HomeStandard Blog Whole Post (Page 31)

Już w najbliższą sobotę, 8 czerwca 2024 roku, Eugeniusz Makarczuk – Polak z Lidy, który od półtora roku przebywa w Polsce i odnosi spektakularne sukcesy na bokserskim ringu zawodowym, stoczy we Francji najważniejszy bój w swojej dotychczasowej karierze pięściarza.

Niezwyciężony jak dotąd Polak z Lidy, ma na ringu zawodowym 10 zwycięstw, z których cztery odniósł przez nokaut.

Stanie do walki o pas WBC International z doświadczonym francuskim pięściarzem Sandym Messaoudem (18-7, 1 KO).

Po osiedleniu, niespełna dwa lata temu, w Polsce Eugeniusz został już mistrzem Polski, a także zdobył tytuł regionalnego mistrza WBC CISBB.

Według specjalistów, obserwujących profesjonalną karierę Eugeniusza Makarczuka, lidzianin ma spore szanse na zwycięstwo w wyjazdowym pojedynku o pas WBC International. Po nim może znaleźć się w TOP 15 najlepszych pięściarzy tej organizacji w swojej kategorii wagowej – półśredniej (do 66,6 kg).

Gdyby tak się stało – nasz krajan byłby brany pod uwagę jako jeden z pretendentów do stoczenia boju o tytuł Mistrza Świata organizacji WBC.

WBC – World Boxing Council – to jedna z największych i najbardziej prestiżowych międzynarodowych organizacji boksu zawodowego.

Walkę Eugeniusza Makarczuka z Sandym Messaoudem można będzie śledzić online na stronie facebookowej Polaka z Lidy.

Znadniemna.pl na podstawie Facebook.com

Już w najbliższą sobotę, 8 czerwca 2024 roku, Eugeniusz Makarczuk – Polak z Lidy, który od półtora roku przebywa w Polsce i odnosi spektakularne sukcesy na bokserskim ringu zawodowym, stoczy we Francji najważniejszy bój w swojej dotychczasowej karierze pięściarza. Niezwyciężony jak dotąd Polak z Lidy, ma

Rosyjscy urzędnicy pozbywali się wszystkiego, co uważali za „katolickie” i „polskie”- archiwalne świadectwo z Grodna.

Narodowe Archiwum Historyczne w Grodnie opublikowało dokument z wykazem nazw ulic, placów, alejek i mostów Grodna, którym w 1864 roku nadano nowe nazwy.

Radykalne zmiany w toponimii grodu nad Niemnem planowano przeprowadzić bezpośrednio po stłumieniu Powstania Styczniowego w celu rusyfikacji regionu, postrzeganego przez władze carskie, jako polski, a więc – wrogi i potencjalnie groźny dla imperium.

W dniu 24 lutego 1864 roku Zarząd Gubernatora Grodzieńskiego wysłuchał sprawozdanie komendanta policji grodzieńskiej Wasyla Zmiejewa w sprawie nazewnictwa ulic miasta. Zmiejew oczywiście nie miał żadnych powiązań, ani rodzinnych, ani jakichkolwiek innych z Grodnem – pochodził z rosyjskiego Uglicza, w którym służył jego ojciec. Jeszcze przed powstaniem, w 1861 roku, Zmiejew zakazał śpiewania w mieście pieśni patriotycznych i wszelkich demonstracji polskości. W kluczowych punktach miasta rozmieścił warty wojskowe, a następnie wprowadził w Grodnie i w całej Guberni Grodzieńskiej stan wojenny.

Lokalne nazwy były Zmiejewowi obce, a często po prostu niezrozumiałe.

Wykaz nowych nazw toponimicznych Grodna, proponowany przez komendanta policji Wasyla Zmiejewowa, fot.: Narodowe Archiwum Historyczne w Grodnie

Komendant zorientował się, że niektóre ulice w Grodnie w ogóle nie mają nazw, a inne „są nieodpowiednie”, więc sporządził listę z nowymi nazwami, którą przedłożył do zatwierdzenia zarządowi guberni.

Zarząd gubernialny całkowicie przychylił się do propozycji komendanta policji i natychmiast nakazał przesłanie propozycji do grodzieńskiego magistratu. Ten ostatni zobowiązano do natychmiastowego przygotowania blaszanych tabliczek z nowymi nazwami ulic, pomalowanych farbą olejną w kolorze niebieskim z białymi napisami, które następnie właściciele domów musieli na własny koszt zawieszać na rogach ulic. Pieniędzy nie szczędzono: na tę sprawę wydano 3253 rubli 90 kopiejek. Przy okazji przemianowania władze rosyjskie wprowadziły w Grodnie i okolicy także parzystą i nieparzystą numerację domów.

Zmiany objęły całe miasto. Opublikowany przez Archiwum Historyczne spis ulic, placów, alei i mostów obejmuje 65 pozycji, z czego aż 45 otrzymało nowe nazwy.

Najbardziej ucierpiały nazwy związane z klasztorami zakonów katolickich, które władze rosyjskie zlikwidowały jeszcze po powstaniu listopadowym z lat 1830-1831.

Wykaz nowych nazw toponimicznych Grodna, proponowany przez komendanta policji Wasyla Zmiejewowa, fot.: Narodowe Archiwum Historyczne w Grodnie

W ten sposób historyczną nazwę ulicy Dominikańskiej zastąpiła Soborna, Wielka Aleja Dominikańska, która przebiegała w pobliżu gimnazjum, stała się Kołokolną (Dzwonową), Małą Aleję Dominikańską przemianowano na Chlebną, Bernardyńska stała się Mieszczańską, Brygidzka – Kupiecką, Brygidzka w pobliżu warsztatu stała się Masterskoj (Warsztatową), ulicę w pobliżu poczty nazwano Pocztową, ulica Bonifraterską przemianowano na Tatarską, zaułek Bernardyński stał się Malarny, Jurydykę (osadę) Franciszkańską zastąpiła Kazacka, a most Brygidzki stał się Czugunny (Żeliwny).

Pozbyto się także nazw, związanych z historycznym rozwojem miasta. Zaułek Podzamkowy zamienił się w Bolnicznyj (Szpitalny). Ulicę Cmentarną zastąpiono Krzywą, Horodnicka stała się Pałatna (Izbowa), Rozkoszna stała się Ogrodową, Bosniacka – Bolniczną (Szpitalną) itd.

Wykaz nowych nazw toponimicznych Grodna, proponowany przez komendanta policji Wasyla Zmiejewowa, fot.: Narodowe Archiwum Historyczne w Grodnie

Zdarzały się też dziwne przemianowania z trudem poddające się logicznemu wytłumaczeniu. Na przykład, zaułek Łozowicki ni stąd ni zowąd zrobił się Gorochowyj (Grochowy). Ulica Podsadna stała się Ogorodnaja (Ogródkowa). Część nazw pozostawiono, korygując ich polskie brzmienie: Podgórna stała się Podgorną, Polną zastąpiono Polewoj, Kalużańską – Kałażanską.

Zmiany te pozbawiły toponimię urbanistyczną Grodna jej indywidualności i niepowtarzalności. W rosyjskim brzmieniu nazwy ulic przetrwały aż do zajęcia miasta przez wojska niemieckie w 1915 roku.

Nowe polskie nazwy, wprowadzone do toponimii Grodna w okresie międzywojennym, zostały po 17 września 1939 roku i przyłączeniu Zachodniej Białorusi do BSRR zastąpione ideologicznymi nazwami sowieckimi, jeszcze bardziej oderwanymi od historii miasta niż te z 1864 roku.

33 lata po upadku ZSRR sowieckie nazwy ulic wciąż obowiązują w Grodnie. Władzom miasta brakuje pieniędzy i woli politycznej, aby przywrócić ulicom, zaułkom i placom miasta ich historyczne nazwy chociażby na grodzieńskiej starówce.

Znadniemna.pl na podstawie publikacji na stronie Narodowego Archiwum Historycznego w Grodnie oraz Nashaniva.com, fot.: Wikipedia.org

Rosyjscy urzędnicy pozbywali się wszystkiego, co uważali za „katolickie” i „polskie”- archiwalne świadectwo z Grodna. Narodowe Archiwum Historyczne w Grodnie opublikowało dokument z wykazem nazw ulic, placów, alejek i mostów Grodna, którym w 1864 roku nadano nowe nazwy. Radykalne zmiany w toponimii grodu nad Niemnem planowano przeprowadzić

W wieku 104 lat zmarła siostra Cecylia Obuchowska, była przełożona generalna Zgromadzenia Sióstr Matki Miłosierdzia, która uratowała z rąk komunistów ikonę Jezusa Miłosiernego,– poinformował portal Diecezji Grodzieńskiej Kościoła Rzymskokatolickiego na Białorusi Grodznensis.by.

Smutna wiadomość dotarła do Kurii Diecezji Grodzieńskiej ze Zgromadzenia Sióstr Matki Miłosierdzia (Ostrobramskiej) które poinformowało , że 3 czerwca w Domu Miłosierdzia w Kamionce (dekanat Szczuczyn), w wieku 104 lat, zmarła siostra Cecylia Obuchowska, emerytowana przełożona generalna Zgromadzenia Sióstr Matki Miłosierdzia.

Siostra Cecylia Obuchowska urodziła się w 1920 roku. Lubiła powtarzać, że ten rok był wyjątkowy, gdyż był to rok w którym się urodził Karol Wojtyła – przyszły papież i święty Jan Paweł II.

Siostra Cecylia złożyła śluby zakonne w 1950 roku. W czasie komunistycznych prześladowań za wiarę tylko jej matka i rodzona siostra wiedziały, że jest zakonnicą.

Od 1959 roku siostra Cecylia była organistką w parafii Bożego Ciała i św. Jerzego Męczennika w Krzemienicy (dekanat Wołkowysk w Diecezji Grodzieńskiej). Po dziesięciu latach posługi przybyła do Kamionki wraz z księdzem prałatem Józefem Grasiewiczem, byłym proboszczem parafii w Nowej Rudzie, gdzie ksiądz przechowywał obraz Jezusa Miłosiernego, namalowany przez Eugeniusza Kazimirowskiego według wskazówek świętej Faustyny ​​Kowalskiej.

Proboszcz z Nowej Rudy obsługiwał kilka parafii, a siostra Cecylia Obuchowska pomagała księdzu Józefowi w pracy duszpasterskiej.LOpatrzność Boża chciała, że  zakonnica przyczyniła się do ocalenia  przed panującą wówczas ateistyczną władzą komunistyczną cudownego obrazu Jezusa Miłosiernego, namalowanego za pośrednictwem św. Faustyny Kowalskiej de facto na życzenie i za aprobatą samego Zbawcy.

Obraz Jezusa Miłosiernego po raz pierwszy został zaprezentowany publicznie w Ostrej Bramie w czasie Triduum Paschalnego w 1935 roku. Później znalazł się w wileńskim kościele św. Michała, w którym ks. Sopoćko był rektorem. Tam wisiał w prezbiterium po prawej stronie ołtarza. W roku 1948, gdy władze sowieckie zamknęły świątynię, płótno trafiło do wileńskiego kościoła Ducha Świętego.

W 1956 roku zjawił się tam ks. Józef Grasiewicz, który jeszcze przed wojną był przyjacielem ks. Sopoćki i wielkim czcicielem Bożego Miłosierdzia. Uprosił tamtejszego proboszcza ks. Jana Ellerta, by mógł zabrać obraz do swojej parafii. W ten sposób wizerunek namalowany przez Kazimirowskiego trafił do małego wiejskiego kościółka w Nowej Rudzie koło Grodna na Białorusi. W 1970 roku władze sowieckie zdecydowały o przekształceniu świątyni w Nowej Rudzie w magazyn. Po zlikwidowaniu parafii wystrój kościoła parafialnego przeniesiono do innej świątyni w pobliskim Porzeczu.

„Wywieźli prawie wszystko, zaczęli rozbierać ołtarz… Zostawili jednak ikonę Jezusa Miłosiernego. Wisiała wysoko pod sufitem i chwilowo nie mieli drabiny odpowiedniej wysokości, żeby go zdjąć – wspominała siostra Cecylia Obuchowicz. Ostatecznie we troje – wraz z koleżanką siostrą Teresą i panem Wacławem, kierowcą – postanowili ratować cudowny wizerunek.

„Wszystko zrobiliśmy o zmierzchu, w wielkiej tajemnicy. Siostra Teresa, choć była znacznie starsza ode mnie, wykazała się dużą zręcznością. Przez chór weszliśmy na strych i rozebraliśmy część drewnianej ściany. Następnie zdjęliśmy oryginał i zamiast niego zawiesiliśmy wcześniej przygotowaną kopię. Na szczęście ikona nie była ciężka. Wyjęliśmy ją z ramy i zwinęliśmy w rulon.”

Siostry dojechały samochodem do Grodna, skąd następnie pojechały pociągiem do Wilna. Tam udały się do kościoła Ducha Świętego. Zgodnie z przekazem, siostra Cecylia podeszła do konfesjonału, gdzie spowiadał ksiądz Aleksander Kaszkiewicz (obecny biskup grodzieński – red.) i oświadczyła, że ​​przyniosła ikonę. Obraz znalazł godne miejsce w świątyni.

Po pewnym czasie cudowny wizerunek przeniesiono z kościoła Ducha Świętego do kościoła Świętej Trójcy, gdzie zbudowano pierwsze na Litwie sanktuarium Bożego Miłosierdzia, w którym de facto autoportret Zbawcy do dziś jest nawiedzany przez  pielgrzymów z całego świata.

Uroczystości pogrzebowe w związku z pochówkiem śp. siostry Cecylii Obuchowskiej odbywają się w Kamionce.

Dzisiaj, 4 czerwca, o godzinie 19:00 (czasu białoruskiego) trumna z ciałem zmarłej zostanie przeniesiona z kaplicy Domu Miłosierdzia do parafialnego kościoła św. Antoniego i Objawienia Pańskiego w Kamionce, po czym w intencji zmarłej zostanie odprawiona Msza święta, po której chętni będą mogli się pomodlić przy trumnie.

Msza święta pogrzebowa natomiast zaplanowana jest na środę, 5 czerwca, w kościele parafialnym.

Święta Trójco, jedyny Boże – zmiłuj się nad nami i nad Twoją służebnicą siostrą Cecylią Obuchowską.

Miłosierdzie Boże, najwyższy przymiocie Stwórcyufamy Tobie!

Miłosierdzie Boże, niezgłębiona miłości Uświęcicielaufamy Tobie!…

 Znadniemna.pl na podstawie Grodnensis.by/Svaboda.org

W wieku 104 lat zmarła siostra Cecylia Obuchowska, była przełożona generalna Zgromadzenia Sióstr Matki Miłosierdzia, która uratowała z rąk komunistów ikonę Jezusa Miłosiernego,– poinformował portal Diecezji Grodzieńskiej Kościoła Rzymskokatolickiego na Białorusi Grodznensis.by. Smutna wiadomość dotarła do Kurii Diecezji Grodzieńskiej ze Zgromadzenia Sióstr Matki Miłosierdzia (Ostrobramskiej) które

Szef MSZ Radosław Sikorski ocenił, że sytuacja w relacjach z Białorusią nie pozwala na otwarcie przejścia granicznego w Bobrownikach. – Jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubie – mówił w poniedziałek 3 czerwca w Białymstoku minister. Zwracał uwagę, jak wiele działań przeciwko Polsce obejmuje wojna hybrydowa.

– Też bym chciał, żeby ta granica była w zupełnie innym stanie – podkreślił minister. Przypomniał, że w przeszłości Polska miała podpisaną z Białorusią umowę o małym ruchu granicznym, która ostatecznie nie weszła w życie (po stronie polskiej procedura się zakończyła, ale Białoruś jej nie dopełniła po swojej stronie.

Sikorski przyznał, że było to „w innych czasach, gdy liczba więźniów politycznych w Białorusi spadała, a nie rosła”.

– Teraz na Białorusi mamy do czynienia z największymi represjami w historii tamtego reżimu. Więc niestety, bardzo mi przykro, bo też bym chciał, żeby nasi przedsiębiorcy mogli prowadzić normalną działalność, ale to Łukaszenka z Putinem są na wojnie hybrydowej z Europą, nie na odwrót – podkreślił.

24 maja, podczas spotkania z mieszkańcami Białegostoku, premier Donald Tusk mówił, że będzie analizował, czy możliwe jest ponowne otwarcie przejścia w Bobrownikach; to drogowe przejście z Białorusią, zamknięte od lutego 2023 roku w związku z kryzysem migracyjnym. Chodziło o pomoc środowiskom gospodarczym, zwłaszcza w Podlaskiem. – Ale od razu zastrzegam: ja nie podejmę tej decyzji, jeśli dowództwo wojskowe i Straży Granicznej będzie miało jednoznacznie negatywną opinię, że to może wpłynąć negatywnie na nasze bezpieczeństwo – mówił wtedy premier.

Minister Sikorski pytany w Białymstoku o rządowe plany utworzenia tzw. strefy buforowej przy części granicy z Białorusią w Podlaskiem mówił, że pytanie o to, czy taka strefa jest potrzebna, powinno być skierowane do MSWiA i do Straży Granicznej. – Niewątpliwie jesteśmy celem operacji hybrydowej, to jest naprawdę coś, co się zmieniło w ostatnich kilku miesiącach – zaznaczył.

– Wiemy, kto za tą operacją stoi i wiemy jaki jest jej cel. Celem jest pokazanie całej Europie, że zewnętrzna granica UE nie jest kontrolowana po to, żeby wywołać efekt polityczny – wzmocnić skrajną prawicę, która obiecuje, że Unię Europejską rozwali od środka. Do tego nie wolno nam dopuścić – powiedział szef MSZ.

Pytany o kryzys humanitarny związany z nielegalną migracją z Białorusi do Polski zastrzegł, że „nie ma prawa ludzkiego do zamieszkania gdzie się chce”. – Bo gdyby tak było, niepotrzebne byłyby wizy, paszporty, straże graniczne i tak dalej. Państwa, albo grupy państw, tak jak UE, mają prawo do kontrolowania granicy – mówił Sikorski.

– Oczywiście chcemy, aby to się działo w jak najbardziej humanitarny sposób. Jak rozumiem, w nowym pakcie migracyjnym, który jeszcze nie wszedł w życie jest wizja tego, że mają być miejsca, w których można szybko rozważyć te wnioski o ochronę (międzynarodową). I takiemu, proszącemu o ochronę, powiedzieć bardzo szybko: albo ma nadzieję i wjeżdża, albo nie ma nadziei i jest odsyłany do swojego kraju pochodzenia – dodał.

Jak zaznaczył, kobiety i dzieci, które są po białoruskiej stronie zapory na granicy i próbują dostać się do Polski, są „ofiarami Łukaszenki i Putina”. – Co z nimi zrobić? To jest bardzo dobre pytanie do Łukaszenki i Putina, to oni im dali wizy – dodał Sikorski. Powtórzył, że Polska jest przedmiotem największego od kilkudziesięciu lat ataku hybrydowego. – Są podpalenia, ataki cybernetyczne, szpiegowanie. Niestety, jak to na wojnie bywa, niewinne ofiary czasami są niewinnymi ofiarami – powiedział szef MSZ.

 Znadniemna.pl za PAP, fot.: youtube.com

Szef MSZ Radosław Sikorski ocenił, że sytuacja w relacjach z Białorusią nie pozwala na otwarcie przejścia granicznego w Bobrownikach. - Jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubie - mówił w poniedziałek 3 czerwca w Białymstoku minister. Zwracał uwagę, jak wiele działań przeciwko Polsce obejmuje wojna hybrydowa. - Też

Prelekcję o jeziorze Narocz, zwanym także Morzem Kresowym albo Wileńskim, wygłosił pod koniec maja w ramach 27. Kresowej Środy Literackiej, zorganizowanej przez Fundację Pomorskich Kresowian – Tomasz Kuba Kozłowski, wybitny znawca Kresów z warszawskiego Domu Spotkań z Historią.

Tomasz Kuba Kozłowski

Prelegent nadał swojemu wystąpieniu tytuł „Narocz – Śniardwy II Rzeczypospolitej”. W ten sposób podkreślił, iż to właśnie jezioro Narocz było największym polskim akwenem wodnym zarówno w przedwojennej Polsce, jak też w Rzeczypospolitej Obojga Narodów, zanim w granicach Polski znalazły się „ziemie odzyskane” z największym obecnie w Polsce jeziorem Śniardwy, leżącym dawniej w granicach Prus Wschodnich.

Jezioro Narocz, leżące obecnie w granicach rejonu miadziolskiego w obwodzie mińskim Republiki Białorusi, należało do historycznej Wileńszczyzny. Nie przypadkiem zatem historia tego akwenu jest ściśle związana z polskim Wilnem i szeroko pojętą Ziemią Wileńską.

„Perła polskiej północy”

O samym jeziorze pisały zresztą najlepsze związane z Wilnem i Wileńszczyzną pióra II Rzeczypospolitej. W książce „Autodenuncjacja”, będącej zbiorem autobiograficznych artykułów, pisanych przez Sergiusza Piaseckiego, możemy, na przykład, znaleźć opis wyprawy pisarza nad Narocz. Opisując uroki przyrody Kresowego Morza, autor używa poetyckiej metafory, nazywając jezioro „perłą polskiej północy”.

W II Rzeczypospolitej jezioro Narocz było popularnym miejscem wypoczynku. Polacy często woleli odpoczynek nad Naroczą, niż wyprawy nad polski Bałtyk. Zakochany w Naroczy ojciec polskiej fotografii Jan Bułhak pisał o Kresowym Morzu tak:

„Podobnie jak nasz Bałtyk, ma doskonałe plaże z drobnym i czystym piaskiem, z wysoką i czystą falą; ma przeźroczystą głębię twardego równego dna, a gdzieniegdzie nawet przygięte wiatrem zachodnim karłowate sosny tak charakterystyczne dla pejzażu nadmorskiego. Odznacza się także rozmaitością terenów brzegowych, od zaklęsłych moczarzysk do wzniosłych wzgórz leśnych, stromo panujących nad ogromem wielkiej przestrzeni (…)”.

W 1935 roku Jan Bułhak wydał album, którego tytuł brzmiał „Narocz. Największe jezioro w Polsce. 38 ilustracji autora”.

Prekursorzy nadnaroczańskiej turystyki

Byli nimi „Włóczędzy Wileńscy” czyli klub studencki Uniwersytetu im. Stefana Batorego w Wilnie. To właśnie oni organizowali pierwsze wycieczki nad Narocz, organizując między innymi spływy szlakami wodnymi, prowadzącymi od Naroczy do samego Wilna. Apogeum tej działalności stało się oswojenie szlaku, którego trasa biegła po Wilii, Dziśnie, a nawet strumykach połączonych m.in. z jeziorami brasławskimi i prowadziła z Wilna do Naroczy i z powrotem do Wilna. Wodne przygody „włóczęgów wileńskich” opisywano szczegółowo w reportażach ukazujących się w studenckiej gazetce „Włóczęga”.

Kupa przemianowana w Narocz

Na rozwój przedwojennej turystyki największy wpływ miała renowacja dawnej, niemieckiej linii wąskotorowej. Gdy przedłużono ją do brzegu jeziora, dojazd stał się łatwiejszy. Mało znaną ciekawostką jest, iż w związku z doprowadzeniem linii kolejowej nad brzeg Naroczy postanowiono przemianować wieś, w której znalazła się stacja końcowa. Wioska, nosząca wcześniej nazwę Kupa, przyjęła nazwę Narocz od nazwy jeziora. Narocz stała się celem wielu prywatnych i grupowych wyjazdów młodzieży i pasjonatów żeglugi, zrzeszonych w działającej wówczas „Lidze Morskiej i Kolonialnej”.

Sport nie dla wszystkich

Trzeba powiedzieć, że „Liga Morska i Kolonialna” odegrała znaczącąII rolę w promocji jeziora Narocz. Corocznie organizowała ona kursy żeglarskie dla młodzieży, spływy kajakowe, regaty i zawody.

Rozwojowi turystyki sprzyjały stosunkowo niskie ceny za pobyt w okolicach jeziora. Wahały się w przedziale od 1 do 1,50 zł za nocleg w schroniskach szkolnych oraz od 3 do 3,50 zł za pobyt w ośrodku prywatnym.

Terminy obozów, organizowanych przez Ligę Morską Kolonialną były dwa: 1–28 lipca albo 1–28 sierpnia. Kurs kosztował niemało – 50 zł – ale był, chyba, „do udźwignięcia” przez nauczycieli, urzędników czy wojskowych. Władze ligi zdawały sobie sprawę z tego, że oferta trafia głownie do dzieci zamożniejszych rodziców.

W dodatku „Plus Minus” do dziennika „Rzeczpospolita” z 15 września 2016 roku czytamy, iż o zamożności wczasowiczów, biorących udział w obozach Ligi Morskiej Kolonialnej świadczyły zalecenia, co należy wziąć ze sobą obóz.

Punkt „Wyekwipowanie uczestników” brzmiał kategorycznie: „a) niezbędne (zabrać obowiązkowo): beret, ciepłe ubranie, sweter, pantofle z miękkimi (ewent. gumowymi) podeszwami, wygodne buciki, 2 pary ciepłych skarpet, 2 zmiany bielizny, 2 koszule nocne lub 2 piżamy, kostium kąpielowy, krótkie spodenki gimnastyczne (dla chłopców), 4 chustki do nosa, worek na brudną bieliznę, koc ciepły, 2 prześcieradła, jasiek, 2 ręczniki, mydło, szczotkę i pastę do zębów, grzebień i lusterko, oraz szczotkę i pastę do butów, nici, guziki, igły itp.”.

Ciekawszy jest podpunkt „b) pożądane: białe długie spodnie i granatowa koszulka (spódniczka granatowa i biała bluzka z kołnierzem marynarskim), aparat fotograficzny, zegarek, lornetka, instrumenty muzyczne, książki z dziedziny żeglarstwa, płaszcz nieprzemakalny, mocny nóż, latarka elektryczna”.

Z przytoczonych opisów wynika, że z pewnością żeglarstwo nie było sportem dla wszystkich.

Sama Liga Morska i Kolonialna organizacją elitarną jednak nie była.

Dziś wspominana jest głównie z powodu ekstrawaganckiego programu podboju zamorskich kolonii, ale przecież to nie dlatego była tak popularna. Uderzała w czułe struny – dostarczała Polakom wiedzy o morzu. Rozbudzała ich marzenia, ale też prowadziła konkretne akcje, które bardzo się wtedy podobały. Na przykład zbiórkę na Fundusz Obrony Morskiej. Dzięki temu udało się sfinansować budowę okrętu podwodnego „Orzeł”. Tego samego, który we wrześniu 1939 roku zasłynie w obronie Wybrzeża. Zostanie potem internowany w Estonii i uprowadzony przez polskich marynarzy do Wielkiej Brytanii, by w równie spektakularny sposób zaginąć podczas patrolu na Morzu Północnym na przełomie maja i czerwca 1940 roku. Nurkowie szukają ORP „Orzeł” do dziś.

Taniej niż w Poroninie

W latach 30. dziennikarze lubili narzekać, że okolice jeziora są wyłącznie dla mniej wymagających letników „wędrujących z miejsca na miejsce, zadowalających się prymitywnymi wygodami i niewybrednym oraz bardzo skromnym pożywieniem” – skarżył się w kwietniu 1937 roku dziennikarz miesięcznika „Touring”, pisma Polskiego Touring Klubu. Organizacja ta skupiała zamożniejszych turystów, często tych już zmotoryzowanych.

Rzeczywiście, trudno mówić o jakiś szczególnych wygodach, gdy całodzienne utrzymanie w pensjonacie kosztuje ledwie 3–3,50 zł. W tym samym czasie w kurortowych Zaleszczykach cena za pokój wynosiła 5–6 zł za dobę, a w Juracie nawet 8 zł „z całkowitym wykwintnym utrzymaniem”. Droższy od okolic Naroczy był nawet Poronin, gdzie za nocleg trzeba było zapłacić 4 zł.

Schronisko szkolne w kilku salach przyjmowało po 100 osób dziennie. „Opłata za nocleg: dorośli 1 zł, młodzież szkolna 50 gr. Za pościel (dwa prześcieradła i poszewka) dopłata 25 gr. jednorazowo. Wyżywienie na miejscu” – informowano. Jednak i tu można było znaleźć bardziej wyszukane rozrywki. Do dyspozycji gości było pięć żaglówek i 40 kajaków.

Choć, szczerze mówiąc, dla kajakarzy jezioro bywa monotonne, co zauważył już najbardziej chyba znany kajakarz wśród dziennikarzy, nasz krajan Melchior Wańkowicz. „Bezmiar Naroczy nudniejszy z kajaka niż z brzegu” – będzie wspominał w „Zielu na kraterze” wyprawy z córkami, Krystyną i Martą. Autorzy przewodników musieli być tego samego zdania, bo polecali siedmiodniową wycieczkę kajakową na trasie Narocz–Wilno. „W miejscowościach Narocz nad Naroczanką, w Żodziszkach i Michaliszkach nad Wilją w lokalach szkół powszechnych schroniska noclegowe, po 10 sienników – opłata za nocleg 20 gr.”.

Kobylnik

Centralnym punktem pojezierza było miasteczko Kobylnik, gdzie mieścił się zarząd Komisji Letniskowo-Turystycznej. „Zabudowa zwarta. Na miejscu lekarz, apteka, urząd pocztowy” – informowano.

Lidia Lwów, legendarna żołnierz Armii Krajowej, sanitariuszka i działaczka kombatancka, będąca córką inżyniera agronomii, pracującego na pojezierzu naroczańskim, tak zapamiętała miasteczko:

„W Kobylniku mieszkali sami Polacy, oczywiście była też społeczność żydowska. Okoliczne miasteczka przed wojną miały charakter wyłącznie polsko-żydowski, natomiast na wsi było różnie. Wyraźnie zarysowana była tożsamość religijna katolików i prawosławnych. Tożsamość narodowa nie była już taka wyrazista. Były tu liczne zaścianki szlacheckie. Ich mieszkańcy uważali się za Polaków i mieli bardzo patriotyczne poglądy. Natomiast jeśli chodzi o chłopów, to rozgraniczenie, kto jest Polakiem, a kto jest Białorusinem było trudne” – wspominała w jednym z wywiadów. Jej intuicję potwierdzali ówcześni etnografowie.

Za parę lat ten świat runie, a ona, wówczas jeszcze skromna uczennica gimnazjum w Święcianach, przejdzie do historii jako jedna z ikon Żołnierzy Wyklętych, sanitariuszka „Lala” od majora „Łupaszki”.

Bunt rybaków

Pojezierze naroczańskie to były biedne wsie i miasteczka. Dziennikarze, którzy się tu zapuszczali opisywali nędzę większą niż gdzie indziej – efekt rozbiorów i ruiny gospodarczej z okresu I wojny światowej. Ale choć Polakom z innych rejonów kraju zdarzało się traktować miejscowych jako pozbawionych woli i rozumu wieśniaków, oni także potrafili postawić się władzy. Słynny na całą bodaj Polskę strajk wybuchł w zimie 1936 roku. Zbuntowali się naroczańscy rybacy, którym za prawo połowu ryby w Naroczy kazano płacić, czyli uczyniono z odwiecznego zajęcia zarobkowego miejscowych chłopów działalność licencjonowaną.

Po stronie rybaków stanął Józef Mackiewicz, który sprawę opisał w reportażach w cyklu „Bunt Narocza” oraz posłanka na Sejm okręgu wileńskiego Wanda Pełczyńska, żona pułkownika, pisująca do warszawskich gazet.

„Bunt Narocza” wszedł do wydanego jeszcze przed wojną zbioru kresowych reportaży Mackiewicza „Bunt rojstów”. Recenzje napiszą najważniejsi wówczas publicyści, m.in. Ksawery Pruszyński w „Wiadomościach Literackich” i Karol Zbyszewski w „Prosto z Mostu”.

Żeglarstwo na ślizgowcach

Józef Mackiewicz, który „nad Naroczą – jak pisał Zbyszewski – był nie raz kajakiem, ale sto razy w najróżniejszych porach roku” też uważał, że region jest słabo wykorzystany turystycznie. Wierzył, że miejsce ma potencjał nie mniejszy niż Krynica, Zaleszczyki czy Gdynia.

Odpoczynek nad Naroczą dla wielbicieli aktywności fizycznej i sportów ekstremalnych ofiarował jednak niespotykaną nad morzem atrakcję. Uprawiano tutaj „sport żeglarstwa lodowego na ślizgowcach”.

Ślizgowiec – rodzaj drewnianego pomostu opartego na łyżwach i rozpędzanego siłą wiatru, wiejącego w stojący na nim żagiel, rozwijał prędkość ponad 100 km na godzinę.

„Jakaś zachodnia Białoruś” i mord na akowcach

Narocz nigdy nie została kurortem równym Krynicy. We wrześniu 1939 roku wybuchła wojna. „Siedemnastego gruchnęła wieść, że Sowiety weszły przez pustą granicę. Zaczęła się okupacja. Czerwoni zaczęli robić swoje. Raptem okazało się, że jesteśmy jakąś zachodnią Białorusią ” – wspominała Lidia Lwow.

Wiosną 1943 roku wstąpiła do pierwszego w okolicy oddziału Armii Krajowej. Na jego czele stał ppor. Antoni Burzyński „Kmicic”. Grupa szybko się rozrastała, w czerwcu było w niej 120 osób, a na przełomie lipca i sierpnia już 300. Problem polegał tylko na tym, że działali tu też partyzanci sowieccy, a Stalin miał wobec tych terenów zupełnie inne plany niż Polacy. Konfrontacja między Polakami a Sowietami była zatem jedynie kwestią czasu, ale o tym nikt jeszcze nie wiedział.

Na początku obie grupy przeprowadziły nawet parę wspólnych akcji przeciwko Niemcom i współpracującym z nimi Białorusinom. Wkrótce komuniści uznali jednak, że czas skończyć z pozorami. Szef sowieckich partyzantów pułkownik Fiodor Markow po raz pierwszy zastosował manewr, który Sowieci powtórzą potem znowu w innych miejscach. I – zdumiewające – akowcy zawsze będą się na to nabierać.

26 sierpnia 1943 roku Markow zaprosił „Kmicica” i kilku oficerów z jego sztabu na naradę. Tam Polacy zostali napadnięci, rozbrojeni i poddani przesłuchaniom. „Kmicica” rozstrzelano. W tym samym czasie bazy akowców zostały rozbite. Sowieci zamordowali 50 Polaków. Potem jeszcze 30.

Postscriptum

Niedobitki „Kmicica”, w tym sanitariuszka „Lala”, zasiliły oddział Zygmunta Szendzielarza „Łupaszki”, późniejszej legendarnej 5. Brygady Wileńskiej AK.

Melchior Wańkowicz po 17 września 1939 roku przekroczył granicę w Zaleszczykach. Z Armią Andersa przemierzył szlak od Iranu po Włochy. Na emigracji został do 1958 roku. Jego córka Krystyna zginęła w Powstaniu Warszawskim, a Marta zamieszkała w Stanach Zjednoczonych.

Józef Mackiewicz w maju 1943 roku, po odkryciu przez Niemców grobów polskich oficerów, za zgodą władz podziemnych wyjechał do Katynia. Dla komunistów stał się śmiertelnym wrogiem. Jego książki w PRL nigdy zostały wydane. On sam zmarł na emigracji.

Pracownia Jana Bułhaka z 50 tysiącami skatalogowanych negatywów spłonęła w czasie walk o Wilno. Ostatnią pracą na Kresach legendarnego fotografa były zdjęcia miasta z pierwszych dni po wkroczeniu Armii Czerwonej 13 lipca 1944 roku. Bułhak będzie jeszcze fotografował popowstaniową Warszawę i zburzony Wrocław. Zmarł 4 lutego 1951 roku w wieku 85 lat w Giżycku podczas ostatniej swojej wyprawy z aparatem.

Fiodor Markow dostał tytuł Bohatera ZSRR. Został wysokim działaczem partyjnym, deputowanym do Rady Najwyższej Białoruskiej SRR. Po śmierci Markowa w Mołodecznie stanęło jego popiersie, a ulice w kilku miasteczkach wokół jeziora Narocz nazwano jego imieniem.

Znadniemna.pl na podstawie prelekcji Tomasza Kuby Kozłowskiego oraz artykułu pt. „Narocz, największe jezioro II RP”, opublikowanym w dodatku „Plus Minus” do dziennika „Rzeczpospolita” z dnia 15 września 2016 r.

 

Prelekcję o jeziorze Narocz, zwanym także Morzem Kresowym albo Wileńskim, wygłosił pod koniec maja w ramach 27. Kresowej Środy Literackiej, zorganizowanej przez Fundację Pomorskich Kresowian – Tomasz Kuba Kozłowski, wybitny znawca Kresów z warszawskiego Domu Spotkań z Historią. [caption id="attachment_64769" align="alignnone" width="480"] Tomasz Kuba Kozłowski[/caption] Prelegent nadał

Wielotysięczna demonstracja przywiązania grodnian do wiary katolickiej odbyła się w czwartek 30 maja w Grodnie.

Tego dnia Kościół Rzymskokatolicki obchodził Uroczystość Najświętszego Ciała i Krwi Chrystusa (potocznie – święto Bożego Ciała), a grodnianie masowo stawili się na zaproszenie biskupa grodzieńskiego Aleksandra Kaszkiewicza, aby wziąć udział w uroczystej procesji, która przeszła ulicami miasta.

Pierwszy z czterech ołtarzy na trasie procesji, ustanowiony przed katedrą grodzieńską

biskup grodzieński Aleksander Kaszkiewicz z monstracją Najświętszej Eucharystii przy ołtarzu przed katedrą grodzieńską

Według oceny diecezji grodzieńskiej w procesji za monstrancją z Najświętszym Sakramentem, zatrzymującej się przy czterech ołtarzach, przygotowanych zawczasu przy najważniejszych grodzieńskich świątyniach – katedrą, a także pobrygidzkim, pobernardyńskim oraz franciszkańskim kościołach – przeszło kilka tysięcy ludzi. Dla nich udział w uroczystości stał się „okazją, aby zaprosić Jezusa do obecności w ich życiu, a także publicznie i bez lęku potwierdzić Jego panowanie nad ich życiem”.

Udział w uroczystości Ciała i Krwi Chrystusa ma przypominać jej uczestnikom, że „powinni być żywą  monstrancją Chrystusa, powinni stawać się chlebem i winem, zasilającymi otaczający świat mocą swojej wiary” – czytamy na portalu diecezji grodzieńskiej Grodnensis.by.

Wierni na poprzedzającej procesję Mszy świętej w wypełnionej po brzegi katedrze grodzieńskiej

Procesja idzie ulicą Karola Marksa

Monstrację Najświętszej Eucharystii niesie biskup koadiutor Włodzimierz Hulaj

Procesja przechodzi mostem przez Niemen

Procesja dotarła do ostatniego z czterech ołtarzy, ustanowionych na wzgórzu przy kościele franciszkańskim

Mszę świętą, która poprzedziła procesję Bożego Ciała ulicami miasta, poprowadził biskup grodzieński Aleksander Kaszkiewicz , a koncelebrował nabożeństwo biskup koadiutor Włodzimierz Hulaj wspólnie z licznie zgromadzonym na uroczystości duchowieństwem parafii katolickich Grodna i okolic.

Znadniemna.pl na podstawie Grodnensis.by, fot.: Grodnensis.by

Wielotysięczna demonstracja przywiązania grodnian do wiary katolickiej odbyła się w czwartek 30 maja w Grodnie. Tego dnia Kościół Rzymskokatolicki obchodził Uroczystość Najświętszego Ciała i Krwi Chrystusa (potocznie – święto Bożego Ciała), a grodnianie masowo stawili się na zaproszenie biskupa grodzieńskiego Aleksandra Kaszkiewicza, aby wziąć udział w

Wydział Konsularny Ambasady RP w Mińsku uprzejmie informuje, że z dniem 1 czerwca 2024 r. następuje zmiana wysokości opłaty za przyjęcie i rozpatrzenie wniosku o wydanie wizy krajowej (typu D) oraz za przyjęcie i rozpatrzenie wniosku o ponowne rozpatrzenie wniosku o wydanie wizy krajowej.

Opłata za przyjęcie i rozpatrzenie wniosku o wydanie wizy krajowej (typu D) oraz za przyjęcie i rozpatrzenie wniosku o ponowne rozpatrzenie wniosku o wydanie wizy krajowej od 1 czerwca br. będzie wynosić 135 euro.

Dla obywateli Białorusi, składających wniosek o wydanie wizy krajowej na terytorium Republiki Białorusi, opłata pozostaje na dotychczasowym poziomie (35 EUR). Zmianie ulega jedynie opłata za ponowne rozpatrzenie wniosku o wydanie wizy krajowej, która będzie wynosić 135 EUR.

Bez zmian pozostaje stawka opłaty za rozpatrzenie wniosku o wydanie wizy Schengen (typu C) i przyjęcie i rozpatrzenie wniosku o ponowne rozpatrzenie wniosku o wydanie wizy Schengen.

 Znadniemna.pl za GOV.PL , fot.: Polsha.by

Wydział Konsularny Ambasady RP w Mińsku uprzejmie informuje, że z dniem 1 czerwca 2024 r. następuje zmiana wysokości opłaty za przyjęcie i rozpatrzenie wniosku o wydanie wizy krajowej (typu D) oraz za przyjęcie i rozpatrzenie wniosku o ponowne rozpatrzenie wniosku o wydanie wizy krajowej. Opłata za

Dziennikarz i działacz mniejszości polskiej na Białorusi Andrzej Poczobut, który odbywa karę w kolonii karnej, znowu przebywa w izolacji, nie wiadomo na jak długo – mówił 27 maja, podczas comiesięcznej akcji solidarnościowej z uwięzionym Polakiem, wiceprezes Związku Polaków na Białorusi Marek Zaniewski.

W Białymstoku akcje solidarnościowe z Andrzejem Poczobutem odbywają się przy pomniku bł. ks. Jerzego Popiełuszki. Uczestnicy upominają się wówczas  także o uwolnienie innych więźniów politycznych, przebywających w białoruskich więzieniach. Akcje są organizowane przez Związek Polaków na Białorusi i Podlaski Oddział Stowarzyszenia „Wspólnota Polska”.

„Andrzej Poczobut nadal jest w więzieniu. Z ostatnich informacji, co mamy, znowu jest w karcerze, miał krótką przerwę i znowu jest karcer, nie wiadomo na jak długo. Ale sytuacja znowu staje się bardzo, bardzo niebezpieczna” – powiedział w podczas akcji Zaniewski.

Andrzej Poczobut jest więziony od 25 marca 2021 roku. Po prawie dwóch latach pobytu w areszcie śledczym 8 lutego 2023 roku został skazany na osiem lat kolonii karnej o zaostrzonym rygorze. Po odrzuconym odwołaniu od wyroku przebywa w kolonii karnej w Nowopołocku. Tam jest przetrzymywany w izolacji przez kilka miesięcy.

Zaniewski mówił, że sytuacja na Białorusi się pogarsza, za udział w akcjach solidarnościowych, jak ta w Białymstoku, grożą na Białorusi prześladowania, problemy mogą mieć też bliscy uczestników. „Dlatego coraz cenniejsze jest, że my tutaj przychodzimy, że my nie boimy się, zbieramy się. I to, jak my widzimy, że reżim na Białorusi to boli, a jeżeli ich to boli, to znaczy, że to ma sens, to znaczy, że trzeba jeszcze więcej takich akcji, więcej zgromadzeń, trzeba więcej i głośniej mówić o problemach więźniów politycznych na Białorusi” – powiedział działacz ZPB.

Podkreślił, że najważniejsze obecnie jest to, że ludzie na Białorusi umierają w więzieniach za wolną Białoruś. „My tutaj nie mamy moralnego prawa, żeby o nich zapomnieć i wszystko, co możemy, to solidaryzować się, podtrzymywać w każdy możliwy sposób, przychodzić tutaj nadal” – mówił Zaniewski i zapowiedział, że akcje w Białymstoku będą trwały dopóki na Białorusi będą więźniowie polityczni.

Dziękował uczestnikom, którzy przychodzą w tych coraz trudniejszych warunkach. „To jest coraz cenniejsze, to pokazuje, że jesteśmy razem, że się nie poddajemy” – podkreślił.

„Andrzej Poczobut jest człowiekiem symbolem, który łączy dwa narody polski i białoruski, jest obywatelem Białorusi narodowości polskiej” – zaznaczyła z kolei prezes Podlaskiego Oddziału Stowarzyszenia „Wspólnota Polska” Anna Kietlińska.

Mówiła, że dla działaczy polskich na Białorusi Poczobut jest symbolem niezłomności, zasłużył się jako osoba walcząca o język polski, za to m.in. został skazany.

Kietlińska, wskazując na transparent przygotowany z okazji Dnia Matki ze zdjęciami uwięzionych kobiet i napisem, że w białoruskich więzieniach przebywa 1401 więźniów, z czego 35 proc. stanowią kobiety, mówiła, że podczas akcji wspominany jest Andrzej, ale to też solidarność z innymi więźniami politycznymi.

„To, że o nim mówimy, że staramy się zachowywać pamięć, że spotykamy się tutaj co miesiąc, to jest nasz taki ukłon w stronę wszystkich więźniów politycznych, wszystkich osób, które cierpią za to, że chciały mieszkać w kraju demokratycznym i bez żadnych ograniczeń realizować swoje marzenia i pewne prawa wynikające z tego, że są mniejszością polską albo chcą mieszkać w wolnej Białorusi” – podkreślała Kietlińska.

Mówiła, że obecność na tych akcjach to „upór i niezłomność” uczestników, bo to – jak dodała – „jesteśmy winni tym osobom, które nie mogą głośno krzyczeć i nie mogą głośno mówić”. Apelowała również do dziennikarzy, by mówić o sytuacji więźniów politycznych na Białorusi.

Znadniemna.pl za msn.com/PAP, fot.: Racyja.com

Dziennikarz i działacz mniejszości polskiej na Białorusi Andrzej Poczobut, który odbywa karę w kolonii karnej, znowu przebywa w izolacji, nie wiadomo na jak długo - mówił 27 maja, podczas comiesięcznej akcji solidarnościowej z uwięzionym Polakiem, wiceprezes Związku Polaków na Białorusi Marek Zaniewski. W Białymstoku akcje solidarnościowe

Na uroczysku Kuropaty pod Mińskiem, w miejscu kaźni tysięcy ofiar stalinowskich represji, i prawdopodobnym miejscu spoczynku polskich oficerów z tzw. „Białoruskiej Listy Katyńskiej” tak zwani  „nieznani sprawcy” ponownie dokonali aktu wandalizmu.

Jak informuje kanał w Telegramie „Biełsat”, powołując się na świadectwo swego czytelnika, wandale powalili krzyże z napisami „chłopi białoruscy”, „inteligencja białoruska” itp. Uszkodzone zostały także stawiane przez krewnych krzyże z nazwiskami ofiar, wśród których są nazwiska pisane po polsku – ujawnia kanał.

Z memoriału zniknęła także ikona Matki Bożej Kuropackiej, namalowana przez białoruskiego artystę Aleksieja Maroczkina. Święty obraz był przymocowany do dużego krzyża, wzniesionego w 1989 roku przy wjeździe na uroczysko.

Kuropaty to uroczysko pod Mińskiem, gdzie w latach 1937-41 oprawcy z  NKWD strzałem w tył głowy pozbawili życia – według różnych szacunków od 40 do 200 tysięcy niewinnych ludzi.

Zdaniem historyków na Kuropatach może spoczywać 3 872 Polaków z tzw. „białoruskiej listy katyńskiej” zamordowanych w kwietniu i maju 1940 roku. Są tu także ofiary tzw. „operacji polskiej” NKWD i Polacy z zajętych przez sowietów przedwojennych Kresów, zabici po roku 1940.

Białoruś jest jedynym krajem, w którym zbrodnie stalinowskie są przemilczane. Po roku 1994 wszyscy badania nad stalinizmem zostały  tutaj wstrzymane, młodzi ludzie na Białorusi nie wiedzą dziś czym są Kuropaty, bo w 2000 roku podręczniki do nauczania historii, zgodnie z życzeniem  panującego w kraju dyktatora zostały zmienione, a przedstawiana w nich wizja historii nie różni się od tej z czasów ZSRR.

Sam Aleksander Łukaszenka z dumą przyznawał, że na Kuropatach nie był, a krzyże, które widzi codziennie z okna samochodu jadąc do pracy, są według niego demonstracją polityczną.

Znadniemna.pl za Kresy24.pl/T.me/belsat, fot.: Belsat

Na uroczysku Kuropaty pod Mińskiem, w miejscu kaźni tysięcy ofiar stalinowskich represji, i prawdopodobnym miejscu spoczynku polskich oficerów z tzw. „Białoruskiej Listy Katyńskiej” tak zwani  „nieznani sprawcy” ponownie dokonali aktu wandalizmu. Jak informuje kanał w Telegramie „Biełsat”, powołując się na świadectwo swego czytelnika, wandale powalili krzyże

Na dzisiaj przypada 146. rocznica urodzin najpoczytniejszego polskiego pisarza okresu międzywojennego Ferdynanda Antoniego Ossendowskiego – demaskatora mrocznych kulisów rewolucji bolszewickiej i prywatnego wroga wodza rosyjskiego proletariatu Włodzimierza Iljicza Lenina. Napisana przez Ossendowskiego biografia bolszewickiego dyktatora stała się światowym bestsellerem, ale Rosjanie mogli ją przeczytać po rosyjsku dopiero w 2006 roku, kiedy książka ta została wydana w Rosji staraniami wybitnego białorusko-rosyjskiego dziennikarza – śp. Pawła Szeremieta.

Autorem tłumaczenia „Lenina” na język rosyjski jest nasz redakcyjny kolega Andrzej Pisalnik. Oto jak wspomina on przygodę związaną z tłumaczeniem dzieła legendarnego pisarza okresu międzywojnia:

– Wiosną 2006 roku zadzwonił do mnie z Moskwy Paweł Szeremiet i powiedział, że chce wydać w Rosji książkę Ferdynanda Ossendowskiego pt. „Lenin”. Zdaniem Pawła ukazanie się „Lenina” po rosyjsku mogło wywołać szok wśród rosyjskiej opinii publicznej, której część do dzisiaj ubóstwia wodza bolszewickiej rewolucji.

Odpowiedziałem Pawłowi, że znam tę książkę, bo przeczytałem ją w czasie studiów w Warszawie i przyjąłem zlecenie tłumaczenia, traktując je jako niezwykły zaszczyt.

Tłumaczenie tomu, liczącego prawie pół tysiąca stron, zajęło mi około miesiąca. Była to praca niezwykła. Musiałem nie tylko po raz kolejny dokładnie przeczytać fascynującą, czasem mrożącą krew w żyłach, powieść. W trakcie tłumaczenia musiałem się mentalnie „zanurzać” w epoce, opisywanej przez Mistrza Ossendowskiego. Była to przygoda niezwykła, być może najciekawsza w moim życiu. W tym samym 2006 roku – roku 130-lecia urodzin Ferdynanda Ossendowskiego – jego, przetłumaczona na rosyjski powieść „Lenin”, po raz pierwszy znalazła się na półkach rosyjskich księgarni – opowiedział nam Andrzej Pisalnik.

Papierowa wersja rosyjskojęzycznego tłumaczenia „Lenina” jest obecnie niedostępna. Jej wydawca Paweł Szeremiet zginął 20 lipca 2016 roku w Kijowie, w wyniku eksplozji bomby podłożonej do samochodu, którym jechał.

Okładka rosyjskiego wydania „Lenina” w tłumaczeniu Andrzeja Pisalnika, fot.: e-reading.life

Zainteresowani mogą jednak wciąż znaleźć rosyjskojęzyczne tłumaczenie „Lenina” w Internecie. Jest dostępne, na przykład, TUTAJ.

W życiorysie Ferdynanda Antoniego Ossendowskiego bardzo trudno odróżnić fikcję od prawdy. Zadbał o to zresztą sam pisarz. Jedno jest pewne:

Urodzony 27 maja 1878 roku w Lucynie koło Witebska (obecnie na terenie Republiki Łotewskiej) potomek osiadłej w Inflantach polskiej szlachty był niezwykle płodnym autorem.

Przekłady na ponad 20 języków

Swoją pierwszą powieść zatytułowaną „Chmury nad Gangesem” opublikował w 1899 roku, gdy jeszcze był studentem. Sam twierdził, że przez całe życie napisał około 130 książek. Jak podaje Przemysław Słowiński w wydanej właśnie publikacji pt. „Książę przygody. Biografia Antoniego Ferdynanda Ossendowskiego”:

„Łącznie ukazało się w Polsce siedemdziesiąt siedem książek jego autorstwa, które doczekały się blisko stu pięćdziesięciu przekładów na ponad dwadzieścia języków. (…) W okresie międzywojennym czołowe wydawnictwa świata zabiegały, aby w pierwszej kolejności zakupić prawa do wydania jego rękopisów. Zdarzało się, że niektóre książki Ossendowskiego najpierw ukazywały się po angielsku, francusku, włosku czy hiszpańsku, a dopiero później trafiały do czytelnika w Polsce.”

Na Zachodzie Ossendowskiego porównywano z takimi tuzami literatury, jak Rudyard Kipling, Jack London, a także Joseph Conrad. Przy tak dużej aktywności pisarskiej twórczość Polaka prezentowała bardzo różny poziom. Nie można jednak zaprzeczyć, że żaden autor znad Wisły, tworzący w dwudziestoleciu międzywojennym, nawet nie zbliżył się do międzynarodowej popularności Ossendowskiego.

Pierwszy międzynarodowy bestseller

Rozpoznawalność na świecie zapewniła mu wydana na początku 1922 roku w Nowym Jorku książka „Beasts, Men and God”. Był to fabularyzowany „(…) zapis niesamowitych przygód, jakie spotkały pisarza, gdy w czasie rosyjskiej wojny domowej uciekał przed bolszewikami przez Azję Centralną – Syberię i Mongolię – w kierunku brytyjskich posiadłości na południu Chin i dalej, do Japonii”.

Za oceanem publikacja rozeszła się aż w 300 tysiącach egzemplarzy. Jeszcze tego samego roku wydano ją również w Londynie. Później zaś „osiągnęła rekordową liczbę dziewiętnastu tłumaczeń na języki”.

Dzięki temu Ossendowski trafił „na listę pięciu najbardziej czytanych na świecie autorów”. Również nad Wisłą książka – opublikowana pod tytułem „Przez kraj ludzi, zwierząt i bogów” – cieszyła się ogromną popularnością, doczekując się kilku wznowień.

Książka, która zdemaskowała Lenina

Ossendowski był prawdziwym mistrzem reportażu. Ludzie zaczytywali się w jego opisach podróży po Azji i Afryce. Jego kolejnym wielkim międzynarodowym bestsellerem okazała się wydana w 1930 roku powieść biograficzna pt. „Lenin”.

W założeniu miała ona pokazywać prawdziwe oblicze czerwonego zbrodniarza współodpowiedzialnego za śmierć milionów ludzi. Jak zauważa Przemysław Słowiński:

„Polak był jeżeli nie pierwszym, to z pewnością jednym z pierwszych, którzy ośmielili się uderzyć w mit, w symbol, w legendę, w bożyszcze, w idola milionów ogłupiałych z głodu i nędzy biedaków z całego świata. Wielu ludzi na Zachodzie dawało się wówczas nabierać na serwowany przez Kreml propagandowy przekaz, w którym Lenin jawił się jako zbawca ludzkości. Polski pisarz w swojej książce zadał kłam takiemu wizerunkowi, ale nie tylko. Zdemaskował również metody, którymi posługiwali się bolszewicy, żeby oszukiwać cudzoziemców.”

Biografia przywódcy bolszewików została przetłumaczona na większość europejskich języków. Jej obszerne fragmenty drukowała prasa, a zagraniczni krytycy wypowiadali się o niej bardzo pochlebnie.

Książka wzbudziła za to prawdziwą wściekłość na Kremlu. Podobno sam Stalin miał żądać głowy autora, a po zajęciu Polski przez Sowietów w 1945 roku, grób Ossendowskiego był pilnie poszukiwany przez NKWD. „Grabarz cmentarza w Milanówku, pamiętał, jak NKWD w 1945 roku, tuż po wkroczeniu Armii Czerwonej, nakazało mu wydobycie z grobu trumny, aby sprowadzony przemocą dentysta mógł stwierdzić, czy naprawdę nieboszczyk był tym, o kogo im chodziło” – czytamy w poświęconym Ossendowskiemu opracowaniu autorstwa Witolda Stanisława Michałowskiego pt. „Syberyjski Lawrence”.

Skazany na zapomnienie

Pisarz na szczęście nigdy nie wpadł w łapy siepaczy z NKWD.

Zmarł 3 stycznia 1945 roku w szpitalu w Grodzisku Mazowieckim. Potem nastąpiły opisane wyżej próby identyfikacji jego zwłok.

Nagrobek F.A. Ossendowskiego na cmentarzu w Milanówku, kwatera XIV, rząd I, fot.: Wikipedia.org

Komuniści wprawdzie nie dostali w swoje ręce autora „Lenina”, ale skutecznie wymazali jego nazwisko ze świadomości Polaków. Jak czytamy w „Księciu przygody” najpierw utwory Ossendowskiego zostały ocenzurowane, a „od 1951 roku podlegały natychmiastowemu wycofaniu z bibliotek i wywiezieniu na przemiał bądź spaleniu w kotłowniach”.

Zaowocowało to tym, że dopiero po zmianie ustroju w 1989 roku można było oficjalnie wznowić wydawanie dzieł najbardziej poczytnego na świecie przedwojennego pisarza polskiego (wcześniej zdarzały się jedynie samizdaty, zagrożone karą w przypadku znalezienia). Nazwisko Antoni Ferdynand Ossendowski, przed wojną znane i popularne na całym świecie, dzisiaj, niestety, nie mówi prawie nic przeciętnemu przedstawicielowi zarówno młodego pokolenia, jak i czytelnikowi w wieku średnim.

Aż trudno uwierzyć, że wystarczyło zaledwie 45 lat rządów komunistów, aby nad Wisłą zapomniano o człowieku, którego książki rozeszły się na całym świecie w łącznym nakładzie około 80 milionów egzemplarzy.

Znadniemna.pl, fot.: Wikipedia.org

Na dzisiaj przypada 146. rocznica urodzin najpoczytniejszego polskiego pisarza okresu międzywojennego Ferdynanda Antoniego Ossendowskiego - demaskatora mrocznych kulisów rewolucji bolszewickiej i prywatnego wroga wodza rosyjskiego proletariatu Włodzimierza Iljicza Lenina. Napisana przez Ossendowskiego biografia bolszewickiego dyktatora stała się światowym bestsellerem, ale Rosjanie mogli ją przeczytać po

Skip to content