HomeHistoriaKresowianka Bożena Słupska opowiada o stanie wojennym i „Solidarności”

Kresowianka Bożena Słupska opowiada o stanie wojennym i „Solidarności”

 – To był straszny, a jednocześnie piękny czas – opowiada w wywiadzie z naszą wrocławską korespondentką o swojej działalności w „Solidarności” i stanie wojennym urodzona na Kresach wrocławianka Bożena Słupska. Dzisiaj przypada 41. rocznica powołania w Polsce Ludowej Wojskowej Rady Ocalenia Narodowego (WRON) – junty wojskowej, która ogłosiła w kraju stan wojenny.

Bożena Słupska, kresowianka, działaczka „Solidarności” w okresie stanu wojennego

Wrocław nie jest rodzinnym miastem dla urodzonej w 1938 roku na Kresach Bożeny Słupskiej. Przyjechała tu dopiero na studia, lecz spędziła w tym mieście cale życie i uważa, że jego najważniejsze etapy są związane właśnie z Wrocławiem.

Od kiedy Pani mieszka we Wrocławiu?

– Studia rozpoczęłam w 1956 roku. Po zakończeniu studiów dostałam pracę w Urzędzie Miejskim, po dwóch latach zaproponowano mi pracę w Urzędzie Wojewódzkim, w którym pracowałam do 1970 roku, a potem podjęłam pracę w  Środzie Śląskiej. Przyszedł rok 1980, powstała „Solidarność”. Bardzo się zaangażowałam w ten ruch, bo przede wszystkim wiązało się to z usamodzielnieniem Polski jako państwa, uniezależnieniem się od Związku Radzieckiego, który zniszczył mojego ojca (był zamordowany w Charkowie w 1940 przez NKWD). Ten ruch dla mnie był początkiem wyzwolenia się. Ale niestety ten ruch bardzo krótko mógł się rozwijać swobodnie, ponieważ już  13 grudnia 1981 wprowadzono stan wojenny.

Jak Pani się dowiedziała o tym?

Budzę się rano, ja to pamiętam doskonale, to była niedziela, włączyłam telewizor i widzę taki obraz: przewrócony biały orzeł (to była flaga z godłem – aut.) i na tym tle – Jaruzelski w mundurze mówi, że Solidarność tak rozchwiała państwem, że „chaos i demoralizacja przybrały rozmiary klęski. Już nie dni, lecz godziny przybliżają ogólnonarodową katastrofę”, nas, działaczy Solidarności, nazwał agresywnymi ekstremistami i ogłosił „zgodzie z postanowieniami Konstytucji” wprowadzenie stanu wojennego na obszarze całego kraju. Było to przerażające! Nie mogłam sama z tym w domu być, miałam potrzebę z kimś się skontaktować, ubrałam się i wybiegłam na ulicę. Tramwaje nie chodziły, autobusy nie jeździły, widzę – jeżdżą samochody opancerzone, pojazdy wojskowe, wojsko w mundurach.

Milicyjna armatka wodna z czasów PRL – eksponat wystawy w Centrum Historii Zajezdnia we Wrocławiu

Zimno wtedy było?

Bardzo, mróz – ostra zima była wtedy. Na ulicach stały żelazne kosze z węglem (nazywane koksiakami – aut.) i żołnierze tam się ogrzewali. I tak było przez wszystkie następne dni i tygodnie. Potem wjechały czołgi, odbyła się pacyfikacja wielkich zakładów pracy na Grabiszyńskiej. Strasznie przeżywaliśmy okropności stanu wojennego. Zaraz po Nowym roku przyszedł do mnie wicestarosta i namawiał mnie, żebym się wypisała z „Solidarności”.

Wszyscy wiedzieli, że Pani jest w „Solidarności”?

Tak, wiedzieli! Przedtem tego nie trzeba było ukrywać, to była wolna organizacja, dopiero podczas stanu wojennego wydali dekret o unieważnieniu „Solidarności”. A ponieważ była radcą prawnym w instytucji państwowej, absolutnie nie wolno było być członkiem „Solidarności”. Lecz odpowiedziałam, że nie wypiszę się z „Solidarności”, bo takie mam przekonania, więc dostałam wypowiedzenie z pracy – zwolnili mnie. Byłam jedynym żywicielem syna, który jeszcze chodził do szkoły, zostaliśmy bez środków do życia. Ale spotkałam się z wielką serdecznością ze strony ludzi. Pamiętam, jak odchodziłam z pracy, to miejscowi ludzie dowiedzieli się o tym i przynosiły kwiaty. Kiedy pracowałam, dużo pomagałam ludziom, ale nigdy żadnego kwiatka nie wzięłam, bo uważałam, że robię to w ramach swoich obowiązków, ale wtedy, w tym dniu, przyjmowałam od ludzi kwiaty, w końcu miałam całe wiadro kwiatów! Było mi miło, że ludzie są po mojej stronie, po stronie „Solidarności”. Kiedyś przychodzę do domu, a syn mówi „Mamo, tu są dwie skrzynki, ktoś przywiózł”. Wtedy wszystko było na kartki, a zwolniony nie miał ich. W skrzynkach były kilogram mąki, kilogram cukru, jakaś kasza, warzywa, słoiki z przetworami własnej roboty. To był piękny gest solidarności. Tacy ludzie byli, bezimiennie zostawili to. Potem we Wrocławiu znaleźli się przyjaciele, którzy załatwili mi pracę, całkiem nie w zawodzie. Dzięki „Solidarności” ludzie bardzo pomagali sobie nawzajem.

Co Pani robiła po wprowadzeniu stanu wojennego?

Aktywnie włączyłam się we wszystkie protesty przeciw wprowadzeniu stanu wojennego i władze. Wrocław w owych czasach był bardzo silną bazą „Solidarności” i rzeczywiście we Wrocławiu bardzo dużo się działo, mimo to, że kierownictwo „Solidarności” było aresztowane. To był okres straszny, za byle co można było wpaść, a jednocześnie piękny, wzniosły, budujący. Widać było, jak ludzie dążą do wolności. Wtedy powstała „Solidarność Walcząca”. Nie byłam jej członkiem, ale pomagałam, w mieszkaniu mojej mamy, w którym rozmawiamy, był punkt kontaktowy, przynoszono prasę, trzymano ryzy papieru, które potem przekazywano do podziemnych drukarni.

To było niebezpiecznie?

Bardzo niebezpiecznie. Wieczorami, przed godziną milicyjną po ciemku roznosiłam prasę nielegalną.

Co jeszcze Pani robiła jako działaczka „Solidarności”?

Dość często były manifestacje, w których zawsze brałam udział i byłam kilka razy zatrzymana. Pierwszy raz 1 maja 1983 we Wrocławiu podczas oficjalnego pochodu zorganizowanego przez władze. Bardzo mało ludzi brało w nim udział. Mój kolega zaproponował zrobić zdjęcia tego pochodu, żeby pokazać, że ludzie nie popierają władzy. Stanowiłam ochronę mojego kolegi, ale w pewnym momencie ktoś z tyłu wykręcił mi ręce. Zaprowadzili nas na komendę milicji przy pl. Muzealnym. Byłam przesłuchiwana przez sześć godzin, potem zawieziono mnie do domu na rewizję, potem z powrotem na komendę. Proponowano mi współpracę, mieszkanie, dobre studia dla syna, który był w klasie maturalnej, ale byłam nieugięta. Wtedy wsadzono mnie do celi jako nr 492. Wiedziałam, że często działaczy „Solidarności” lokują z przestępcami, trochę się tego bałam. Pierwsze słowa, które usłyszałam w celi „Polityczna czy kryminalna”. Nie wiedziałam co powiedzieć, kobieta z pryczy popatrzyła na mnie: „E, polityczna…” Wiedziałam, że są rożne metody wyciągnięcia informacji z uwięzionych, więc byłam powściągliwa, położyłam się w czym byłam na drewnianej pryczy i wyobrażałam, że jestem w schronisku turystycznym (przez całe życie Bożena Słupska była przewodnikiem górskim – aut.). Po 48 godzinach mnie wypuszczono.

Czy bała się Pani, że nie wypuszczą?

To pierwsze zatrzymywanie zrobiło silne wrażenie, kolejne już nie, to była normalka (pani Bożena się śmieje). W sumie zatrzymywali mnie cztery razy, ostatni raz w 1987 roku, kiedy przyszłam odwiedzić znajdującego się pod aresztem domowym wykładowcę Chrześcijańskiego Uniwersytetu Robotniczego, w zajęciach którego brałam aktywny udział, bo tylko tam można było uczyć się niezakłamanej historii z wykładów i nielegalnie wydanych podręczników. Po zatrzymaniach była rozprawa, świadkami byli funkcjonariusze, wyrokiem była kara grzywną w najwyższej wysokości. Czasami zatrzymanych było tak dużo, że w aresztach brakowało miejsc i przewożono nas do Legnicy albo do innych miast. „Solidarność” starała się zapewnić dla zatrzymanych adwokata, jakąś inną pomoc. Pewnego razu dostałam wyrok za to, że miałam w plecaku nielegalnie wydaną książkę Teresy Torańskiej „Oni” (książka, zawierająca zbiór wywiadów przeprowadzonych w latach 1980–1984 przez Teresę Torańską z komunistycznymi dygnitarzami okresu Polski Ludowej, sprawującymi władzę w latach 40. i 50. XX wieku – aut.). Mimo to pewnego razu wracając z pierwszej i ostatniej mojej wycieczki do Francji przewiozłam przez granicę stos numerów „Kultury” za 1986-87.

Egzemplarze paryskiej „Kultury”, które Bożena Słupska przywoziła do Polski

Jak Pani potrafiła zapłacić grzywnę?

Grzywna była horrendalna, zarobki moje były bardzo skromne, częściowo pomagali ludzie, ale generalnie wypłaciłam sama.

Jakie znaczenie mają dla Pani tamte wydarzenia? Może Pani chciałaby zapomnieć o tamtych trudnych czasach?

Kiedy myślę o swoim życiu, za najważniejsze okresy uważam właśnie okres „Solidarności”, stanu wojennego i lata 1996-2016, kiedy zajmowałam się organizacją Festiwali Kultury Kresowej we Wrocławiu.

Przez całą naszą rozmowę powstaje wrażenie, że Pani opowiada o tym, co w tym czy innym stopniu odbywało się i odbywa obecnie na Białorusi, tam, gdzie mieszkali Pani przodkowie.

Wierzę, że ten nieludzki reżim padnie. Lecz nie tak szybko. My walczyliśmy przez dziewięć lat.

Marta Tyszkiewicz z Wrocławia

Brak komentarzy

Skomentuj

Skip to content