Już za kilka dni, 1 marca, Rodacy w Polsce i na całym świecie będą obchodzili Narodowy Dzień Pamięci „Żołnierzy Wyklętych”. Jest to święto, mające przypominać kolejnym pokoleniom Polaków o ofierze, złożonej na ołtarzu wolności i niepodległości Ojczyzny przez działaczy antykomunistycznego podziemia w Polsce i na Kresach Wschodnich II Rzeczypospolitej.
Na Białorusi żywą legendą polskiego ruchu oporu w czasach niemieckiej okupacji i późniejszych jest kpt. Weronika Sebastianowicz, prezes Stowarzyszenia Żołnierzy Armii Krajowej przy ZPB, wiceprezes Zarządu Stowarzyszenia Łagierników Żołnierzy Armii Krajowej w Warszawie oraz członkini Zarządu Głównego Związku Polaków na Białorusi.
Rozmowę z Panią kapitan z okazji zbliżającego się Dnia Pamięci „Żołnierzy Wyklętych” proponujemy państwa uwadze.
Proszę opowiedzieć o Stowarzyszeniu, którym Pani kieruje.
– Od początku lat 90. Należę do Związku Polaków na Białorusi. Kierowane przeze mnie i działające przy ZPB Stowarzyszenie ŻAK nie jest zarejestrowane na terenie Białorusi, a więc, podobnie jak Związek Polaków na czele z Mieczysławem Jaśkiewiczem nie jest uznawane przez władze białoruskie. Nasze Stowarzyszenie zrzesza byłych żołnierzy Armii Krajowej. Głównym celem naszej działalności jest obrona godności, dobrego imienia i pamięci żołnierzy AK. Na dzień dzisiejszy Stowarzyszenie liczy 67 kombatantów, z których około jedenastu procent potrafi się poruszać o własnych siłach. Pozostali, niestety, są po wylewach, zawałach, a niektórzy – innymi chorobami przykuci do łóżek.
W czasach Stalina skazano Panią na ćwierć wieku łagrów. Według NKWD była Pani „wrogiem ludu”, gdyż walczyła w szeregach AK. A niedawno, w niepodległej Białorusi, za rządów Aleksandra Łukaszenki – znów miała Pani proces, w którym została skazana przez sąd w Szczuczynie na wysoką karę grzywny za postawienie krzyża, upamiętniającego dowódcę oddziału połączonych sił AK Lida-Szczuczyn Anatola Radziwonika ps. „Olech” oraz innych żołnierzy AK, poległych pod wsią Raczkowszczyzna w walkach z NKWD w 1949 roku. Wychodzi na to, że Pani wciąż walczy?
– Moja rodzina należała do Armii Krajowej od 1939 roku. Mój ojciec, Józef Oleszkiewicz, przed wojną był inżynierem, budował drogi i mosty. 19 Września 1939 roku, dwa dni po agresji na Polskę ze strony Armii Czerwonej, przyszedł do naszego domu w Pacewiczach (rej. wołkowyski) miejscowy komunista ze strzelbą. Chciał zabić ojca, ale moja starsza siostra Irena, gdy wycelował – podskoczyła i wybiła lufę, więc trafił nie w ojca, lecz w sufit. Gdy ojciec zapytał swojego napastnika, dlaczego chce go zabić, ten odpowiedział: „Bo Panem jesteś”, czyli – wrogiem ludu, bogaczem. Ojciec wyjechał do Wołkowyska, gdzie z miejscową inteligencją zakładał Związek Walki Zbrojnej. Później do walki w konspiracji wciągnął się i mój brat Antoni, a następnie – mama i ja. Nieraz myślę, że Armia Krajowa jest dziwną formacją. Nikt nas do niczego nie zmuszał, specjalnie nie zapraszał, a jednak szliśmy walczyć, czasem całymi rodzinami. Większość z nas wiedziała, że może nie wrócić po akcji, że może zginąć, trafić do więzienia i tam zostać dobitym.
A jednak szliście…
– Tak. Czasami nie mogę spać, jak o tym wspominam. Męczą mnie koszmary nocne. Nie mogę znaleźć odpowiedzi na pytanie: Dlaczego? Przecież większość z nas nie miała wykształcenia, bo byliśmy po ukończonych zaledwie paru klasach szkoły. Dowództwo kadrowe wyjechało, zostawiając nas, w latach 1944-1945. Widocznie byli mądrzejsi i wiedzieli, że nic z naszej walki nie będzie. Ale my zostaliśmy i walczyliśmy. Zostałam zaprzysiężona w 1945 roku, wówczas nadano mi pseudonim „Różyczka”. Zorganizowaliśmy cztery plutony by bronić Polaków i polskości na naszej ziemi. Mieliśmy nadzieję, że zwyciężymy i Polska tu wróci, dlatego walczyliśmy do ostatniego. W 1946 roku ojciec został skazany na 10 lat łagrów. Mnie z mamą ujęto w 1951 roku. Byłam oskarżona za aktywne przestępcze kontakty z Armią Krajową, jako jej łączniczka. Trybunał Wojsk MGB Obwodu Grodzieńskiego w 1952 roku skazał mnie z mamą na 25 lat pozbawienia wolności, pozbawienie praw publicznych na 5 lat i konfiskatę mienia. Mój brat Antoni Oleszkiewicz, gdy przebywałam w łagrze w Workucie, kontynuował walkę w podziemiu WiN. Trafił w sowiecką obławę i ostatnim nabojem odebrał sobie życie.
Pani wielokrotnie zwracała się z prośbą do KGB, żeby otrzymać informacje z archiwów i odnaleźć miejsce spoczynku brata.
– Te prośby zakończyły się niczym. Do dziś nie wiem, gdzie brat jest pochowany, choć nie tracę nadziei, że kiedyś znajdę to miejsce. Może ktoś podpowie, może ktoś coś słyszał. Ostatnio nawet widziałam go we śnie. Prosił mnie o garnitur. Pomyślałam, że chodzi o zamówienie za niego mszy św., tak też zrobiłam. Po jakimś czasie mój brat przyśnił się jednak także Mieczysławowi Jaśkiewiczowi, prezesowi ZPB. W jego śnie powiedział: „Czy moja siostra nie wie, jaki garnitur jest potrzebny zabitemu zmarłemu?” Zrozumiałam, że jest potrzebny krzyż. Mimo tego, że krzyże poległym żołnierzom, które stawiamy, nam niszczą i ścinają, a później jeszcze sądzą za ich postawienie i modlitwę, i tak będę je stawiać. Ile będę żyć, będę powtarzać, że krzyże po tych żołnierzach i tak będę stawiać.
Czy jako kombatanci drugiej wojny światowej otrzymujecie jakąś pomoc od państwa białoruskiego?
– Nie jesteśmy jako Stowarzyszenie zarejestrowani. Nie dostajemy, więc żadnej pomocy. Nie mamy wejścia do żadnego urzędu, gdyż te dwie litery AK wciąż bardzo denerwują urzędników. Do dziś nazywają nas bandytami. Jednak nie zwracamy na to uwagi. Kim ci ludzie są dla nas, żeby nas obrażać? Trzymamy się przysięgi i jej słów, które wypowiedzieliśmy przed krzyżem, zwracając się do Matki Królowej Polski. Pamiętam, jako dziewczynka – gdy jechałam po złożeniu przysięgi rowerem – miałam wrażenie, że to nie ja kręcę pedałami, lecz jakaś siła wyższa. Powtarzałam wówczas słowa: zwycięstwo to nagroda, a zdrada to śmierć. Uważam, że nie zdradziliśmy i nie przegraliśmy. Mamy dzisiaj Związek Polaków, jest dużo działaczy, organizacja ma wiele oddziałów, są Polacy, którzy nawet w wieku 50-60 lat zapisują się na kurs języka polskiego, aby poznawać swoją kulturę, tradycję i historię Polski. A więc było warto walczyć nawet wówczas, gdy wydawało się, że jest to pozbawione sensu! Trzykrotnie w swoim życiu próbowałam je sobie odebrać. Ostatni raz było to na Syberii. Matka Najświętsza nie dopuściła jednak do tego. Przeprosiłam ją ze łzami w oczach i obiecałam, że więcej tego robić nie będę. Żyję, więc do dziś i staram się pomagać wszystkim, kogo mam pod swoją opieką.
W ubiegłym roku prawie w całej Polsce odbywały się spotkania z Panią. Często były połączone z pokazem wyprodukowanego przez Stowarzyszenie ODRA-NIEMEN i Studio Filmowe HORYZONT dokumentu filmowego pt. „Pani Weronika i jej chłopcy”, który opowiada o Pani i żołnierzach z Pani Stowarzyszenia. Co dają Pani takie spotkania?
– Mnie osobiście doładowują one energią do życia. Przy okazji naszej rozmowy, chcę podziękować za dary, za paczki, które przekazują nam Rodacy z Polski na każde święto, a my je przyjmujemy ze łzami w oczach. Bardzo cieszy nas ta pomoc, choć tak naprawdę nie umieramy z głodu. Czujemy jednak ogromną satysfakcję, z powodu tego, że Rodacy o nas pamiętają. Zawsze powtarzam, że nas – Polaków – żadne słupy graniczne nie rozdzielą. Stoimy na granicy w kolejkach, czasem mamy problemy z przekraczaniem granicy, ale nie da się nas oddzielić od Rodaków w Macierzy. Jestem Polką, moi dzieci, wnuki i prawnuki są Polakami. Nie da się nas rozdzielić. Nawet w czasach radzieckich mówiono, że Ojczyzny, podobnie jak Matki, nie da się zmienić. Ta zasada przyświeca naszemu życiu do dziś. Nigdy nie zmieniliśmy i nie zmienimy naszej Ojczyzny!
Wróćmy do spotkań. Pojawia się na nich sporo młodzieży. Jaka jest reakcja młodych ludzi na historię, o której Pani opowiada? Czy według Pani zainteresowanie Panią, jako żywym świadkiem historii, jest autentyczne?
– Miałam wiele spotkań na Śląsku. W ciągu dziesięciu dni pobytu odbyłam siedem spotkań z dziećmi i młodzieżą w szkołach, liceach i na uczelniach wyższych. Niektóre dzieciaki nawet nie wiedziały, że na Białorusi są kombatanci. Były zdziwione, że nosimy polskie mundury, a na nich – krzyże z orłem. Zapamiętałam też spotkanie w jednej z białostockich szkół, gdzie była młodzież i dzieciaki nawet z pierwszej klasy. Tam grono pedagogiczne poprosiło uczniów, aby zawczasu przygotowali pytania. Tych pytań było tyle, że nie starczyło czasu, by na nie odpowiedzieć. Najczęściej pytali: Pani Weroniko, a co to znaczy łagier? A za co Panią sądzili? Mam wrażenie, że około trzech lat temu Polska zaczęła się budzić. Może się mylę, ale to samo mówią inni. Byłam już dużo gdzie: w Poznaniu, Słubicach, Głogowie, Gdyni, Wrocławiu, Warszawie itd. i mogę zapewnić, że wszystko, jeśli chodzi o zainteresowanie prawdziwą historią, zależy od dyrekcji szkoły. Bo w podręcznikach historia wciąż jest zakłamana. Na szczęście zaczęło się to zmieniać.
Czy wspomina Pani jakiś szczególny moment z tych spotkań?
– Po mojej wizycie w Białymstoku, w Internecie przeczytałam niezwykle wzruszający list od uczennicy drugiej klasy Liceum im. Adama Mickiewicza, w którym ona przepraszała za to, że nigdy nie słyszała o żołnierzach Armii Krajowej na Kresach, ani w domu, ani gdzie indziej. Dziękowała za możliwość spotkania z żywym świadkiem tamtych wydarzeń. Życzyła zdrowia i bardzo dziękowała. Napisała, że dzięki nam, może żyć w wolnej Polsce. Był to niezwykle wzruszający dla mnie list. Po dwóch spotkaniach w Słubicach, dostałam od dzieci i młodzieży pięknie wykonany notes, w którym każdy z dzieciaków opisywał swoje wrażenia po obejrzeniu filmu „Pani Weronika i jej chłopcy” i moim wystąpieniu. Do dziś, jak nie mogę zasnąć, wyjmuję ten notes i czytam do 2-3 w nocy. I dziękuję Panu Bogu za to, że mam ten notes. Czy nie na tym polega sens życia, żeby przekazywać nasze wspomnienia i doświadczenie kolejnym pokoleniom Polaków?
Czy z Pani Stowarzyszeniem współpracuje młodzież miejscowa – na Białorusi?
– Przede wszystkim pomaga nam młodzież z Lidy. Jest tam bardzo patriotyczne środowisko młodzieżowe odczuwające niesamowitą więź z Ojczyzną. Ta młodzież pomaga miejscowym kombatantom, zawsze licznie stawia się na cmentarzach, by pokosić trawę, wyczyścić krzyże i nagrobki, pomalować pomniki. Gdy zadałam im pytanie jak się zrodziła taka inicjatywa, przecież nigdy nie prosiłam ich o to? Ktoś mówił, że taką potrzebę wyniósł z domu, od rodziców, ktoś mówił, że od dziadków. Ale wydaje mi się, że po prostu te nasze polskie geny dają o sobie znać. Kiedyś młodzi ludzie przyszli do mnie i powiedzieli, że chcą mi się podporządkować, gdyż jestem starszą osobą, a oni chcą mi pomagać.
Pisaliśmy, że pielęgnowaniem miejsc pamięci, związanych z Armią Krajową na Białorusi zajmuje się dużo ludzi, między innymi skupieni wokół Komitetu Ochrony Miejsc Pamięci przy ZPB.
– Kiedy przeczytałam w gazecie wypowiedź prezesa Komitetu Józefa Porzeckiego, ucieszyłam się, że tak wiele ten Komitet potrafił zrobić: postawił krzyże i zawiesił tablice pamiątkowe na grobach żołnierzy. Szkoda tylko, że w tym wystąpieniu prezes Komitetu nie wspomniał o Akowcach. Przecież od 1991 roku cmentarze, na których spoczywają żołnierze AK, żołnierze Września 1939 roku, wojny polsko-bolszewickiej, legioniści, a nawet Powstańcy Styczniowi znajdujące się w okręgach szczuczyńskim, lidzkim i nowogródzkim, znajdują się pod opieką Akowców. Wcześniej, do 2005 roku, prawie nikt się tym nie interesował.
A jak wygląda sytuacja teraz?
– W ubiegłym roku Stowarzyszenie ŻAK przeprowadziło prace porządkowo-remontowe na cmentarzu w Surkontach, którym od wielu lat, jak zresztą wielu innymi na Lidszczyźnie, opiekują się żołnierzy AK z Lidy, a konkretnie – por. Alfons Rodziewicz i por. Franciszek Szamrej. Dzięki pomocy finansowej Najwyższej Izby Kontroli (NIK), Stowarzyszenia Łagierników Żołnierzy Armii Krajowej, Stowarzyszenia ODRA-NIEMEN i hojności innych darczyńców z Polski, a także przy dużym udziale młodzieży lidzkiej od maju do października przeprowadziliśmy gruntowe odnowienie cmentarza. Wyczyszczyliśmy ogrodzenie z mchów, przycięliśmy gałęzie, zagruntowaliśmy i pomalowaliśmy wszystkie betonowe części nagrobków, pomalowaliśmy metalowe tabliczki, krzyże i części ogrodzenia, usunęliśmy chwasty i posadziliśmy kwiaty. W sierpniu wraz z delegacją Stowarzyszenia Łagierników, której przewodniczył prezes Andrzej Siedlecki, Arturem Kondratem, z Muzeum Armii Krajowej oraz kombatantami i młodzieżą z Lidy odnowiliśmy kwatery żołnierskie w Paszkiewiczach, Niecieczy oraz w Jancewiczach. Na przełomie września – października uporządkowaliśmy kolejne dwa cmentarze w Wiewiórce i w Naczy, gdzie spoczywają żołnierzy Armii Krajowej z oddziału Jana Piwnika ps. „Ponury”.
W tym roku Związek Polaków na Białorusi będzie obchodzić 70. rocznicę operacji ”Ostra Brama”. Jakie macie plany?
– Trudno jeszcze planować, gdyż mamy jeszcze czas, chociaż już pewien zarys tego, co będzie, mamy. Ale prawdopodobnie pojedziemy na obchody okrągłej różnicy „Ostrej Bramy” do Wilna, bo jednak o wyzwolenie Wilna chodziło w operacji, rozpoczętej 7 lipca 1944 roku w ramach akcji „Burza”. Jeśli Pan Bóg pozwoli, chcielibyśmy wraz z innymi kombatantami, którzy licznie przyjadą do Wilna, uczestniczyć w tych obchodach.
Jak może Pani określić krąg partnerów Stowarzyszenia Żołnierzy AK na Białorusi?
– Na pierwszym miejscu wymienię Urząd ds. Kombatantów i Osób Represjonowanych na czele z ministrem Janem Stanisławem Ciechanowskim, dzięki któremu mamy między innymi opiekę socjalną oraz możliwość wyjazdów do sanatorium. Na drugim miejscu – Stowarzyszenie Łagierników Żołnierzy Armii Krajowej, w którym jestem wiceprezesem. No i na trzecim miejscu – wrocławskie Stowarzyszenie ODRA-NIEMEN. Dzięki niemu spełniły się moje marzenia: w ubiegłym roku wraz z Alfonsem Rodziewiczem i Franciszkiem Szamrejem mogliśmy przeżyć niezapomniane chwile – odbyć wizytę do Watykanu i uczestniczyć w Mszy Św., celebrowanej przez Ojca Świętego Franciszka. Także byliśmy na Cmentarzu Wojskowym w Monte Cassino. ODRA-NIEMEN zorganizowało dla nas także wyjazd do Bukowiny Tatrzańskiej i Zakopanego. A w kwietniu miałam zaszczyt i przyjemność przez trzy dni być w Londynie, na licznych spotkaniach z Rodakami na Wyspach, a w czerwcu – odwiedzić Brukselę. Z całego serca wszystkim naszym partnerom dziękuję.
O czym jeszcze Pani marzy?
– Chciałabym skończyć żywot w takim świecie, w jakim przyszłam na świat, a urodziłam się w 1931 roku w wolnej Polsce. Chciałabym odejść spokojnie, wiedząc o tym, że młode pokolenie będzie pamiętało o nas AK-owcach i będzie dbało o nasze mogiły. Na koniec chciałabym zaznaczyć, broń Boże nie chciałabym nikogo obrazić, ale aktywnie zaczęto nam AK-owcom pomagać, dopiero po 2005 roku. Przez cały ten okres na różnego rodzaju spotkania i uroczystości, jubileusze i pogrzeby woził nas swoim samochodem i był z nami zawsze prezes Związku Mieczysław Jaśkiewicz.
Rozmawiała Iness Todryk-Pisalnik
zbych / 26 lutego, 2014
w ramach obchodow 70 rocznicy operacji ostra brama zrobmy im majdan na placu wolnosci w minsku, zacznijmy wpierw moze od grodna..?
/
władek / 28 lutego, 2014
Gdyby mnie potem wypuścili z białorusi. to chętnie
/