władimir Bukowski — rosyjski obrońca praw człowieka, pisarz, publicysta, więzień polityczny oraz polityk polskiego pochodzenia. Jeden z najaktywniejszych i najbardziej znanych na świecie uczestników ruchu dysydenckiego w ZSRR, który spędził w sumie 12 lat w więzieniach i „psychuszkach” na obowiązkowym leczeniu psychiatrycznym. I którego Sowieci wymienili później na przywódcę partii komunistycznej Chile, Luisa Alberto Corvalána Lepe. Jelcyn zaprosił go do Moskwy, do rosyjskiej telewizji. Wyglądało, że będzie to nowy „proces norymberski” i po zakazaniu partii komunistycznej zapanuje tam prawdziwa demokracja (…).

Ostatni raz byłem w Moskwie kilka lat przed inwazją na Ukrainę i występowałem tam na spotkaniu stowarzyszenia „Memoriał”. Dziś stowarzyszenie to nie może już działać oficjalnie, a większość jego członków siedzi w więzieniu albo jest poza Rosją i prowadzi nieoficjalną działalność. Nadal natomiast wydają gazetę internetową, którą czytam. Putin zaorał już całą antyputinowską Rosję, choć nie do końca.

Nad czym Pan teraz pracuje?

– Piszę pamiętniki pod umownym tytułem „Rosjanin w Polsce” —chociaż nie jestem żadnym Rosjaninem, ale tak mnie tu czasem traktują.

Rozmawiał Leszek Wątróbski

Znadniemna.pl

Rozmowa z prof. dr. hab. Mikołajem Iwanowem z Zakładu Instytutu Nauk Politycznych i Administracji Historii Uniwersytetu Opolskiego oraz Studium Europy Wschodniej Uniwersytetu Warszawskiego. Leszek Wątróbski: Urodził się Pan Profesor na Białorusi… Prof. Mikołaj Iwanow: …i wiele lat tam przeżyłem. Do Polski przyjechałem w roku 1979 i spędziłem tu

Papież Franciszek mianował biskupem pomocniczym Diecezji Pińskiej na Białorusi ks. Andrzeja Znoskę, dotychczasowego proboszcza parafii Miłosierdzia Bożego w Lidzie w Diecezji Grodzieńskiej, przydzielając mu stolicę tytularną Scardona – poinformowało Biuro Prasowe Stolicy Apostolskiej.

Biskup-nominat Andrzej Znosko urodził się 20 czerwca 1980 roku w Bierezowcach w dekanacie nowogródzkim. Został wyświęcony na kapłana 28 maja 2005 roku i jest inkardynowany do Diecezji Grodzieńskiej.

Od 2005 do 2007 roku pełnił funkcję wikariusza w bazylice katedralnej św. Franciszka Ksawerego w Grodnie. W latach 2007-2012 studiował prawo na Białoruskim Uniwersytecie Państwowym w Mińsku, gdzie uzyskał dyplom z zakresu prawoznawstwa. Od 2012 roku jest proboszczem parafii Bożego Miłosierdzia w Lidzie, a od 2014 roku sędzią trybunału Diecezji Grodzieńskiej.

W latach 2015-2018 studiował prawo kanoniczne na Uniwersytecie Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie, uzyskując licencjat kanoniczny. Od 2018 roku jest wykładowcą prawa kanonicznego w Międzydiecezjalnym Wyższym Seminarium Teologicznym w Grodnie oraz konsultantem ds. prawnych Konferencji Biskupów Katolickich Białorusi.

W 2022 roku otrzymał tytuł kanonika grodzieńskiej kapituły katedralnej pw. Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny i św. Kazimierza Królewicza.

Znadniemna.pl/KAI

Papież Franciszek mianował biskupem pomocniczym Diecezji Pińskiej na Białorusi ks. Andrzeja Znoskę, dotychczasowego proboszcza parafii Miłosierdzia Bożego w Lidzie w Diecezji Grodzieńskiej, przydzielając mu stolicę tytularną Scardona – poinformowało Biuro Prasowe Stolicy Apostolskiej. Biskup-nominat Andrzej Znosko urodził się 20 czerwca 1980 roku w Bierezowcach w dekanacie

Skip to content