Polacy mobilizują się przed powszechnym spisem ludności na Białorusi. Chcą pokazać, ilu ich na prawdę jest.
– Do naszych drzwi zapukają rachmistrzowie, by zadać nam różne pytania. Dla nas, Polaków na Białorusi, jedną z najważniejszych rubryk jest pytanie o narodowość i język ojczysty. Nie jesteśmy na Białorusi emigrantami, jesteśmy u siebie – zwraca się do Polaków na Białorusi działająca w Polsce Fundacja Młode Kresy, która zrzesza Polaków pochodzących z Białorusi, Litwy i Ukrainy. Fundacja symbolicznie rozpoczęła 17 września kampanię „Pamiętam, kim jestem”, w 80. rocznicę sowieckiej agresji na Polskę. Rozpoczęta w sieci akcja szybko przeniosła się na przystanki autobusowe i słupy reklamowe.
W ten sposób kobieta ze słynnego amerykańskiego plakatu propagandowego „We Can Do It!” (mobilizowała pracowników amerykańskich fabryk w czasie II wojny światowej) dostała biało-czerwoną naszywkę i apeluje do Polaków w wielu miastach Grodzieńszczyzny, by deklarowali swą narodowość.
Zniknęło sto tysięcy
Wszystko z powodu spisu powszechnego, który na Białorusi rusza 4 października i potrwa do końca miesiąca. W 2009 r. – podczas poprzedniego – w powietrzu rozpłynęło się ponad 100 tys. Polaków. Z jego danych wynika, że narodowość polską zadeklarowało niespełna 295 tys. osób. Tymczasem w 1999 białoruski urząd statystyczny odnotowywał niemal 400 tys. mieszkających na Białorusi Polaków. – Nie ufam rezultatom poprzednich spisów powszechnych. Urzędnicy celowo zaniżają ilość Polaków mieszkających na Białorusi. Tak samo jak to robili ich komunistyczni poprzednicy. Komunistom w czasach ZSRR, jak i postkomunistom teraz przeszkadzają proeuropejskie, wolnościowe nastroje Polaków, nie podoba im się nasza wizja historii. Właśnie dlatego traktują nas jako element obcy, który należy jak najszybciej wynarodowić i zrusyfikować – mówi „Rzeczpospolitej” mieszkający w Warszawie szef Fundacji Młode Kresy Mirosław Kapcewicz. Pochodzi z Lidy, leżącej nieco ponad 100 km na północny wschód od Grodna.
Mówi o problemach mieszkających na Białorusi Polaków, o których mówi się od co najmniej kilkunastu lat. – Brak szkół oraz przedszkoli z polskim językiem nauczania – to jest najważniejszy problem dla Polaków na Białorusi. Mamy kilka miast i miasteczek na zachodniej Białorusi, gdzie Polacy stanowią większość, aczkolwiek nie ma tam żadnej szkoły państwowej z językiem polskim jako wykładowym – mówi.
Usuwanie polskości
Przypomina też o Związku Polaków Białorusi (ZPB), który od 2005 r. działa w warunkach nieuznawalności przez władze w Mińsku. Wtedy organizacji odebrano wszystkie 16 Domów Polskich, wybudowanych za pieniądze polskich podatników. Dzisiaj wykorzystywane są do celów komercyjnych przez rządowy Związek.
Szefowa ZPB Andżelika Borys popiera akcję „Pamiętam, kim jestem”, ale nie wierzy, że to jakoś przełoży się na liczby, które ostatecznie poda białoruski urząd statystyczny. – Myślę, że zostaną one zaniżone tak jak poprzednio. W ten sposób władze będą uzasadniać wypychanie języka polskiego z systemu edukacji państwowej. A na Białorusi mieszka o wiele więcej niż 300 tys. Polaków – mówi „Rzeczpospolitej” Borys.
Piękne obietnice
Polscy politycy od kilku lat podróżują do Mińska, do Warszawy przyjeżdżają stamtąd urzędnicy i parlamentarzyści. Mińsk ciągle zapewnia, że „wszystkie problemy da się rozwiązać”. Warszawa pokornie czeka na ich rozwiązanie, a tymczasem sytuacja Polaków na Białorusi jest coraz gorsza. Tak mniej więcej wyglądają obecnie polsko-białoruskie relacje. Szef MEN Dariusz Piontkowski odwiedził 16 września białoruską stolicę i spotkał się ze swoim białoruskim odpowiednikiem. – Jeśli uda się protokół uzgodnić w komisji roboczej, to wówczas w Warszawie podpisalibyśmy umowę. Jest to kwestia głównie otwierania klas z językiem polskim tam, gdzie pojawią się chętni oraz pozostawienia tego elementu, w którym Polacy mogą zdawać maturę w języku polskim, tak jak to było dotąd – mówił wtedy Piontkowski, cytowany przez Polskie Radio. Na pytanie „Rzeczpospolitej” w sprawie postępów rozmów, MEN nie odpowiedział. Nieoficjalnie „Rzeczpospolita” się dowiedziała, że do podpisania umowy edukacyjnej z Białorusią droga jest jeszcze bardzo daleka.
– W tym roku po raz kolejny do polskiej szkoły w Grodnie nie zostali przyjęci wszyscy chętni, masowo likwiduje się nauczanie języka polskiego w szkołach. Jeszcze kilka lat temu języka polskiego uczyło się 2 tys. uczniów, teraz pozostało 400. Władze mówią, że nie ma chętnych, ale we wspieranych przez ZPB szkołach społecznych i na komercyjnych kursach językowych polskiego uczy się aż 6 tys. uczniów – mówi Borys.
Opinia dla „Rzeczpospolitej”
Andrzej Poczobut, Polski dziennikarz z Grodna i wieloletni działacz Związku Polaków na Białorusi
Władze w Mińsku obrały wobec Warszawy taką taktykę: ciągle obiecywać i szybko o tych obietnicach zapominać. Nie robią żadnych postępów.
Panuje tu przekonanie, że Polaków na Białorusi nie ma, są jedynie „spolonizowani Białorusini”. Co ciekawie, taką opinię od lat wygłaszają i rozpowszechniają zarówno władze w Mińsku, jak i część środowisk opozycyjnych. Każdy ruch w kierunku polskości, bądź to Karta Polaka czy obrona nauki języka polskiego, jest postrzegany negatywnie. Dowolne nagłośnienie jakiejkolwiek polskiej sprawy wywołuje na Białorusi masę negatywnych komentarzy i często bardzo nerwowe reakcje.
W 80. rocznicę sowieckiej agresji na Polskę niektórzy publicyści ze środowisk niezależnych na Białorusi zaczęli opowiadać się za tym, by 17 września był świętem państwowym (obecnie na Białorusi nie jest w żaden sposób oficjalnie obchodzone – red.). Ich zdaniem doszło wtedy do „wyzwolenia i zjednoczenia Białorusi”. Takie twierdzenie wpisuje się w to, o czym mówią rosyjscy zwolennicy Państwa Związkowego Białorusi i Rosji. Jeden z białoruskich dziennikarzy śledczych doszedł nawet ostatnio do wniosku, że część środowisk niezależnych znalazła się pod wpływem Kremla. Nie wiem, czy tak jest, nie mam na to dowodów. Na Ukrainie czy na Litwie znani tamtejsi publicyści nie twierdzą, że 17 września powinien być świętem. To można zaobserwować jedynie na Białorusi, bo tu wpływy rosyjskie są najmocniejsze.
Znadniemna.pl za Rusłan Szoszyn/rp.pl