Prelekcję o jeziorze Narocz, zwanym także Morzem Kresowym albo Wileńskim, wygłosił pod koniec maja w ramach 27. Kresowej Środy Literackiej, zorganizowanej przez Fundację Pomorskich Kresowian – Tomasz Kuba Kozłowski, wybitny znawca Kresów z warszawskiego Domu Spotkań z Historią.
Prelegent nadał swojemu wystąpieniu tytuł „Narocz – Śniardwy II Rzeczypospolitej”. W ten sposób podkreślił, iż to właśnie jezioro Narocz było największym polskim akwenem wodnym zarówno w przedwojennej Polsce, jak też w Rzeczypospolitej Obojga Narodów, zanim w granicach Polski znalazły się „ziemie odzyskane” z największym obecnie w Polsce jeziorem Śniardwy, leżącym dawniej w granicach Prus Wschodnich.
Jezioro Narocz, leżące obecnie w granicach rejonu miadziolskiego w obwodzie mińskim Republiki Białorusi, należało do historycznej Wileńszczyzny. Nie przypadkiem zatem historia tego akwenu jest ściśle związana z polskim Wilnem i szeroko pojętą Ziemią Wileńską.
„Perła polskiej północy”
O samym jeziorze pisały zresztą najlepsze związane z Wilnem i Wileńszczyzną pióra II Rzeczypospolitej. W książce „Autodenuncjacja”, będącej zbiorem autobiograficznych artykułów, pisanych przez Sergiusza Piaseckiego, możemy, na przykład, znaleźć opis wyprawy pisarza nad Narocz. Opisując uroki przyrody Kresowego Morza, autor używa poetyckiej metafory, nazywając jezioro „perłą polskiej północy”.
W II Rzeczypospolitej jezioro Narocz było popularnym miejscem wypoczynku. Polacy często woleli odpoczynek nad Naroczą, niż wyprawy nad polski Bałtyk. Zakochany w Naroczy ojciec polskiej fotografii Jan Bułhak pisał o Kresowym Morzu tak:
„Podobnie jak nasz Bałtyk, ma doskonałe plaże z drobnym i czystym piaskiem, z wysoką i czystą falą; ma przeźroczystą głębię twardego równego dna, a gdzieniegdzie nawet przygięte wiatrem zachodnim karłowate sosny tak charakterystyczne dla pejzażu nadmorskiego. Odznacza się także rozmaitością terenów brzegowych, od zaklęsłych moczarzysk do wzniosłych wzgórz leśnych, stromo panujących nad ogromem wielkiej przestrzeni (…)”.
W 1935 roku Jan Bułhak wydał album, którego tytuł brzmiał „Narocz. Największe jezioro w Polsce. 38 ilustracji autora”.
Prekursorzy nadnaroczańskiej turystyki
Byli nimi „Włóczędzy Wileńscy” czyli klub studencki Uniwersytetu im. Stefana Batorego w Wilnie. To właśnie oni organizowali pierwsze wycieczki nad Narocz, organizując między innymi spływy szlakami wodnymi, prowadzącymi od Naroczy do samego Wilna. Apogeum tej działalności stało się oswojenie szlaku, którego trasa biegła po Wilii, Dziśnie, a nawet strumykach połączonych m.in. z jeziorami brasławskimi i prowadziła z Wilna do Naroczy i z powrotem do Wilna. Wodne przygody „włóczęgów wileńskich” opisywano szczegółowo w reportażach ukazujących się w studenckiej gazetce „Włóczęga”.
Kupa przemianowana w Narocz
Na rozwój przedwojennej turystyki największy wpływ miała renowacja dawnej, niemieckiej linii wąskotorowej. Gdy przedłużono ją do brzegu jeziora, dojazd stał się łatwiejszy. Mało znaną ciekawostką jest, iż w związku z doprowadzeniem linii kolejowej nad brzeg Naroczy postanowiono przemianować wieś, w której znalazła się stacja końcowa. Wioska, nosząca wcześniej nazwę Kupa, przyjęła nazwę Narocz od nazwy jeziora. Narocz stała się celem wielu prywatnych i grupowych wyjazdów młodzieży i pasjonatów żeglugi, zrzeszonych w działającej wówczas „Lidze Morskiej i Kolonialnej”.
Sport nie dla wszystkich
Trzeba powiedzieć, że „Liga Morska i Kolonialna” odegrała znaczącąII rolę w promocji jeziora Narocz. Corocznie organizowała ona kursy żeglarskie dla młodzieży, spływy kajakowe, regaty i zawody.
Rozwojowi turystyki sprzyjały stosunkowo niskie ceny za pobyt w okolicach jeziora. Wahały się w przedziale od 1 do 1,50 zł za nocleg w schroniskach szkolnych oraz od 3 do 3,50 zł za pobyt w ośrodku prywatnym.
Terminy obozów, organizowanych przez Ligę Morską Kolonialną były dwa: 1–28 lipca albo 1–28 sierpnia. Kurs kosztował niemało – 50 zł – ale był, chyba, „do udźwignięcia” przez nauczycieli, urzędników czy wojskowych. Władze ligi zdawały sobie sprawę z tego, że oferta trafia głownie do dzieci zamożniejszych rodziców.
W dodatku „Plus Minus” do dziennika „Rzeczpospolita” z 15 września 2016 roku czytamy, iż o zamożności wczasowiczów, biorących udział w obozach Ligi Morskiej Kolonialnej świadczyły zalecenia, co należy wziąć ze sobą obóz.
Punkt „Wyekwipowanie uczestników” brzmiał kategorycznie: „a) niezbędne (zabrać obowiązkowo): beret, ciepłe ubranie, sweter, pantofle z miękkimi (ewent. gumowymi) podeszwami, wygodne buciki, 2 pary ciepłych skarpet, 2 zmiany bielizny, 2 koszule nocne lub 2 piżamy, kostium kąpielowy, krótkie spodenki gimnastyczne (dla chłopców), 4 chustki do nosa, worek na brudną bieliznę, koc ciepły, 2 prześcieradła, jasiek, 2 ręczniki, mydło, szczotkę i pastę do zębów, grzebień i lusterko, oraz szczotkę i pastę do butów, nici, guziki, igły itp.”.
Ciekawszy jest podpunkt „b) pożądane: białe długie spodnie i granatowa koszulka (spódniczka granatowa i biała bluzka z kołnierzem marynarskim), aparat fotograficzny, zegarek, lornetka, instrumenty muzyczne, książki z dziedziny żeglarstwa, płaszcz nieprzemakalny, mocny nóż, latarka elektryczna”.
Z przytoczonych opisów wynika, że z pewnością żeglarstwo nie było sportem dla wszystkich.
Sama Liga Morska i Kolonialna organizacją elitarną jednak nie była.
Dziś wspominana jest głównie z powodu ekstrawaganckiego programu podboju zamorskich kolonii, ale przecież to nie dlatego była tak popularna. Uderzała w czułe struny – dostarczała Polakom wiedzy o morzu. Rozbudzała ich marzenia, ale też prowadziła konkretne akcje, które bardzo się wtedy podobały. Na przykład zbiórkę na Fundusz Obrony Morskiej. Dzięki temu udało się sfinansować budowę okrętu podwodnego „Orzeł”. Tego samego, który we wrześniu 1939 roku zasłynie w obronie Wybrzeża. Zostanie potem internowany w Estonii i uprowadzony przez polskich marynarzy do Wielkiej Brytanii, by w równie spektakularny sposób zaginąć podczas patrolu na Morzu Północnym na przełomie maja i czerwca 1940 roku. Nurkowie szukają ORP „Orzeł” do dziś.
Taniej niż w Poroninie
W latach 30. dziennikarze lubili narzekać, że okolice jeziora są wyłącznie dla mniej wymagających letników „wędrujących z miejsca na miejsce, zadowalających się prymitywnymi wygodami i niewybrednym oraz bardzo skromnym pożywieniem” – skarżył się w kwietniu 1937 roku dziennikarz miesięcznika „Touring”, pisma Polskiego Touring Klubu. Organizacja ta skupiała zamożniejszych turystów, często tych już zmotoryzowanych.
Rzeczywiście, trudno mówić o jakiś szczególnych wygodach, gdy całodzienne utrzymanie w pensjonacie kosztuje ledwie 3–3,50 zł. W tym samym czasie w kurortowych Zaleszczykach cena za pokój wynosiła 5–6 zł za dobę, a w Juracie nawet 8 zł „z całkowitym wykwintnym utrzymaniem”. Droższy od okolic Naroczy był nawet Poronin, gdzie za nocleg trzeba było zapłacić 4 zł.
Schronisko szkolne w kilku salach przyjmowało po 100 osób dziennie. „Opłata za nocleg: dorośli 1 zł, młodzież szkolna 50 gr. Za pościel (dwa prześcieradła i poszewka) dopłata 25 gr. jednorazowo. Wyżywienie na miejscu” – informowano. Jednak i tu można było znaleźć bardziej wyszukane rozrywki. Do dyspozycji gości było pięć żaglówek i 40 kajaków.
Choć, szczerze mówiąc, dla kajakarzy jezioro bywa monotonne, co zauważył już najbardziej chyba znany kajakarz wśród dziennikarzy, nasz krajan Melchior Wańkowicz. „Bezmiar Naroczy nudniejszy z kajaka niż z brzegu” – będzie wspominał w „Zielu na kraterze” wyprawy z córkami, Krystyną i Martą. Autorzy przewodników musieli być tego samego zdania, bo polecali siedmiodniową wycieczkę kajakową na trasie Narocz–Wilno. „W miejscowościach Narocz nad Naroczanką, w Żodziszkach i Michaliszkach nad Wilją w lokalach szkół powszechnych schroniska noclegowe, po 10 sienników – opłata za nocleg 20 gr.”.
Kobylnik
Centralnym punktem pojezierza było miasteczko Kobylnik, gdzie mieścił się zarząd Komisji Letniskowo-Turystycznej. „Zabudowa zwarta. Na miejscu lekarz, apteka, urząd pocztowy” – informowano.
Lidia Lwów, legendarna żołnierz Armii Krajowej, sanitariuszka i działaczka kombatancka, będąca córką inżyniera agronomii, pracującego na pojezierzu naroczańskim, tak zapamiętała miasteczko:
„W Kobylniku mieszkali sami Polacy, oczywiście była też społeczność żydowska. Okoliczne miasteczka przed wojną miały charakter wyłącznie polsko-żydowski, natomiast na wsi było różnie. Wyraźnie zarysowana była tożsamość religijna katolików i prawosławnych. Tożsamość narodowa nie była już taka wyrazista. Były tu liczne zaścianki szlacheckie. Ich mieszkańcy uważali się za Polaków i mieli bardzo patriotyczne poglądy. Natomiast jeśli chodzi o chłopów, to rozgraniczenie, kto jest Polakiem, a kto jest Białorusinem było trudne” – wspominała w jednym z wywiadów. Jej intuicję potwierdzali ówcześni etnografowie.
Za parę lat ten świat runie, a ona, wówczas jeszcze skromna uczennica gimnazjum w Święcianach, przejdzie do historii jako jedna z ikon Żołnierzy Wyklętych, sanitariuszka „Lala” od majora „Łupaszki”.
Bunt rybaków
Pojezierze naroczańskie to były biedne wsie i miasteczka. Dziennikarze, którzy się tu zapuszczali opisywali nędzę większą niż gdzie indziej – efekt rozbiorów i ruiny gospodarczej z okresu I wojny światowej. Ale choć Polakom z innych rejonów kraju zdarzało się traktować miejscowych jako pozbawionych woli i rozumu wieśniaków, oni także potrafili postawić się władzy. Słynny na całą bodaj Polskę strajk wybuchł w zimie 1936 roku. Zbuntowali się naroczańscy rybacy, którym za prawo połowu ryby w Naroczy kazano płacić, czyli uczyniono z odwiecznego zajęcia zarobkowego miejscowych chłopów działalność licencjonowaną.
Po stronie rybaków stanął Józef Mackiewicz, który sprawę opisał w reportażach w cyklu „Bunt Narocza” oraz posłanka na Sejm okręgu wileńskiego Wanda Pełczyńska, żona pułkownika, pisująca do warszawskich gazet.
„Bunt Narocza” wszedł do wydanego jeszcze przed wojną zbioru kresowych reportaży Mackiewicza „Bunt rojstów”. Recenzje napiszą najważniejsi wówczas publicyści, m.in. Ksawery Pruszyński w „Wiadomościach Literackich” i Karol Zbyszewski w „Prosto z Mostu”.
Żeglarstwo na ślizgowcach
Józef Mackiewicz, który „nad Naroczą – jak pisał Zbyszewski – był nie raz kajakiem, ale sto razy w najróżniejszych porach roku” też uważał, że region jest słabo wykorzystany turystycznie. Wierzył, że miejsce ma potencjał nie mniejszy niż Krynica, Zaleszczyki czy Gdynia.
Odpoczynek nad Naroczą dla wielbicieli aktywności fizycznej i sportów ekstremalnych ofiarował jednak niespotykaną nad morzem atrakcję. Uprawiano tutaj „sport żeglarstwa lodowego na ślizgowcach”.
Ślizgowiec – rodzaj drewnianego pomostu opartego na łyżwach i rozpędzanego siłą wiatru, wiejącego w stojący na nim żagiel, rozwijał prędkość ponad 100 km na godzinę.
„Jakaś zachodnia Białoruś” i mord na akowcach
Narocz nigdy nie została kurortem równym Krynicy. We wrześniu 1939 roku wybuchła wojna. „Siedemnastego gruchnęła wieść, że Sowiety weszły przez pustą granicę. Zaczęła się okupacja. Czerwoni zaczęli robić swoje. Raptem okazało się, że jesteśmy jakąś zachodnią Białorusią ” – wspominała Lidia Lwow.
Wiosną 1943 roku wstąpiła do pierwszego w okolicy oddziału Armii Krajowej. Na jego czele stał ppor. Antoni Burzyński „Kmicic”. Grupa szybko się rozrastała, w czerwcu było w niej 120 osób, a na przełomie lipca i sierpnia już 300. Problem polegał tylko na tym, że działali tu też partyzanci sowieccy, a Stalin miał wobec tych terenów zupełnie inne plany niż Polacy. Konfrontacja między Polakami a Sowietami była zatem jedynie kwestią czasu, ale o tym nikt jeszcze nie wiedział.
Na początku obie grupy przeprowadziły nawet parę wspólnych akcji przeciwko Niemcom i współpracującym z nimi Białorusinom. Wkrótce komuniści uznali jednak, że czas skończyć z pozorami. Szef sowieckich partyzantów pułkownik Fiodor Markow po raz pierwszy zastosował manewr, który Sowieci powtórzą potem znowu w innych miejscach. I – zdumiewające – akowcy zawsze będą się na to nabierać.
26 sierpnia 1943 roku Markow zaprosił „Kmicica” i kilku oficerów z jego sztabu na naradę. Tam Polacy zostali napadnięci, rozbrojeni i poddani przesłuchaniom. „Kmicica” rozstrzelano. W tym samym czasie bazy akowców zostały rozbite. Sowieci zamordowali 50 Polaków. Potem jeszcze 30.
Postscriptum
Niedobitki „Kmicica”, w tym sanitariuszka „Lala”, zasiliły oddział Zygmunta Szendzielarza „Łupaszki”, późniejszej legendarnej 5. Brygady Wileńskiej AK.
Melchior Wańkowicz po 17 września 1939 roku przekroczył granicę w Zaleszczykach. Z Armią Andersa przemierzył szlak od Iranu po Włochy. Na emigracji został do 1958 roku. Jego córka Krystyna zginęła w Powstaniu Warszawskim, a Marta zamieszkała w Stanach Zjednoczonych.
Józef Mackiewicz w maju 1943 roku, po odkryciu przez Niemców grobów polskich oficerów, za zgodą władz podziemnych wyjechał do Katynia. Dla komunistów stał się śmiertelnym wrogiem. Jego książki w PRL nigdy zostały wydane. On sam zmarł na emigracji.
Pracownia Jana Bułhaka z 50 tysiącami skatalogowanych negatywów spłonęła w czasie walk o Wilno. Ostatnią pracą na Kresach legendarnego fotografa były zdjęcia miasta z pierwszych dni po wkroczeniu Armii Czerwonej 13 lipca 1944 roku. Bułhak będzie jeszcze fotografował popowstaniową Warszawę i zburzony Wrocław. Zmarł 4 lutego 1951 roku w wieku 85 lat w Giżycku podczas ostatniej swojej wyprawy z aparatem.
Fiodor Markow dostał tytuł Bohatera ZSRR. Został wysokim działaczem partyjnym, deputowanym do Rady Najwyższej Białoruskiej SRR. Po śmierci Markowa w Mołodecznie stanęło jego popiersie, a ulice w kilku miasteczkach wokół jeziora Narocz nazwano jego imieniem.
Znadniemna.pl na podstawie prelekcji Tomasza Kuby Kozłowskiego oraz artykułu pt. „Narocz, największe jezioro II RP”, opublikowanym w dodatku „Plus Minus” do dziennika „Rzeczpospolita” z dnia 15 września 2016 r.
Marek, zagorzaly turysta kajakowy ( kajakowiec ) / 30 czerwca, 2024
Ciekawy opis plus fotografie ktorych nie znalem pomimo ze wiele o Naroczy i okolicach czytalem. Pozdrawiam
/