Nazywam się Pelagia Oleszkiewicz, z domu Szupicka. Urodziłam się 1 lipca 1932 roku w Warszawie, gdzie mieszkałam przez pierwsze cztery lata swego życia. Potem moi rodzice przeprowadzili się do Grodna: ojciec chciał być bliżej swojej rodziny.
Dla mnie szczęśliwe i bezpieczne dzieciństwo zakończyło się 1 września 1939 roku, gdy rozpoczęła się II wojna światowa. Sowiecka okupacja następnie pogłębiła dramat rodziny.
Rodzina mojej mamy pochodziła z Warszawy. Ojciec, Wacław Szupicki, mając 12 lat, udał się do polskiej stolicy, by zdobyć dobry zawód, uczył się tam na szewca, ładnie też rysował i bardzo lubił czytać książki. Znał sześć języków, w tym łacinę, której nauczył się u księdza, gdyż rozważał wstąpienie do seminarium duchownego. Miał opinię człowieka oczytanego. Pamiętam go z książką w ręku: gdy tylko nadarzała się wolna chwila, zawsze czytał.
W Warszawie udało mu się zdobyć posadę listonosza w więzieniu i cały czas tam pracował. Potem poznał moją mamę Jadwigę, z domu Wrzesień, ożenił się z nią. Miał wtedy 30 lat, mama zaś – 18. Do czterech lat wychowywałam się w Warszawie, przy mamie i babci. Ojciec w 1936 roku poprosił o prze-niesienie go na służbę do Grodna. Chciał w Grodnie wybudować dom, być może liczył na pomoc jednego ze swoich wujków, który był właścicielem cegielni w okolicach Grodna. Zdążył wybudować tylko tymczasowy domek, ażeby rodzina mogła w nim zamieszkać i nie trzeba było wynajmować mieszkania.
1 września 1939 roku ojciec jak zwykle poszedł na służbę. Gdzieś o godz. 10.00 sąsiadka powiedziała mamie, że mój tata zginął. Mama była z małym półrocznym braciszkiem na rękach i nie mogła pójść do więzienia. Poszłam razem z naszą sąsiadką. Gdy przyszłyśmy do więzienia, skierowano nas do kaplicy więziennej, w której stało pięć grobów. Podczas bombardowania miasta przez Niemców zginęło czterech strażników, w tym mój ojciec, oraz jeden więzień.
Stałam i w przerażeniu patrzyłam na te groby, sąsiadka uchyliła białą tkaninę, którą było przykryte ciało ojca. Zobaczyłam, że był uszkodzony mundur ojca, na poduszeczce była krew, miałam wrażenie, że ona nadal się sączy, zobaczyłam plecy ojca były czarne – jakby spalone.
Niemcy zrzucili pięć bomb na Grodno, trzy rzucono na most i lekko go uszkodzono, czwartą na kościół Farny, obecną bazylikę katedralną, piąta – od której zginął mój ojciec – trafiła na dziedziniec więzienia. Jeszcze było widać miejsce, gdzie spadła bomba, założono je deskami, po których przeszłyśmy do kaplicy. Mój ojciec był wśród pierwszych ofiar II wojny światowej w Grodnie. W jego kieszeni znaleziono zegarek, który się zatrzymał o godz. 07.55. Jeżeliby bombowiec przyleciał o 5 minut później, to ojciec wyszedłby już na pocztę i żył.
W następnych dniach też były bombardowania miasta, ucierpiały dzielnice żydowskie. Przez to pogrzeb ojca odbył się w nocy, nikt z nas nie był obecny na nim. Ojca pochowano na Cmentarzu Farnym. Później obok pochowano moją mamę, a kilka miesięcy temu tam spoczął mój brat.
Po przyjściu sowieckich okupantów, mama spaliła mundur ojca i czapkę, jego odznaki oraz dokumenty w piecu, bo bała się, że nas jako rodzinę pracownika polskiego więziennictwa, mogą wywieźć na Sybir.
Nasz dom znajdował się przy ulicy Rajgrodzkiej, obecnej ul. Gogola, stał ostatni na tej ulicy, za domem już był koniec miasta i ciągnęło się pole aż do Augustówka. Gdy zginął ojciec, to w rodzinie zapanował obraz nędzy i rozpaczy, mama nie pracowała, była wojna. Na trzeci dzień po tragedii mama otrzymała odszkodowanie za ojca, ale była wojna i już nic za te pieniądze nie można było kupić.
Potem już przyszli Sowieci i wszyscy żyliśmy w ciągłym strachu. Jeszcze za życia ojciec mówił mamie, że na wypadek wojny trzeba wyjechać do rodziny do Odelska, tam nie ma kolei, przemysłu i można przeczekać wojnę. Ojciec prosił o to brata.
Pamiętam, siedzieliśmy w domu, mama spakowała rzeczy na wypadek wywózki, ale nie mieliśmy żadnego zapasu jedzenia i przetrwać długą drogę nam byłoby trudno. Zapamiętałam taki obrazek: siedzimy wszyscy obok siebie, mama z braciszkiem i ja, jest noc, przez okno sączy się światło księżycowe i oświeca spakowane rzeczy i w tej samej chwili wchodzi do domu mężczyzna. To był brat ojca, który zabrał nas do Odelska. Gdy NKWD-iści przyszli po nas, już byliśmy w Odelsku.
Wróciliśmy do Grodna po przeszło roku. Mama poszła pracować do fabryki tytoniowej, braciszka oddano do żłobka, a mnie do ochronki. Wkrótce potem przyszli Niemcy. Przy Niemcach też zostawałam w ochronce, ale wkrótce Niemcy zrobili tam hotel (pałac nad Horodniczanką). Za Niemców mama otrzymywała mizerną pensję za pracę w fabryce, ale wynosiła w kieszeni tytoń i z niego się utrzymywaliśmy. To było niebezpieczne, mogła być za to rozstrzelana cała rodzina, ale mama nie miała innego wyjścia.
W domu było zimno, podczas deszczu przeciekał strych, żyliśmy przecież w prowizorce. W 1941 roku były straszne mrozy, nawet woda zamarzała w domu. Po wojnie pasłam krowy u gospodarzy w Adamowiczach i Mickiewiczach. Gdy było ciepło, jesienią i wiosną, przez dwa lata chodziłam do polskiej szkoły na ul. Północnej, a potem przez dwa lata do rosyjskiej. W zimie nie chodziłam, bo nie miałam butów. Mając 15 lat, poszłam do szkoły zawodowej fabryki obuwia, otrzymałam buty, sukienkę, mieliśmy zapewnione posiłki – dlatego tam poszłam. Po sześciu miesiącach nauki rozpoczęłam pracę w fabryce obuwia, trzeba było od-pracować dwa lata, wydawało się długo. Praca w fabryce na taśmociągu była nieciekawa, ale przepracowałam tam… aż 42 lata.
Chodziłam z przyjaciółkami na zabawy, w naszym towarzystwie były bardzo ładne dziewczyny, chłopcy zaniemeńscy byli z nas dumni, ale jednocześnie zazdrośni o nas. Gdy po zabawie albo po prywatce ktoś z chłopców z centrum miasta odprowadzał nas do domu, miał prawo towarzyszyć nam tylko do mostu, dalej był teren chłopców zaniemeńskich. Pewnego razu chłopak odprowadził mnie do domu, z powrotem musiał płynąć przez Niemen, trzymając ubranie w jednym ręku.
W zimie chodziliśmy na tańce do domu oficerów, tam były ładne podłogi, na których lekko się tańczyło, wokół były lustra. Chłopak przez salę szedł prosić dziewczynę do tańca z ukłonem, potem odprowadzał na miejsce, dziękował, całował w rękę. Ale w 1952 roku naszych wszystkich chłopców zabrano do sowieckiego wojska i rozesłano ich po całym Związku Sowieckim, a tu przyjechało dużo Rosjan. Na tańcach oni zachowywali się po chamsku. Takie zachowanie było nie do przyjęcia, przestałyśmy chodzić na potańcówki, a życie towarzyskie przeniosło się do domów prywatnych.
Potem wyszłam za mąż, urodziłam dwójkę dzieci, syna i córkę, mam wnuków i prawnuków. Życie mnie nie rozpieszczało, trzeba było pokonać dużo problemów w życiu prywatnym i patrzyć jak niszczono w czasach sowieckich to, co było dla nas, Polaków, ważne. Pamiętam, jakim ogromnym wstrząsem dla ludzi było zniszczenie Fary Witoldowej. Gdy szłam do pracy, fabryka wtedy była przy ul. Piłsudskiego (Lenina), to oglądałam dziwne straszne miejsce – widok bez świątyni był przerażający. Jeszcze bardziej ludzi byli przerażeni, gdy urzędnicy przyszli z dokumentami, że mają zburzyć kościół farny, obecną katedrę. Władze miały poszerzyć ulicę i kościół w tym przeszkadzał. Wtedy wierni zamknęli kościół, wszystkie drzwi i przez ponad miesiąc ludzi na kolanach modlili się na schodkach świątyni z różańcami w ręku. Przez całą dobę, w dzień i w nocy. Władze odstąpiły od swego zamysłu, ale nałożyły na kościół ogromne podatki. Przez prawie 30 lat nie było w nim księdza… Było dużo radości, gdy zaczęły się odradzać świątynie, życie religijne, powstało polskie stowarzyszenie. Od samego początku, od 1988 roku, jestem w Związku Polaków, legitymację wręczał dla mnie pierwszy prezes ZPB Tadeusz Gawin.
Not. Irena Waluś/Magazyn Polski, Nr9 2017 rok
Znadniemna.pl
józef III / 3 września, 2022
Piękne, dużo zdrowia !
/