HomeHistoriaNikołaj Iwanow: „MSZ Białorusi pozwolił nam upamiętniać AK-owców”

Nikołaj Iwanow: „MSZ Białorusi pozwolił nam upamiętniać AK-owców”

Rozmowa z historykiem profesorem Nikołajem Iwanowem, sowieckim dysydentem, członkiem  grupy młodych Rosjan, którzy w 1980 roku skierowali odezwę do I Zjazdu „Solidarności”. Nękany i prześladowany przez KGB. W 1984 roku zamieszkał w Polsce, współpracował z „Solidarnością Walczącą” i Radiem Wolna Europa. Obecnie jest pracownikiem Zakładu Historii Najnowszej Instytutu Historycznego Uniwersytetu Opolskiego oraz Studium Europy Wschodniej Uniwersytetu Warszawskiego. Bada „operację polską” NKWD i losy Polaków w Związku Sowieckim. Jest autorem m.in. takich książek jak: Pierwszy naród ukarany. Polacy w Związku Radzieckim w latach 1921–1939, Powstanie Warszawskie widziane z Moskwy, Zapomniane ludobójstwo. Polacy w państwie Stalina 1937–1938. Profesor Iwanow jest przewodniczącym Rady Fundacji Rodacy ’37.

Profesor Nikołaj Iwanow

Czy mógłby Pan profesor opowiedzieć o założeniu Straży Mogił Polskich?

– Zaczynało się to w dobie pierestrojki. Był to okres, kiedy wydawało się, że wszystko jest możliwe, że totalitaryzm odchodzi w niepamięć na zawsze. Ja pochodzę z Brześcia nad Bugiem. O tym, że istniała Armia Krajowa, jakieś mogiły polskie, prawie nikt tam nie wiedział, a kto wiedział, wolał na ten temat milczeć. W Polsce o Armii Krajowej znano w każdej rodzinie, ale o istnieniu Armii Krajowej za Bugiem albo w ogóle nie znali, albo ten temat był zupełnym tabu. Żadnych publikacji na ten temat prawie nie okazywało się, żadnych wspomnień – niczego. Pojedyncze wzmianki były wyjątkiem. Upadek komuny spowodował, że w Polsce zaczęto o akowcach „za Bugiem” pisać, zaczęto ich honorować. Ta fala odrodzonej pamięci przekroczyła Bug.

Na Białorusi Związek Polaków podjął się upamiętnienia tych bohaterów. Ja też wtedy nie bardzo wiedziałem, ale w okresie 1985-1989, kiedy Związek Sowiecki zbliżał się ku upadkowi, wydawało się, że można mówić o wszystkim, na każdy temat. Właśnie wtedy podczas mojego wykładu na Uniwersytecie (Wrocławskim) ktoś zapytał, a czy istniała Armia Krajowa na Białorusi? Mnie to zainteresowało, tym bardziej że wcześniej przeczytałem książkę autorstwa Cezarego Chlebowskiego „Zagłada IV odcinka”, w której pisano, że AK w czasie II wojny światowej bardzo aktywnie działała w Mińsku! To nie była książka naukowa, raczej publicystyczno-wspomnieniowa. Tam też przeczytałem, że w czasie wojny Polacy odbili niemieckie więzienie w Pińsku! To była słynna akcja, kiedy w Pińsku, w którym stał niemiecki garnizon, kilkaset żołnierzy, trzydzieści żołnierzy AK pod dowództwem por. Jana Piwnika „Ponurego” opanowali centrum miasta i wyzwolili z więzienia swoich kolegów, w tym oficera AK, cichociemnego Alfreda Paczkowskiego, ps. „Wania”.

Niedługo po tym byłem na Grodzieńszczyźnie, i ktoś mi opowiedział, chyba Tadeusz Gawin, że tu, pod Lidą, w Wawiórce, jest pochowany jeden z bohaterów książki, major Jan Piwnik (ps. „Donat”, „Ponury”, „Jaś”), prochy którego później sprowadzono do Polski. Zrozumieliśmy wtedy, że terytorium Białorusi to jedno wielkie cmentarzysko zapomnianych mogił polskich, którymi praktycznie nikt się nie opiekuje. Postawić krzyż, zrobić mogiłę było niemożliwe.

Ale w latach 70. pracowałem na Białoruskim Uniwersytecie Państwowym razem z moim kolegą Piotrem Krawczenko, który w swoim czasie zrobił niesamowitą karierę w partii, ale był porządnym człowiekiem. Później, kiedy komuna padła i Białoruś ogłosiła niepodległość, on został ministrem spraw zagranicznych. Zwróciłem się do niego w sprawie tych mogił i dostaliśmy od ministerstwa spraw zagranicznych pozwolenie upamiętniać mogiły akowców, którzy walczyli z faszystami. Ten historyczny papierek jest w moim archiwum do dziś.

Czy to znaczy, że w dokumencie ukazywało się, że to mogiły żołnierzy AK?

– Właśnie Armii Krajowej. Wtedy wszyscy zachłysnęli się wolnością, i mi się wydaje, że Piotr Krawczenko chciał być takim demokratą jak nikt inny, dlatego pozwalał na wszystko, zaprzyjaźnił się z Natalią Arsienniewą, poetką emigracyjną, która była bardzo antykomunistyczna. Był człowiekiem, który naprawdę uważał, że jutro zwycięży demokracja, a do tego był szczerym Białorusinem, którzy wierzył w prawdziwą niepodległość własnego kraju.

I kiedy wróciłem do Polski, opowiedziałem o spotkaniu mojemu najbliższemu przyjacielowi Julianowi Winnickiemu, z który dzieliłem jedno biurko na Uniwersytecie Wrocławskim, moim uczniom Krzysztofowi Popielskiemu, Aleksandrowi Srebrakowskiemu. Musiałem im długo tłumaczyć, że istnieje problem upamiętnienia akowców, a także tych, którzy tam walczyli o polskość. Zdecydowaliśmy założyć „Straż Mogił Polskich”. Nikt nie wiedział, jak to zrobić, ale Julian Zdzisław Winnicki, wtedy jeszcze młody doktor historii, który był jednocześnie prawnikiem, przygotował wszystkie niezbędne dokumenty, i w ciągu tygodnia zarejestrowaliśmy stowarzyszenie.

W tamtych latach w społeczeństwie polskim było takie patriotyczne podniecenie, że nikt nie mógł nam odmówić pomocy. Poszliśmy do ówczesnego prezydenta Wrocławia Bogdana Zdrojewskiego, który natychmiast dał nam pięćdziesiąt tysięcy złotych, to były ogromne pieniądze. Jego żona Barbara, dziś senator RP, też współpracowała z nami. Kupiliśmy samochód Nyskę, zaprojektowaliśmy herb stowarzyszenia, ułożyliśmy mapę, gdzie można i trzeba postawić te krzyże. Ale najpierw trzeba było je zrobić. Nie pamiętam, kto wpadł na pomysł zwrócić się do Wojska Polskiego. Poszliśmy od razu do dowódcy Śląskiego Okręgu Wojskowego gen. Tadeusza Wileckiego, który dał nam jeszcze dwa samochody, ale najważniejsze, że skierował nas do zakładów wojskowych. Spotkaliśmy tam bardzo ciekawych ludzi, i oni nam zrobili pięć albo sześć pięknych krzyży.

W 1991 roku odbyła się nasza pierwsza wyprawa. Okres był taki, że można było coś robić. Już istniało Polskie Kulturalno-Oświatowe Stowarzyszenie im. Adama Mickiewicza na czele z Tadeuszem Gawinem. I mimo, że społeczeństwo polskie było biedne, wszyscy chcieli nam pomóc. Byłem zaprzyjaźniony ze znanym polskim dysydentem prof. Zdzisławem Krasnodębskim. Jego żona Zofia Urbanyi-Krasnodębska była w swoim czasie głównym dyrygentem Opery Wrocławskiej oraz założycielką i kierowniczką wrocławskiego chóru „Szumiący Jesion”. I kiedy w ich domu powiedziałem, że szykujemy się na pierwszą wyprawę na Białoruś, że będziemy stawiać krzyże, ona zaproponowała, żebyśmy wzięli ze sobą pięćdziesięcioosobowy chór! To była niezapomniana podróż.

Mieliśmy już pozwolenie Ministerstwa Spraw Zagranicznych RB, ale chyba tylko jeden raz miejscowa władza zapytała o to. Wiele o Armii Krajowej na tych terenach dowiedzieliśmy po przekroczeniu granicy. Okazało się, że żyją ludzie, którzy pamiętają akowców, którzy zginęli, żyją rodziny tych akowców, żyją ludzie, którzy są w stanie pokazać, gdzie pochowano żołnierzy AK, ale najważniejsze, że były takie miejsca na cmentarzach, gdzie mimo zakazu władz, mimo że władza nazywała akowców faszystami, bandytami, ludność potajemnie pilnowała te mogiły, opiekowała się nimi. Kiedy myśmy przyjechali, atmosfera była taka, że w niektórych miejscowościach ludzie nie mogli uwierzyć, że można otwarcie mówić o takich wydarzeniach historycznych.

Niestety teraz część tamtych krzyży nie istnieje.

– Walka z mogiłami potrzebna Łukaszence w celu zastraszenia społeczeństwa białoruskiego. Kto najbardziej nadaje się na taki straszek? Polacy, polskość, pamięć o Polsce. Co tu ukrywać, oficjalna ideologia białoruska dzisiaj mówi o tym, że Polacy od wieków prześladowali Białorusinów, Polacy to tylko panowie, którzy robili krzywdę narodowi białoruskiemu. Ale to jest kompletna bzdura, fałsz! Polacy składali elitę intelektualną tych ziem, z Polski, z Zachodu na Białoruś przyszła kultura europejska. Franciszek Skaryna był człowiekiem Zachodu, nie Wschodu.

Czy pamięta Pan pierwsze uroczystości na grobach akowców z Białorusi?

– To jest jedno z największych wspomnień w moim życiu. W Wawiórce na cmentarzu zebrało się chyba z pięć tysięcy osób. I tu chór śpiewał hymn polski i „Rotę”, inne utwory patriotyczne, była niesamowita uroczystość, wszyscy płakali. Wszędzie potem były patriotyczne manifestacje. Nie wiem, jak długo jeszcze te krzyże będą stały. Takich uroczystych manifestacji, jak w 1991 roku, Straż Mogił Polskich już nigdy nie przeżyła. Przywieźliśmy nie tylko krzyże, ale i pomoc humanitarną. Początki Straży Mogił Polskich to z jednej strony była opieka nad mogiłami, a z drugiej strony to było wskrzeszenie polskości, dawanie nadziei tym Polakom, którzy zachowali polskość, że Polska istnieje, Że Polska pamięta o swych dzieciach i że o Polsce można mówić pełnym głosem, że o polskich bohaterach, którzy zginęli walcząc z totalitaryzmem, teraz, w latach 90. już można opowiadać.

A teraz za swoją polskość można okazać się w więzieniu.

– Myślę, że teraz Łukaszenko przywrócił najgorszy okres stalinowski. Kiedyś napisałem kilka książek na temat tak zwanej operacji polskiej.

Tak, ja pamiętam spotkanie z Panem profesorem jesienią 2019 w siedzibie ZPB oddział w Mińsku i premierę filmu o tamtych tragicznych wydarzeniach.

– Był taki okres, kiedy jedna z moich rozmówczyń powiedziała, że być Polakiem w Związku Sowieckim to jest to samo, co być Żydem w okresie okupacji niemieckiej. Bo było polowanie na Polaków. Bycie Polakiem to już był wyrok. I teraz Łukaszenko chce zrobić podobnie. To jest straszne.

I dlatego Andżelika Borys i Andrzej Poczobut są pozbawieni wolności?

– On po prostu chce zastraszyć własny naród i wmówić mu, że Polska cały czas myśli o tym, żeby zabrać Białorusi te tereny, gdzie Polacy stanowią większość. Oficjalna statystyka informuje, że na Białorusi w 2009 roku mieszkało koło 300 tys. Polaków. Oczywiście, to nie jest prawda, to między bajki można włożyć. W rzeczywistości znacznie więcej jest Polaków. Gdyby była prawdziwa demokracja i wolność, liczba Polaków wzrosłaby natychmiast trzykrotnie, a może i pięciokrotnie nawet. Tym bardziej, że Białorusini jako naród nie mają antypolskich nastrojów. Powiedziałbym nawet odwrotnie.

Historia pokazuje na przykładzie Ukrainy, jakie stosunki mogą być między narodami. Był taki okres, kiedy wydawało się, że to, co się stało między Polakami a Ukraińcami podczas II wojny światowej, jest na zawsze, a okazało się, że można, mając świadomość tego, że były takie krwawe okresy wzajemnej wrogości, jednocześnie budować w nowej płaszczyźnie przyjaźń między tymi narodami. I teraz ta niesamowita przyjaźń polsko-ukraińska powstała. Innej drogi nie ma. Wierzę, że jeszcze za naszego życia można będzie na ulicach białoruskich miast mówić „Jestem Polakiem” i być z tego dumnym.

Rozmawiałam niedawno we Wrocławiu z 93-letnią panią Marią Dutkiewicz. Jej ojciec Joachim Gill prawdopodobnie jest na tak zwanej „białoruskiej liście katyńskiej”. Jak Pan profesor myśli, czy jest szansa, że zobaczymy kiedyś tę całą listę?

– Oczywiście. System totalitarny polega na tym, że tam nic nie ginie praktycznie. Wydawało się, że w Związku Sowieckim Stalin i jego otoczenie, później Chruszczow, Breżniew, zrobią wszystko, żeby zniszczyć pamięć i prawdę o Katyniu. Okazało się, że wszystko w archiwach pozostało. Więc jestem absolutnie przekonany, że dokumenty są, to kwestia tylko upadku totalitaryzmu i zwycięstwa demokracji. Nie ma innej drogi. Stalin prawdopodobnie do końca życia nie mógł sobie wybaczyć, że zamordował i pochował polskich oficerów w rejonie Smoleńska, nigdy nie myślał, że Niemcy tam dojdą. Gdyby podejrzewał, że tak będzie, to na pewno zamordowałby ich gdzieś na Syberii i byłoby znacznie trudniej się dowiedzieć o tym.

Co Pan profesor myśli o absurdalnym terminie „ludobójstwo narodu białoruskiego”?

– W okresie międzywojennym polityka polska wobec Białorusinów nie była przemyślana i przyjazna. Ale z drugiej strony tuż za wschodnią granicą mordowano całą elitę narodu białoruskiego, wszystkich przywódców, natomiast tylko w Polsce Białorusini deputowani do parlamentu polskiego, nawet komuniści, mieli prawo wygłaszać swoje poglądy w demokratycznym parlamencie. W tamtych latach na terytorium Polski kształtowała się idea niepodległości Białorusi nie pod butem komunistycznym. I to, że dzisiaj mamy niepodległe państwo białoruskie, oczywiście wielka zasługa tej polskiej demokracji, ograniczonej, ale demokracji, w której Białorusini żyli w okresie międzywojennym w Polsce. Przecież wtedy powstała największa chłopska organizacja w Europie – Hramada, nie było większej organizacji chłopskiej w żadnym kraju europejskim. Mówienie o ludobójstwie narodu białoruskiego na terytorium RP jest absolutnie nie na miejscu. Jeżeli i było ludobójstwo, to raczej na wschodzie Białorusi, gdzie praktycznie żaden wolnomyślny poeta, pisarz, naukowiec białoruski nie przeżył.

Panie profesorze, niedawno w Polsce obchodzono rocznicę Powstania Warszawskiego. Czasami historycy mówią, że powstanie było nie w swoim czasie, że było niepotrzebne. To samo czasami słyszymy o protestach na Białorusi w 2020 roku. Jak Pan profesor jako historyk ocenia te wydarzenia?

– Nie wszyscy o tym wiedzą, ale Powstanie Warszawskie miało bardzo mocny akcent polsko-białoruski. Batalion Armii Krajowej, który znajdował się w Stołpcach, dotarł do Warszawy i brał udział w powstaniu. Kiedy powstanie wybuchło, dowódca AK gen. Bór-Komorowski wydał rozkaz o tym, że wszystkie jednostki Armii Krajowej muszą pomóc Warszawie. Wiele jednostek próbowało dotrzeć do Warszawy, ale jak dotrzeć, jeżeli po drodze linie kolejowe, wszędzie niemieckie wojsko, i praktycznie z takich dużych jednostek tylko ci nasi ze Stołpców dotarli do Warszawy. Kilkaset osób, z uzbrojeniem, i bardzo aktywnie walczyli w Puszczy Kampinoskiej, i niektórzy przeżyli!

W Powstaniu Warszawskim było bardzo dużo bohaterów z naszych terenów. Teraz i w Polsce, i w innych krajach pojawiają się prace, w których mówi się, że Powstanie Warszawskie to wielka tragedia, pomyłka, wymordowano elitę narodu polskiego. Ale moja opinia, bo też napisałem książkę o tym powstaniu – „Powstanie Warszawskie widziane z Moskwy” – jest taka: Polacy tą ogromną krwią w 1944 roku przekonali Stalina, że to naród, który gotów walczyć nawet w najbardziej beznadziejnej sytuacji o swoją wolność. I przez to w Polsce po wojnie został wprowadzony taki dość liberalny komunizm, nie było takiego strasznego powszechnego terroru. Armia Krajowa poniosła oczywiście dużo strat podczas walk z Armią Czerwoną, ale to nieporównywalne z tą wielką krwią, którą Stalin puścił innym narodom Związku Sowieckiego.

W Polsce nie było kołchozów, istniały małe przedsiębiorstwa prywatne. Ja już nie mówię o duchowej wolności. U nas w Związku Sowieckim dysydenci uczyli się języka polskiego tylko dlatego, żeby przeczytać niektóre zakazane książki. Osobiście prenumerowałem „Życie Warszawy”, dla mnie ta gazeta był jak „Wolna Europa” czy „Radio Swoboda”. Już nie mówię o teatrze, o kinie polskim, to było zupełnie coś innego. Polacy tą swoją wielką krwią przelaną podczas Powstania Warszawskiego wywalczyli sobie łagodniejszy system komunistyczny. Ta ofiara, ta krew była przelana nie na darmo. Mimo to że oczywiście to była straszna tragedia.

W jednym artykule o Domeyce przeczytałam, że gdyby nie emigracja, nie miałby takiej kariery, takich możliwości. Czy emigracja może być zjawiskiem pozytywnym?

– Jak najbardziej. Bardzo często. Trudno powiedzieć, czy Maria Skłodowska-Curie osiągnęłaby takie sukcesy gdyby pozostała w rozebranej przez zaborców Polsce. Wielu wybitnych przedstawicieli nauki, techniki dopiero na emigracji potrafili realizować swój potencjał. Co tu ukrywać, w dzisiejszej Rosji teraz jest ucieczka mózgów. Ci uciekinierzy od Putina później robią błyskotliwe kariery na Zachodzie. Z Białorusi też.

Rozmawiała Marta Tyszkiewicz z Wrocławia

 Znadniemna.pl

Najnowsze komentarze

  • W tekście jest mały błąd, dawny student Profesora, to Krzysztof Popiński, a nie Krzysztof Popielski.

Skomentuj

Skip to content